niedziela, 21 lipca 2024

Od Ametrine, CD. Xevy

Szłam powoli, dając się prowadzić górnikowi. Czułam woń ziemi, kurzu i pyłu i lekko metaliczną woń, pewnie jakiejś rudy… Oddychałam powoli, powstrzymując torsje, które targały mój pusty żołądek. Czułam się jak te skały, które nas otaczały – szare, ciężkie i nijakie… Czułam się tak samo.
Bez niego nie byłabym w stanie iść a nie chciałabym obciążać Xevy…
Nagle, mimo słabego wzroku, zauważyłam słabą łunę światła odbijającą się od gładkich kamiennych ścian. Nadal jednak świat wirował mi przed oczami z zawrotną prędkością. Zamknęłam oczy, chcąc na chwilę odpocząć, zapomnieć o ostatnich godzinach… lub też dniach, ale przez potknęłam się i przewróciłam na ziemię.
Upadając na ziemię poczułam nie tylko ból, ale też fizyczną bezsilność. Nie miałam już siły, żeby się podnieść. Chyba się zdrzemnę… – pomyślałam.
– Ametrine…! – zawołała cicho Xeva. Podbiegła na tyle szybko, na tyle ile mogła do mnie, próbując mnie podnieść, ale nie dała rady. Dopiero tajemniczy basior mnie podniósł z ziemi i chyba przerzucił przez swój grzbiet.
– Nie… trzeb… – wykrztusiłam. Balansowanie między świadomością a snem zabierała mi dużo energii.
– Chodźmy, jesteśmy już bardzo blisko – powiedział górnik. Ruszył, niosąc mnie na sobie. Uchyliłam lekko powieki, lecz nie byłam w stanie w pełni otworzyć oczu. Widziałam coraz bardziej niewyraźnie, podobnie było ze słuchem. Widziałam poruszającą się szarą masę z pewnej wysokości. Moi towarzysze coś mówili między sobą, lecz nie byłam w stanie zrozumieć słów.
Nagle kolor z przygnębiającej szarości zaczął przechodzić w czerwień, następnie w pomarańcz oraz w przyjemny, ciepły żółty…
Poczułam również ciepło…
Przymknęłam oczy, czując, że odpływam. Poczułam również, że ktoś chyba mnie kładzie na ziemię na czymś, co nie jest kamieniem…
Zanim poddałam się ciemności poczułam coś miękkiego na grzbiecie.
─── ・ 。゚☆: *.☽ .* ゚☆ ・゚. ───
Wilczyca patrzyła jak Ametrine leży bezruchu w pobliżu paleniska w obozie górników. Oddychała spokojnie pod futrem, którym została nakryta. Martwiło jednak wilczycę to, że tak długo spała.
Był tutaj jedynie Kurt, wilk, który je znalazł. Zdjął z siebie cały sprzęt górniczy z siebie, odsłaniając biszkoptowe, dłuższe futro o kilku ciemniejszych plamach. Jego oczy miały szmaragdowy kolor i biło z nich szczere ciepło. Szykował właśnie posiłek w postaci pieczonych zajęcy, podczas gdy Xeva siedziała przy ognisku okryta innym futrem i przyglądała się wesołym ognikom tańczącym nad paleniskiem.
Znajdowali się w sporej grocie, która, jak to określił basior, była ich baza. Znajdował się tu ich sprzęt górniczy, zapasy racji oraz reszta ekwipunku. Niedaleko znajdowało się wyjście na powierzchnię do której prowadził jeden z przyległych tu tuneli. Było ich całe mnóstwo; wyglądało to jak wiekowe drzewo i jego korona – z każdego z tuneli odchodziło kolejne przejście.
– Chłopaki niedługo powinni wrócić… – powiedział basior, podając teneryjce upieczone już mięso. Chętnie wzięła kilka kęsów, mocno przeżuwając mięso zajęczaka.
– Wy jako górnicy pracujecie? – zapytała między kęsami.
– Tak. – Wilk wziął kęsa swojej porcji. – Miro oraz Ogami pracują ze mną od lat. Ja z kolei jako górnik robię już… – Zamyślił sie na chwilę po czym dodał: – No będzie już 6 lat… Ta kopalnia z kolei jest dosyć młoda, więc nie znamy wszystkim naturalnych połączeń jaskiń… Na szczęście tą w której byłyście już znaliśmy… – Uśmiechnął się, zaczynając jeść swój posiłek.
