W mieszkaniu garbarza unosił się charakterystyczny, intensywny zapach skór i środków służących do ich bezpiecznego zachowywania, którymi przez upływ czasu zdawało się przeniknąć całe wyposażenie tego miejsca. Zapach na tyle intensywny, że Vay czuł go nawet przez całkowicie odłączony od użyteczności nos, a była to pierwsza rzecz którą poczuł tym zmysłem od paru tygodni.
Budynek był w całości wykonany z kamienia, jednak wewnątrz było przyjemnie ciepło za sprawą rozpalonego kominka na jednej ze ścian. Całe pomieszczenie było spore i zaskakująco dobrze oświetlone, choć porozwieszane było wyłącznie parę pochodni, a prócz nich i licznych półek zapchanych przez szklane naczynia i pojemniki, ściany zdobiły również wieszaki, z których zwisały narzędzia, w tym białe struktury, wydające się być w pojedynczym oku wielkimi żebrami. Podłoga również była z kamienia i nie leżał na niej żaden dywan, jakby właściciel obawiał się, że w miejscu jego pracy podobna ozdoba nie wytrzymałaby zbyt długo. Zresztą to wcale nie było dziwne. Patrząc na ilość skór wywieszonych na specjalnym stole i stojakach, a także po szczelnie zamkniętych beczkach umiejscowionych pod przeciwległą od wejścia ścianą, łatwo można było się domyślić że to zajęcie nie było najczystszym z możliwych.
Pośród tych wszystkich futer, szali, narzut i płaszczy okazały się być jeszcze jedne drzwi, o czym Vay przekonał się w momencie, w którym te zaskrzypiały, a po chwili basiorom objawił się starszawy Malisabis. Wilk zaskakująco wysoki jak na swoją rasę – prawdopodobnie zmieszany z jakimś Merith, jego sierść była jednak jednolicie beżowa, z charakterystycznymi ciemniejszymi odmianami na uszach i łapach oraz siwizną przypruszającą pysk i okolice oczu. Wyraz twarzy wilka wskazywał na zaskoczenie, które nabrało pozytywnego kształtu, gdy ciemne oczy wyłapały postać wesoło uśmiechniętego Arcykapłana.
– Błogosławionego dnia, Arcykapłanie! – przywitał się gospodarz, a jego wzrok od razu przeskoczył na młodego Lerdisa, który już prawie zdążył się wycofać za znajomego sobie Meritha.
– Błogosławionego dnia i tobie, panie Lothain – Erwin ukłonił się z grzecznością, nie zwracając uwagi na zachowanie młodzieńca. Przynajmniej przez chwilę, bo zaraz potem odsunął się na bok, odsłaniając zdezorientowanego szczeniaka – Vay, co robisz? Powiedz “dzień dobry” i przedstaw się. Ile ty masz lat?
Głos basiora nie był zły, a jednak jasno wskazywał na to, że młodzieniec nie zachowuje się poprawnie. Schowany pod grubym futrem szczeniak przełknął ślinę. Z jakiegoś powodu nie chciał się pokazywać, ale jego dusza wojownika szeptała do ucha, że znowu się ośmiesza. Nie lubił się ośmieszać. Wstał, zdjął kaptur i stanął dumnie (no, może nadal lekko skwaszony) obok Arcykapłana, który wciąż uśmiechał się z boską wręcz łagodnością.
– Przepraszam. Moje imię to Vay, pochodzę z rodu Sineoriginis. Moi rodzice zginęli w…
Fioletowooki szturchnął go bokiem.
– Już, wystarczy.
Jednak Lothain nie wydawał się być urażony ani pierwszym wrażeniem, ani drugim wrażeniem zaprezentowanymi przez Lerdisa.
– To w porządku. Moja godność to Lothain z rodu Carodoc. Miło mi cię poznać – Malisabis skinął głową na powitanie – Zapraszam panów do środka, zaraz poproszę małżonkę o zaparzenie herbaty i porozmawiamy.
Gospodarz zaginął za drzwiami którymi uprzednio wszedł, a goście podążyli za nim w milczeniu. Vay jednak wciąż był skonsternowany manierami na powierzchni. W jego stronach wilki zazwyczaj się na siebie rzucały – albo w uścisku radości, albo w tym ostatnim, po którym następowała nagła dekapitacja; nie wspominając już o ujawnianiu swojego nazwiska przy pierwszym spotkaniu, bo to tylko prosiło się o atak na bliskich. Na ukłony i szacunki także zasługiwało parę wilków, ale na pewno nie jednookie sieroty. Nie rozumiał tej przesadnej grzeczności, podążał jednak za poleceniami kapłana jak cielę prowadzone przez matkę, zakładając bezmyślnie, że ta nie wepchnie go do paszczy drapieżnika. A mogłaby. Chyba. Vay wiedziałby więcej o matkach, gdyby kiedykolwiek jakąś miał.