Potem rozmowa przeszła na inne tematy, takie jak obecne sprawy i aktualności z Królestwa. Okazało się, że Kurt jest mieszkańcem, ale ostatni raz był w Królestwie prawie rok temu. Pytał brązową wilczycę o rządy Królowej, stragan pewnego starego rybaka, który obecnie prowadzi jego syn i wnuk i o kilka innych spraw. Z jednej strony dla niektórych mogłoby być to dziwne, ale dla Xevy było to nawet zrozumiałe…
Nagle z jednego z tuneli przylegających zaczęły dochodzić odgłosy kroków. Po chwili pojawiły się dwie postacie posiadające podobne wyposażenie co Kurt, kiedy nas znalazł – kapelusze z kryształowymi latarniami oraz pomocnicze lampy. Oba te przedmioty miały za zadanie oświetlać drogę górnikom. Dodatkowo kapelusze były wzmacniane stalą, dzięki czemu pełniły również rolę ochronnego kasku. Po bokach mieli zaczepione zużyte, lecz nadal w dobry stanie, kilofy i łopaty. Po chwili rozległo się szuranie metalu o skałę a zaraz potem pokazały się sanie do zbioru metali i innych wydobywanych tu materiałów wypełnione pewnym kruszcem – połyskiwał lekko w odbijającym się świetle ogniska, miały stalowy odcień, ale dało się zauważyć inne kolory. Podobne sanie, ale puste, stały przy jednym z wejść do tunelu.
– Cześć Kurt! – zawołał największy spośród górników. Również był pokryty kurzem oraz kawałkami skały, ale wyglądał na przedstawiciela rasy Fenris. Miał bursztynowe oczy a sierść przypominającą bardzo ciemny brąz. Drugi z kolei wyglądał dosyć podobnie do Kurta, był jednak odrobinę niższy oraz miał krótszą sierść.
– Cześć chłopaki! – przywitał się.
Nagle towarzysze Kurta dostrzegli obecność gości– Xevy i Ametrine.
– Kto to? – zapytał podobny do poznanego wcześniej górnika.
– Xeva. – Wskazał przytomną wilczycę, a ona im pomachała, lekko się uśmiechając. Dwa basiory odwzajemniły gest. Kurt wskazał na leżącą niedaleko skrzydlatą waderę, która nadal się nie ocknęła… – A to jest…
– Ametrine – dokończyła Xeva jego zdanie. Kilka razy zdążył zapomnieć imię ich obu. Nie miała im jednak tego za złe.
– Co się stało? – zapytał Fenris.
– Ogami… Maniery…
– Faktycznie…! – Zakłopotał się wilk. – Nazywam się Ogami.
– Miro. – Skinął głową drugi beżowi wilk.
– To mój młodszy brat – dodał Kurt, co potwierdziło przypuszczenia teneryjki, że najpewniej są ze sobą spokrewnieni.
– Wypadek miałyśmy. Ametrine i ja do wody wpadłyśmy i tak zostałyśmy ranne… – odpowiedziała Xeva na wcześniejsze pytanie zadane przez Ogamiego.
– Wszystko w porządku? – zapytał biały basior.
Teneryjka pokręciła głową, zaprzeczając. Chciałaby, żeby było inaczej…
– Ja złamane żebra mam, Ami głową mocno uderzyła i śpi już długo… – przyznała szczerze. Z każdą mijającą minutą niepokój u Xevy rósł.
– Cholera, trzeba będzie je zabrać do jakiegoś szpitala czy innego lekarza! – Ogami podszedł i delikatnie zaczął (a raczej się starać) budzić nieprzytomną lekarkę. Ona niestety nie zareagowała. Położył swoją łapę na jej czole, chcąc sprawdzić temperaturę jej ciała.
– Jest chłodna… – przekazał wilk.
– Chyba będziemy musieli zabrać je do miasta… – przyznał Kurt.
W jaskini zapanowała cisza, przerywana trzaskami palonego drewna. Xeva musiała podjąć decyzję z racji tej, iż podróżowała z Ametrine…
Stawiałam krok za krokiem, włócząc nogami po skalnej posadzce. Tępo patrzyłam przed siebie, próbując się nie przewrócić. Z każdym przebytym dystansem zawroty głowy się nasilały. Na szczęście basior, o nieznanym nam imieniu, pomagał utrzymać mi równowagę.

<Xeva? Możesz zrobić mały plottwist budząc moją miśke, wywieść nas z powrotem do Królestwa lub ją magicznie uleczyć czy cokolwiek innego, daje Ci wolną rękę xd>
Słowa:1000


Od Ametrine, CD. Ody

Trochę ich tu dużo… – pomyślałam. Moich napastników było przynajmniej pięciu, na szczęście nie wszyscy byli z kategorii “silni i wielcy”. Mimo to były ze dwa osobniki, które utrudniały mi ucieczkę czy nawet walkę swoją zwinnością. Trafnie łatali powstające luki między masą wściekłego futra, odcinając mi drogę szybkiej ewakuacji z tego miejsca lub też zaskakiwali atakiem – lekkim i nieszkodliwym, ale to mnie rozpraszało co dawało okazję innym napastnikom do ataku. Dwóch innych udało mi się już zneutralizować, pozbawiając ich przytomności. Swoją kryształową barierę zniosłam już jakiś czas temu, kiedy zobaczyłam znajome białe futro wraz z parą skrzydeł po bokach ruszyło w doskonale mi znanym kierunku. Potem zobaczyłam jak kilka innych wilków, ukrywających się w przybocznych, ruszyło za nią w pościg
Oby jej się udało… – pomyślałam, unikając kolejnego ataku. Trzeba było tylko mieć nadzieję, że trafi do szpitala z antidotum na czas i pozostali zdołają uratować tę rodzinę…
Do rzeczywistości przywołał mnie ból w lewej tylnej nodze. Mimowolnie krzyknęłam, lecz po krótkiej chwili wróciła mi zimna krew. Zaczęłam odciągać przeciwnika od mojej nogi, jednocześnie uważając na ataki innych. Niestety nie mogłam się wznieść, ponieważ jakoś na początku walki ktoś pogryzł mi lewe skrzydło i powyrywał kilka piór. Czułam dosyć spory ból w skrzydlatej części ramiennej, ponieważ to tam mnie zaatakował. W zamian agresor dostał kopniaka idealnie między oczy oraz uderzył głową w ścianę za nim, co go mocno zraziło do dalszej walki i po prostu uciekł zygzakiem.
Stworzyłam na szybko kryształową włócznię (wolę określenie włócznia, choć niektórzy nazwaliby ten twór po prostu szklanym kijem) i przywaliłam kilka razy w odpowiednie miejsca, zupełnie jakbym była na treningu i ćwiczyła na manekinie…
Tyle że to niestety nie trening a Ci chcą najpewniej sprzedać moje futro – pomyślałam, zadając kolejny cios. W końcu puścił moją nogę, ale został w grupie moich napastników. Jego białawy pysk miał odcień mojej krwi – ciemno bordowa krew, co świadczyło, że naruszył jakąś żyłę. Tanio skóry nie sprzedam. – pomyślałam, lekko się uśmiechając pod pyskiem. Zamachnęłam swoją bronią w powietrzu i odparłam kolejny atak. Tym razem skutecznie, nie odnosząc żadnych urazów.
Przemoc czasami bywa jedynym wyjściem. Zwłaszcza w takiej sytuacji, ale nie powiem, żeby sprawiało mi to jakąkolwiek przyjem…
Myśl przerwałam w połowie ponieważ ktoś rzucił się na mnie, celując swoją szczęką w mój kark czy też szyję. Oba miejsca są doskonałym celem do neutralizacji przeciwnika, poważnie go raniąc lub pozbawiając życia. Zdążyłam się tylko lekko odkręcić, nie mając już czasu na inną reakcję.
Napastnik zacisnął szczęki na mojej szyi, niebezpiecznie blisko tętnic, lecz na moje szczęście trafił głównie w mięsień. Przed siłę uderzenia upadłam na kamienną drogę wraz z basiorem uczepionym mojego ciała. Usłyszałam paskudny dźwięk rozbijanej głowy a po chwili ostry ból głowy… wraz z czymś ciepłym i gęstym na . Starałam się jednak skupić na tym, aby uniknąć śmierci z łap tych bandziorów.
Czemu do cholery chcą mnie zabić?! Przecież chcieli zwój…! – mój umysł wolał. Szarpałam się z wilkiem, powodując coraz rozleglejsze rany na szyi. Lepiej mieć bliznę niż stracić życie, jak to ma…. Wtedy do mnie dotarło. Myśl ta mnie zmroziła, lecz szybko odzyskałam zimną krew.
Mój ametryn…
Jakimś cudem udało mi się pozbyć tego uczepionego wilka, tworząc jakiś kryształowy twór (improwizacja, którą ledwie pamiętam). To był jeden z tych większych, co niestety przekładało się na większą siłę zacisku jego szczęki. Rana bolała niemiłosiernie, lecz zignorowałam ból. Musiałam tylko uważać jak ruszam głową, żeby nie pogorszyć sprawy.
Szybko mi nie odpuszczą…
Musiałam działać ostrzej i bardziej agresywnie, jak mam przeżyć tę walkę. Gangowe wilki zbiły się w grupę kilku osobników, otaczając mnie i jednocześnie osaczając mnie, aby przyszpilić mnie do koziego rogu.
Wzięłam głęboki wdech, czując, że ceglany mur jest tuż-tuż. Skupiłam się, nie zamykając oczy, na stworzeniu kryształowych strzał. Udało mi się to zrobić, lecz ogromnym wysiłkiem. Pulsowanie w głowie, które udało mi się stłumić, z każdym uderzeniem mojego serca przybierał na sile. Gangsterzy patrzyli na strzały jak omienieli, a ja wypuściłam je, celując głównie w kończyny i boki ciał.