– Proszę, siadajcie.
Garbarz wskazał na nieduży, okrągły stolik znajdujący się w pokoju przylegającym ścianą do tego poprzedniego, a sam odszedł w stronę schodów znajdujących się na rogu, by zaraz zniknąć pod linią drewnianej podłogi.
Tutaj także była masa gotowych futer, jednak w odróżnieniu, można było je znaleźć zarówno na ścianie, jak i na podłodze, a co cieńsze i mniejsze fragmenty znalazły dla siebie miejsce nawet na stole czy półkach. Vayowi to miejsce przypominało grotę, ale bardzo przytulną i ciepłą grotę. Ze względu na ilość sierści, ognia nie mogło być tu wiele, więc w zamian, z sufitu zwisał żyrandol wysadzony magicznymi kamieniami, na którym pojedyncze białe oko zatrzymało się na dłużej. Zaraz jednak stracił i nim zainteresowanie, a spojrzenie przesunęło się w miejsce, w którym zniknął beżowy Malisabis. Na dole pewnie była kuchnia i sypialnia. Przez myśli wilczka przechodziły przypadkowe uwagi co do życia ogólnie. Na przykład to, że sam spał kilka razy w podobnych domach, ale nie lubił tego. Czuł się za bardzo wyeksponowany bez zgrai towarzyszy z którymi spał we wspólnej komnacie, nawet jeśli czasem było gorąco, duszno i śmierdziało – tak podobało mu się dużo bardziej, niż gdy musiał siedzieć nocami sam na sam z Ivo. Potem jednak doszło do napadu na Verdisów… Też było późno, a on przecież był razem z watahą; też śmierdziało. Jakieś pięćdziesiąt wilków w jednym miejscu. Bezdzienni wpadli i urządzili sobie rzeźnię, zabijając i raniąc wszystkich, którzy brutalnie byli wyrywani ze snu i natychmiast stawiani przed wyborem – gryź albo zagryzą ciebie. Przynajmniej na początku to mogło tak wyglądać, bo w rzeczywistości nikt nie dostał tego wyboru. Wszyscy byli gryzieni lub zagryzani, ale po tylko jednej stronie. Nie miało znaczenia, czy byli we wspólnej komnacie, w magazynach, czy samotnie w gabinecie dowódcy.
Gryzieni lub zagryzani.
– Wszystko w porządku?
Szczenię poderwało się, gdy poczuło szturchnięcie przy karku. Natychmiastowo zjeżyło się i kłapnęło zębami, wydając z siebie wysoki kwik. Otwierając oko szeroko jak lunatyk odchylił się w tył w bezwarunkowym odruchu. Wiedział, że zaraz drugi basior złapie za skórę i przygniecie całą swoją masą do ziemi, by wymierzyć mu karę, a Vay bardzo, bardzo tego nie lubił.
Arcykapłan jednak szybko się odchylił w drugą stronę, a jego uszy powędrowały w górę razem z brwiami. Nie spodziewał się takiej reakcji, więc w pierwszej chwili był zaskoczony, jednak zaraz zrozumiał, że to on głupio postąpił. Zorientował się, że nie powinien zaczepiać w ten sposób szczeniaka z głową pokrytą otwartymi ranami, z których wciąż sączyła się gęsta ropa wspomnień.
– Przepraszam. Nie chciałem cię straszyć – powiedział szybko, na powrót się prostując, a jego mimika wyrażała zakłopotanie.
Mina szczeniaka zaś sugerowała, że basior powinien się odpierdolić i najlepiej odpierdolić szybko i daleko stąd. Przynajmniej przez chwilę. Poszarpane uszy, do tej pory sztywno położone po karku nieco się rozjechały na boki, spojrzenie srebrnej tęczówki na powrót zmiękło, a niebieski język wylądował na opatrzonym przez medyków nosie. Chwilę mu zajęło powrócenie do poprzedniej pozycji, jednak oko nie spoczęło więcej na Arcykapłanie, a uszy nie wyprostowały się do swojej typowej pozycji. Wyglądał, jakby nigdy nie wrócił do rzeczywistości, a poprzednia reakcja wynikała wyłącznie z nawyku. Erwin nie mógł jednak spuścić z niego wzroku, zahipnotyzowany. Aż nie westchnął. Sam nie wiedział czemu. Nie powinien tak się przejmować, a jednak poczuł ukłucie gdzieś w głębi serca. Dziecko z podziemi w jego oczach stało się nagle tylko dzieckiem, choć nieco skrzywionym… a może skrzywdzonym.