I tak też trafiłam.
Większość grotów wbiły się w przednie łapy, kilka wystawało z okolic miednicy, czy też równolegle do linii kręgosłupa na brzuchu.
Rany nie powinny być poważne, poza niektórymi, ale żadna nie będzie śmiertelna.
Wykorzystując moment nieuwagi i dezorientacji zaczęłam uciekać. Nie wiedziałam gdzie biegnę, lecz biegłam, mimo zawrotów głowy i niewyraźnego widzenia. Kontuzjowane skrzydło i pogryziona noga nie ułatwiały sprawę, ale bandyci byli zbytnio skupieni na swoich obrażeniach. Dodatkowo większość z nich nie mogła sobie pozwolić na bieg, choć ja sama też nie jestem. Mimo to kuśtykałam szybko, biorąc ostre zakręty między budynkami, straganami i innymi osłonami, żeby zgubić potencjalny pościg. Dopiero po jakimś czasie zatrzymałam się przy jakimś domostwie, zasapana i oblana potem. Ciężko łapałam powietrze, czując się coraz słabiej. Zacisnęłam powieki, starając się uspokoić. Wdech, wydech…
Ból w głowie rósł niemiłosiernie, powodując u mnie otępienie zmysłów głównie słuchu i wzroku. Dodatkowo miałam nudności. Czułam się jak wtedy na tej karuzeli, na którą poszliśmy z Kye'm, kiedy jeszcze byliśmy szczeniakami…
Dotknęłam swoją czaszkę w miejscu urazu, kiedy upadłam na ziemię, gdy tamten wilk złapał mnie za szyję. Czułam i tam równie silny ból – najpewniej mam mocno rozerwaną skórę oraz poważnie uszkodzone mięśnie. Mam nadzieję, że nie będzie tam jakiegoś lekoopornego zakażenia… – pomyślałam ponuro.
Skupiłam się jednak na swojej głowie. Miejsce zderzenia bardzo bolało, dodatkowo była krew, sądząc po widoku ciemnoczerwonej mazi na łapie. Dodatkowo kiedy biegłam z nosa również zaczęła wypływać krew. Pewnie ze względu na ostry wysiłek fizyczny oraz faktu, że używałam swoich mocy…
Przymknęłam na chwilę oczy, chcąc zebrać myśli, lub chociaż ich strzępki. Czułam się jakby ktoś mnie wsadził do idealnie odizolowanego od środowiska zewnętrznego pomieszczenia… Miałam też dosyć tej rozmazanej karuzeli przed oczami.
– Wracaj do szpitala… – mruknęłam cicho i lekko bełkotliwie. Mrugnęłam kilka razy, po czym ruszyłam pierwszą lepszą ścieżką przed siebie.
Szłam przed siebie, próbując poznać okolicę gdzie obecnie się znajdowałam. Niestety, szło mi to źle, a nawet bardzo, ponieważ nie miałam pojęcia gdzie się znajduję. Nogi powoli zaczęły się robić jak z waty… Miałam nadzieję, że uda mi się znaleźć jakiegoś przechodnia, który pomoże mi znaleźć drogę do mojego miejsca docelowego.
Ostrożnie spojrzałam w górę. Świt oblewał niebo ciepłymi kolorami, oznajmiając, że właśnie zaczyna się nowy dzień… Słońce leniwie kierowało się ku górze, oblewając nasze miasto przyjemnym światłem.
Z każdą chwilę miałam coraz bardziej po prostu się położyć na ziemi, lecz wiedziałam, że nie powinnam tego robić. Nie wiem, czy ci bandyci mnie nie szukają… Zawroty przybierały na sile, przez co wyglądałam jakbym dopiero co wyszła z karczmy wypita pod korek alkoholem…
Nie licząc krwi na moim ciele oraz widocznych ran.
Byłam gdzieś przy brzegu rzeki, ponieważ widziałam odbijające się światło słoneczne od szarawo–pomarańczowej tafli ruchomej wody.
Jestem w złym miejscu…
Chciałam się odwrócić i iść w przeciwnym kierunku, kiedy nagle potknęłam się o nie wiadomo co, lub też się poślizgnęłam (nie pamiętam dokładnie co to było) przez co straciłam równowagę.
I zaczęłam spadać do koryta rzeki.
Wpadłam do lodowatej wody z dużym hukiem, który obezwładnił mnie tak samo jak zimna temperatura wody. Ciemność, która coraz bardziej pochłaniała moją świadomość była kusząca, ale musiałam odepchac tą pokusę i wynurzyć się jak najszybciej. Zmusiłam się do ogromnego wysiłku i zaczęłam bezwładnie machać kończynami, żeby wypłynąć na powierzchnię.
Wystawiłam tylko na chwilę pysk na powietrze oraz wziąć głębszy wdech, po czym woda znowu mnie pochłonęła. Doskonale wiedziałam, żeby nie walczyć z prądem wody, tylko dać mu się nieść i stopniowo kierować się na brzeg. Dodatkowo moje rany zaczęły bardzo piec przy kontakcie z wodą.
Tyle że ja ledwie miałam siły na wypłynięcie na powierzchnię… Jeszcze raz spróbowałam się wznieść w wodnej toni, lecz próba ta zakończyła się porażką.
Zaraz skończy… mi się powietrze…
Ostatnia, desperacka próba. Rozłożyłam zdrowe skrzydło i wzięłam zamach, odbijając się jakbym chciała wznieść się w powietrze.
Tym razem się szczęśliwie się udało.
Zaczęłam lekko młócić prawym skrzydłem pod wodą, aby utrzymać głowę nad powierzchnią jak najdłużej. Nogami zaś starałam się nakierować na kurs kolizyjny z suchym lądem.

Nie wiem jak długo przebywałam w wodzie. Byłam wykończona, wyziębiona i ledwie przytomna. Powoli wyczołgiwałam się z rzeki, drżąc z zimna. Rozejrzałam się po okolicy swoim niewyraźnym wzrokiem, próbując odgadnąć gdzie tym razem jestem. Niedaleko była jakaś chata lub inna zabudowa wykonana z drewna. Niebo przybrało już bardziej pomarańczowo–żółty odcień, stopniowo przechodząc w przepiękny błękitu. Powieki robiły się coraz cięższe. Płuca bolały niemiłosiernie przy każdym oddechu, najpewniej przez zimną wodę, której się nałykałam…
Położyłam się, czując, jak siły opuszczają moje ciało.
Niespodziewanie coś usłyszałam.
To chyba był czyjś głos…
Nie miałam siły podnieść głowy i zobaczyć kto to był. Przymknęłam oczy, chcąc oddać się ciemności, która niemal mnie pochłonęła.

Ktoś zaczął mnie dotykać.
Głos coś mówił niezrozumiałego.
Otworzyłam jeszcze na chwilę oczy, chcąc zobaczyć czy ten ktoś nie chce wbić mi ostrza…

Wydawało mi się, że widzę białe futro…
Ciemność.


<Oda? Miśka może mieć wtedy urojenia. Ale przekaż jej jak ją przywrócisz do życia, że warto było bo rodzinka (możesz kogoś z tej rodzinki wysłać za tęczowy most) żyje. Co dalej wymyślisz: odwiedziny i opiekę na tą moją wariatką w Twoim/jej domu, wyrzyganie jej błędów oraz lekkomyślności czy też totalne zignorowanie? Choose your fighter :3>
Słowa:1454

Od Ametrine, CD. Mordimera

 

Czy on chce pomóc? – pomyślałam, patrząc jak oddala się w głąb ciemnej jaskini. Stałam tak dłuższą chwilę, wsłuchując się w ciszę panującą w lochach. Wiele myśli kłębiło mi się w głowie.
Głównie o tym kim on jest
”Na pewno przestępcą działającym w szeregach jakiegoś gangu…”pomyślałam, odsuwając się w głąb swojej celi. Analizowałam przebieg ostatnich godzin, kładąc się na zimnej posadzce.
Pomógł mi przy opatrywaniu rany Aris – przyniósł potrzebne mi materiały oraz pozwolił obejrzeć i zająć się urazem u młodej wilczycy. Pozwolił mi do niej się zbliżyć, opatrzyć tą ranę i zastosować odpowiednie (jak na dostępne środki) leczenie, nawet jak to się odbyło wszystko w jego obecności. Jednak słowo, czy też bardziej termin, “czystka” mnie niepokoił… Czyżby była to… eksterminacja więźniów…?
Poczułam, jak dreszcz strachu przebiega mi po grzbiecie. Zaczęłam szukać jakiekolwiek luki w żelaznych kratach, które więziły mnie wewnątrz ciemnej jaskini. Na moje nieszczęście mimo miejscowych ognisk rdzy nie zauważyłam żadnej luki. Chciałam wyć z powodu kotłujących się we mnie emocji – rozpaczy, strachu, gniewu…
Nagle w głowie rozbrzmiały mi w głowie słowa mojego porywacza:
– Jeśli planujesz jej ucieczkę, wstrzymaj się do dwóch dni.
Wzięłam kilka głębszych oddechów na uspokojenie. Oczywiście, że nie pomogło.
“Nie oszukujmy się, najpewniej to pierwsze…” Położyłam uszy do głowy, wyobrażając sobie scenę naszej egzekucji……
Potrząsnęłam głową, pozbywając się uporczywych i bardzo drastycznych myśli. Wtedy poczułam się bardzo samotna. I przerażona. Mimowolnie zaczęłam drżeć, choć starałam się wyprzeć ze swojego umysłu ponure wizje, przez które moje ciało zaczęło tak reagować. Zaczęłam przechadzać się po swojej celi, żeby zająć czymś umysł. Pomyślałam o swoich przyjaciołach, Sylii, moim bracie… i ojcu, który nadal nie umie wybaczyć sobie po tym co się stało z mamą…
Nagle dostrzegłam cień nadziei.
“Może zauważą moje zniknięcie…?”
Ale po chwili uderzyła mnie mroczna rzeczywistość, a raczej jej wizja.
“Może i znajdą… ale najprawdopodobniej moje martwe zwłoki…”
Położyłam się na zimnej ziemi, zwijając się powoli w wystraszoną kulę futra i piór.
Zacisnęłam powieki, lecz mimo to po policzkach zaczęły mi spływać łzy.
– Na co mi to było… – szepnęłam cicho w surową skałę, która nie raczyła mi odpowiedzieć.