W końcu Lothain wrócił na parter z czterema kubkami herbaty, a za nim przyszła jego partnerka. Merith musiał ściągnąć swój wzrok przyklejony do szczenięcia i poświęcić go waderze, która nie zamierzała ukrywać, że jest zachwycona widokiem Arcykapłana w jej mieszkaniu. Uśmiech na jej postarzałym pysku kwitł jak kwiatek z młodziutkiego pączka, a przed jej nosem sunęła taca ze świeżymi ciastkami. Biały basior oczywiście od razu odwzajemnił uśmiech, zaś Vay wbił nieco zamroczony wzrok w parę. Gdy jednak ci skończyli wymieniać uprzejmości z Arcykapłanem, młody również wyprostował się i patrząc waderze w oczy, lekko pochylił głowę.
– Vay z rodu Sineoriginis. Miło mi Panią poznać.
Zupełnie jakby nie był sobą, a może właśnie był sobą aż za bardzo. Wadera, Agropius o kolorze futra w jasnych i ciemnych odcieniach niebieskiego, również kulturalnie mu skinęła, mrużąc przyjaźnie zielonkawe oczy oddzielone od świata za parą okularków.
– Eipura z rodu Carodoc. Mi także jest bardzo miło cię poznać, Vay. Wiele o tobie słyszałam.
Wilczek na chwilę zamarł, nim rzucił kątem oka na siedzącego u jego boku Arcykapłana. Zaczął się intensywnie zastanawiać co Eipura mogła usłyszeć i dlaczego. To spojrzenie nie było jednak szczególnie dyskretne, więc atmosfera zmieniła się w coś między napięciem, a rozbawieniem. Bardzo dziwny rodzaj atmosfery, jakby ktoś próbował zawiadomić o radosnej nowinie, która wcale nie musi okazywać się równie radosna dla obu stron. Na ratunek przybył jednak zupełnie nieporuszony Erwin. Uśmiechnął się pogodnie i podniósł filiżankę do pyska całkiem zrelaksowany.
– W rzeczywistości to było tylko parę rzeczy. Sam nie znam zbyt dobrze Vaya, spędziłem z nim zaledwie kilka godzin, a to o wiele za mało, aby móc kogoś ocenić. Szczególnie mając na wzgląd jego przejścia, wiele też nie pamięta ze swojej przeszłości.
– Ah tak, oczywiście, oczywiście – naprostowała szybko wilczyca, wciąż wpatrując się z zauroczeniem w basiora. Dla odmiany Lothain spoglądał na szczeniaka, a jednooki nie wiedział gdzie powinien patrzeć. Wciąż nie wiedział dlaczego miałby podlegać tematom rozmów, ani dlaczego został przyprowadzony w to miejsce. Miał ochotę wrócić do szpitala. Lekarze przynajmniej mu o wszystkim mówili, nawet jeśli nie pytał. Ivo też mu zawsze wszystko mówił wprost.
– Tak czy inaczej, proszę, czuj się tu swobodnie, Vay.
Młodzieniec zastrzygł uchem, a za nim poszedł wzrok. Patrząc tak na waderę, przypominał kopniętego szczeniaka. Wszyscy nagle odnieśli wrażenie, że to spotkanie miało potoczyć się inaczej – w szczególności troje dorosłych, którzy ewidentnie mieli problem z dojściem do sedna sprawy. Nie doszli. Lothain odchrząknął.
– Może chciałbyś dowiedzieć się czegoś o mojej pracy?
Jednooki zamrugał.
– O wyprawianiu skór?
– Mhm.
– Tak, bardzo… bardzo chętnie… – szczenię kontrolnie spojrzało na Erwina, który zachęcająco pokiwał głową, chcąc niewerbalnie go wesprzeć.