─── ・ 。゚☆: *.☽ .* ゚☆ ・゚. ───

Pierwszego dnia (czy też odwiedzin Moriego) przyniósł mi prowiant – suchą, lecz nie zgniłą makrelę oraz kilka pasków starego mięsa. Nie odezwał się słowem do mnie, tylko położył przy pomocy telekinezy zardzewiałą tacą na środek mojej celi. Spojrzał na mnie z ukosa, lecz nie z wrogością a bardziej… zmartwieniem? Byłam tym faktem lekko zaskoczona. Z drugiej strony mógł on przede mną po prostu udawać, aby zyskać cokolwiek. Kiedy Mort zamykał żelazną bramke przyszedł inny wilk, który miał ten sam pękł kluczy co Mort. Był duży, potężnie zbudowany oraz miał ciemnobordowe futro. Podszedł do celi Aris, kazał się jej odsunąć i otworzył cele. Mój porywacz odsunął się i podszedł do swojego towarzysza. Wymienili kilka zdań, po czym ten nieznajomy kazał podejść wilczycy do nich.
Aris ostrożnie podeszła do gangsterów, mocno kładąc uszy.
Gdy tylko wadera przekroczyła próg Mort chwycił ją w powietrze cieniem a ta zaczęła się wić, jakby walczyła z niewidzialną moc. Następnie wokół niej zaczęła powstawać jakaś ciemny twór otaczający ją, zamykając jej ciało w czarnej bańce.
– ZOSTAW JĄ! – krzyknęłam odruchowo. Natychmiast tego pożałowałam.
I to bardzo.
Niemal natychmiast pod kratami pojawił się olbrzymi basior, szczerząc do mnie swoje jeszcze większe zęby. Jego oczy płonęły gniewem oraz chęcią mordu.
– Zamknij się bo inaczej rozszarpię Twoje chude ciał…
– Zostaw tą idiotkę w spokoju – powiedział ze stoickim spokojem Mort, nawet nie odwracając głowy. Stał w tym samym miejscu, kiedy w końcu bańka z Aris się zamknęła, po czym zwrócił się do swojego towarzysza.
– Goth, chodź mi pomóc z tą złodziejką – poprosił.
Ten którego zwą Goth sapnął coś, po czym odszedł, wymachując swoim zaskakująco krótkim ogonem z widocznymi wyłysieniami i poparzeniami. Dodatkową jego cechą było to, że jego chód był sztywny i lekko go rzucało na boki.
Wilki wyszły przez jedyne wyjście z strefy więziennej.
Ja z kolei stałam skulona, podwiniętym ogonem pod brzuch, zaczynając się coraz bardziej obawiać o moje życie…
Pierwszy raz w życiu strach w czystej postaci spojrzał mi w oczy.

Drugiego dnia zostałam dosyć… gwałtownie, że tak to ujmę, obudzona. Spałam z najdalszym kącie celi, przerażona wydarzeniami z ostatnich godzin. Niestety, nie był Mordimer…
Goth wszedł z trzaskiem do mojej celi, rzucając kawałek metalu, na którym były jakieś resztki jedzenia, na ziemi.
– Nie powiem, chętnie… – Oblizał pysk, wbijając swoje bursztynowe oczy o zwężonych źrenicach – … bym cię schrupaaał… – Zaczął podchodzić jeszcze bliżej. Ja zaczęłam się cofać, aż ściana zablokowała mi drogę ucieczki.
Był niecały metr ode mnie, gdy nagle za nim huknął znajomy mi głos.
– Zostaw ją.
Mort przekroczył kraty, również wchodząc do mojej celi.
– Powiedziałem coś. – Zrobił kilka kroków na przód, zbliżając się do drugiego basiora.
– Argh…! Psujesz zabawę! – Warknął w stronę Mortiego, ale się do niego nie zbliżył.
– Szef chce cię widzieć na górze. Szukałem Cię dosyć długo więc jest on już na granicy cierpliwości.
Burknął coś jeszcze pod nosem, ale wyszedł, bujając się lekko na boki. Wyglądało to na zmaga się z chorobą kręgosłupa.
Mort podszedł bliżej mnie, lecz zachował pewien dystans. Obserwował, jak Goth się oddalał, aż w końcu zniknął w mroku tunelu.
Basior odczekał jeszcze kilka chwil, aż w końcu powiedział.
– Cieszę się, że mądrze wybrałaś…

<Mort? Prosze nie bij za tak długi czas nieodpisywania ._.”>
Słowa:857

środa, 10 lipca 2024

Od Wenus, CD. Halley

 Budynki centrum piętrzyły się niczym wieże Babilonu, ponad nimi, jak mity zapisane w starych zakurzonych książkach o mętnym prawdopodobieństwie bycia prawdą. Ale jednak. Byli tutaj, piękne chodniki i wspaniałe budowle przed nimi. No i oczywiście.
„Jak myślisz, gdzie będą te podziemia?” Wenus zagadnął do siostry, która tylko uniosła ucho.
„Musimy popytać” Prawda. Nie znajdą ich tak prosto! „Na razie wypadałoby się pozbyć naszej niani!”
„Prawda.” Wenus zmierzył wzrokiem swojego brata. Jowisz rozglądał się nieco panicznie po szyldach sklepów, jakby nieco zagubiony. „On zupełnie nie jest w swoim żywiole w tak dużym mieście” Wenus prychnął, jego małe łapki zeskakując na chodnik.
–EJEJ! Nie schodź. Nie chcę cię zgubić w tłumie! — Jowisz sapnął na swojego brata zatrzymując się w pół kroku.
„Może to jest właśnie najprostsze rozwiązanie? Zgubmy się!” Puff spojrzała na niego z góry jednym okiem, szeroki uśmiech rozciągłą się na jej pysku.
„Jak się znajdziemy?”
—Wskakuj powrotem, nie mamy na to czasu!— jego brat sapnął, schylając się aby chwycić go za futro, na co Wenus tylko prychnął, niebieskie płomienie buchając wokół niego.
„Weź Eff i jakoś się znajdziemy.” Mała pchełka zeskoczyła na nos Muffa, który od razu, z szerokim uśmiechem rzucił się między wilki powodując parę zaskoczonych krzyków.
—WENUS! — Jowisz mało się nie potknął, a zaraz potem oblał go zimny deszcz paniki. Jego plecy były lekkie. Za lekkie. Jego oddech stanął mu w gardle kiery spojrzał na swoją wyklepaną sierść. Wenus uciekł. Halley zniknęła, a on został pozostawiony sam na sam z zimnym porannym powietrzem i twardym chodnikiem.
Wenus musiał przyznać, że plan był dość prosty, ale na ten zbędny balast najprostsze plany były najlepsze. Najgorzej, że w trakcie tego ganiania, rozbiegli się z siostrą w różne kierunki, co stanowiło pewną dozę problemów i dodatkowych komplikacji w ich niesamowitym planie przejęcia władzy i zyskania sławy jako najgorsi na świecie. Albo coś w ten deseń. W każdym razie. Znalezienie siostry mogło stanowić pewien problem, zwłaszcza, że Wenus nie został obdarzony długimi nogami czy wzrostem. Nawet odrobina genów z tym elementem nie trafiła się im w tym niesprawiedliwym rozdaniu. Zalety zaletami, ale aktualnie, Wenus miał ochotę wymordować cały rynek wilków z frustracji.
Poranek zmienił się w południe, równie chłodne w tym przemarzniętym świecie. Niekontrolowane widzi mi się natury sprawiło, że i słońce zaszło za ciemne chmury. Zapowiadał się deszcz, a Wenus nadal nie znalazł się na tyle blisko siostry aby jej pchełka uruchomiła się.
„Czerwony dom. Widzę czerwony dom!” Ale to im nic nie dawało. Centrum, Centrum było pełne różnych kolorów cegieł i dachów.
„Wiesz co… znajdź jakąś karczmę!” Wenus w końcu sapnął głęboko. W jego głowie utworzył się chytry plan zabicia dwóch ptaków jednym kamieniem. Jeśli odnajdą wejście do podziemi, jakimś cudem, to odnajdą też siebie. Ich własna kryjówka… z dala od kontroli rodziców. O resztę pomartwią się potem. Teraz należało zadbać o informacje i unikanie Jowisza jak ognia, bo brońcie ich bogowie, jeszcze by ich zabrał sportem, a cała ta szopka poszłaby na marne. A jeszcze pewnie spod oka matki nie wyszliby do dorosłości, a to nudne. Teraz, kiedy są najmłodsi, najsłodsi i mają najwięcej mocy przekonywania mają największe szanse na realizację jakichkolwiek nikczemnych planów w ich głowach. Cóż za cudowne osiągnięcie, teraz trzeba tylko wprowadzić je w tą ponura i niebezpieczną rzeczywistość.
—Oh nie zgubiłeś się przypadkiem? — padło pytanie kiedy jego małe łapki stanęły całym ciałem na blacie baru. Wenus tylko przewrócił oczyma i spojrzał na barmana.
—Nie. — Specjalnie wyniósł się w bardziej podejrzane uliczki aby dojść w miejsce jak to. Szare od dymu ściany, podarte skóry na brudnej podłodze, która swoją światłość widziała ledwo jak ją wybudowano lata temu. Do tego zapach mocnego alkoholu i szyld, który ledwo trzymał się w całości.
„Znowu nic! Nikt nie chce mi nic powiedzieć, nawet jak się odgrażam. Do tego robię się głodna!”
„Zjemy jak znajdziemy siebie i kryjówkę. Jowisz nie może nas znaleźć, a z każdą sekundą coraz więcej osób nasz szuka” A to i były powody za które chcieliby być szukani. Szukać ich powinni za wszelkie katastrofy, które sprowadzą na ten biedny świat. Niechaj tylko najpierw zgubią z siebie trop.
—Chyba jednak tak. To nie miejsce dla małych dzieci. —
—Doprawdy… Ale widzisz… Jest pewna sprawa. — Wenus nigdy nie używał swoich mocy na nikim spoza swojego kręgu rodzinnego, a i to należało do rzadkich sytuacji. Ale parę słodkich słówek i barman patrzył na niego zamglonymi oczętami, śpiewając wszystko co wiedział. A wiedział niewiele. Ale jakiś trop był.
„Musimy znaleźć studnię niedaleko samego rynku!” Jego siostra pisnęła w jego głowie z ekscytacji. Cóż to był za dzień. A wypadałoby też znaleźć coś do jedzenia.
–Zanim pójdę. Daj i coś na wynos dla 4 osób. Raz dwa! — Bycie niewinnym dzieckiem czasami naprawdę się opłaca. Nikt nie podejrzewać cię będzie o okradnięcie niewinnego staruszka.
„Mam!” Halley mruknęła. „Jest między sklepem z czapkami i piekarnią, w tej uliczce, totalnie zakurzona i zamknięta na cztery spusty.”
„Niedługo tam będę… I mam trochę prowiantu!”
 