Tymczasem Maisabis odszedł od stołu i skierował się do pierwszego pokoju, który poznali wchodząc do budynku. To tu było najwięcej narzędzi, które mogły wskazywać na fach starego basiora, i które od samego początku zaintrygowały Vaya. Młodzieniec z ciekawością podszedł do zawieszonych na ścianie długich, zaostrzonych na jednej krawędzi kości.
– Czy to żebro? – zapytał odważnie, zwracając łebek na basiora, który już zdejmował wyprawione materiały z jednego ze stołów i odkładał na kolejny. Słysząc jednak cienki, lekko ochrypnięty głos zareagował niemal natychmiast.
– Tak, ze specjalnej, mięsnej odmiany renifera. Można nimi łatwo ściągać wszystkie miękkie tkanki spod skóry.
Beżowy wilk odsunął jeden ze stojaków i kiwnął głową, żeby jednooki podszedł bliżej i się przyjrzał. Przed nimi stał kolejny stojak, a raczej pionowo stojąca drewniana rama z haczykami na linkach skierowanymi do wewnątrz. Zaczepiona na nich była nieduża sarnia skóra pokryta białym osadem.
– Widzisz? Ta już jest czysta – starzec pogładził łapą kawał ciała, który kiedyś stanowił dla jakiejś istoty zewnętrzną okrywę. Wbrew temu co powiedział, pod jego dotykiem biała skorupa zaczynała się kruszyć – Musi się rozciągnąć, a sól wydobędzie wilgoć. Potem trzeba będzie nasmarować tym.
Wilczek słuchał każdego zdania, chłonąc pobieżnie przekazywane mu informacje jak gąbka. Choć na początku nie czuł się szczególnie zobowiązany do zapamiętywania czegokolwiek, po pewnym czasie zaczął traktować te ćwiczenia niemal jak misję – za cel postawił sobie dowiedzieć się jak najwięcej, a potem powiedzieć o tym wszystkim Erwinowi. Chciał go zaskoczyć i zobaczyć jego reakcję, usłyszeć słowa aprobaty.
I choć wewnątrz siebie spodziewał się tego, co miało nadejść, nigdy nie zdołał się do tego przygotować. Kończył opowiadać o żebrach, a kapłan, który do tej pory słuchał z zaciekawieniem, w końcu podjął rozmowę.
– Chyba ci się spodobało garbarstwo, skoro tak dużo pamiętasz.
– Możliwe – rzucił młodzieniec, zerkając czujnie na starszego, szukając jakichś oznak zadowolenia. Tym bardziej kolejne zdanie było ciosem. Punktem bez odwrotu.
– Myślę, że byłoby ci tu dobrze. A ty jak myślisz?
Głos Erwina był tak ciepły, jak odcień nieba, które widniało przed ich nosami, gdy wracali do szpitala. Jak pomarańczowo-różowe, wieczorne kolory, przy których aura rannego Rosa, jakby na przekór dla dobrych zamiarów Meritha, drastycznie pociemniała. Niemalże sam odczuł gruby cierń, który wrzynał się w resztki tej niepewnej, szczenięcej stabilności. Cierń złożony z całego narostu stresu, obaw, który przebił duszę Vaya gdzieś w połowie całej tej pewności siebie i bezsilności, które mu towarzyszyły, i z którymi próbował przetrwać realia życia na powierzchni. Arcykapłan jednak nie chciał patrzeć w taki obrazek. Wiedział, że nie zobaczyłby tam niczego poza niewypowiedzianym “i ty też mnie zostawisz?”, więc wygodnie nie patrzył.
– A oni w ogóle mnie chcą?
– Co?
Pytanie i bezduszny ton z jakimi to pytanie padło uderzyły Erwina z podobnym impetem, z jakim sam zadał cios jednookiemu zaledwie chwilę wcześniej.
– Co mam im do zaoferowania w zamian? Wyżywienie, miejsce do spania, bezpieczeństwo - to wszystko kosztuje, prawda? Zwykłe wyrabianie futer wystarczy?
– Vay… Tak, to wystarczy, naprawdę.
Młodzieniec wpatrywał się przez chwilę w fiołkowe oczy, po czym odpuścił.
– To jest starsza para, która nie ma nikogo innego. Twoja obecność i praca będą wystarczającą zapłatą, uwierz mi na słowo.
Jednooki nie chciał dyskutować, albo raczej chciałby, ale nie potrafił. Nie miał słów, by się sprzeciwić, więc po prostu odrzucił to wszystko w niebyt. Podpiął pod zakładkę o nazwie “zło konieczne” i znów się poddał.
Słowa: 2108 = 151 KŁ