<Halley? Wybacz za zatrważającą długość , ale mój mózg ostatnio ma artbloka>
Słowa:807

Od Ody, CD. Ametrine

Oda zazwyczaj nie wahałaby się pozostawić krwawiącego na ziemi aby jego dusza spokojnie odleciała w zaświaty. Nie jej miejscem i nie w jej stylu było mieszanie się w ciemne zakamarki tego świata czy zaczynanie niepotrzebnych bójek z obcymi i niebezpiecznymi podrostkami. Wycofana wadera preferowała spokój swojego zakurzonego domu i ciszę zamkowej biblioteki. Największe przygody przeżywała w sercu czytając książki i próbując zapomnieć o czasach swojej młodości, z których mogłaby sklecić historię godną wydania na papierze. Kto wie, może doczekałaby się sławy jako autora gdyby tego zechciała. Ale jednak, życie w cieniu i w rutynie zdawałoby się idealnym rozwiązaniem dla jej niezbyt przygodowej osoby. Tak więc dlaczego udała się za obcą waderą do zamku? Włamała się z altruistycznych pobudzeń w duszy do zamkniętego składziku cudów i prac, które należało odrestaurować. Do tego wszystkiego namoczyła swoje piękne białe futro w wodzie z kanałów, brodząc w nich podczas podążania krokiem wyraźnie zagubionej medyczki. A po wyjściu, jakby im kłopotów było mało, dopadło do nich jakieś stadko zagubionych dzieci ulicy, którzy sądzili że w zwoju, który aktualnie siedział w jej pysku, znajdować się mogły jakieś niesamowite wartości godne zabicia drugiego wilka i ryzykowania wylądowaniem w najgłębszych odmętach lochów. Cóż za czasy nadeszły, żeby ona, bibliotekarka musiała męczyć się z takimi przygodami.
—UCIEKAJ! — odbiło się od ścian kiedy ten papierek, który niby ma ocalać życia upadł jej koło nóg. Jej towarzyszka zniknęła na chwilę w morzu futra jakie przysłoniło jej światło, a sama Oda została odseparowana od reszty tych bandzioszków kryształową ścianą. Przez pół sekundy wadera nie wiedziała co do końca zrobić zanim nie chwyciła zwoju między zęby i nie rozejrzała się wokoło. Jej instynkt podpowiadał jej uciekaj, a ona sama nie mogła się z tym zgodzić bardziej. Chociaż z drugiej strony… czy ona ma tak po prostu zostawić swoją nową towarzyszkę w szponach tych zawadiaków? „A od kiedy to ty jesteś taka altruistyczna, co?” Oda parsknęła pod nosem. Jej oczy spojrzały prosto w dwa bursztynowe ślepia napastniczki, która teraz przerzuciła całą swoją uwagę na bibliotekarkę. Oda odetchnęła, jej wzrok niewyraźnie znudzony, pysk obojętny, co zdawało się nieco zarówno dezorientować waderę przed nią jak i irytować. No cóż. Oda działała na innych w ten sposób. Jedni szanowali jej nieprzystępność i cichość, drudzy gardzili tym zachowaniem. Wadera ruszyła jednak swoją drogą. Jak miała uciekać, tak niech że więc będzie. Jej łapy odbiły się dwa razy od ziemi, zanim ktoś się za nią rzucił. Trochę za późno, ponieważ silny podmuch wiatru odbił się za nią, a ona sama z gracją połamanego gołębia wylądowała na najbliższym dachu, oglądając się tylko za wilkami, które częściowo nie dały rady oprzeć się jej mocy. Dwóch z trzech bandziorów zatrzymało się na ścianie budynku, który ewidentnie był jakimś małym sklepem. Trzeci natomiast potoczył się i dopiero zbierał z ziemi. „Cóż za szczęście że żadne z nich nie ma skrzydeł.” Mruknęła sama do siebie i przeskoczyła na kolejny dach, jej skrzydło  dopomagając w tych przeskokach. Cel był jasny w jej głowie. Szpital. Tylko… w którą to stronę? Oda musiała sobie przystając na chwilę, aby rozejrzeć się gdzie jest. Z ziemi byłoby jej znacznie prościej! Ale z ziemi ryzykowałaby bycie dogonioną. Co swoja drogą i tak mogło się stać i ku żałości Ody tak też było. Co prawa były to tylko dwa wilki, z czego tylko jeden z ewidentną mocą wiatru, skaczący umiejętnie po dachach, drugi jakoś dawał sobie radę, jednak jego skoki były wymierzone na styk. Jedna ruchliwa cegła lub kafelek dachu i chłopczyna leci w dół złamać sobie karczek na chodniku. Od odetchnęła tak głęboko, że można by odnieść wrażenie że nic ją w życiu już nie obchodzi. Świat mógłby się kręcić bez niej.
—Zatrzymaj się! Oddawaj to!  — te wili za nią były wyjątkowo uparte, a ona chciałaby tylko wiedzieć w którą stronę jest szpital. Zwłaszcza że czasu zanim ją dopadną miała już niewiele. Pozwoliła sobie przy okazji rozglądania wykorzystać silny wiatr i połączyć go odrobinę ze swoją istniejącą już mocą. Skoro może wytworzyć podmuch, to dlaczego nie przyspieszyć już istniejący? Do obu potrzeba wiatru! Kafelki dachu zatrzęsły się, parę z nich opadając na chodnik w dole. To spowodowało tyle że słabszy z wilków zawahał się w skoku i wkrótce do nich dołączył. Oda usłyszała tylko parę przekleństwa za sobą jak wykonała zgrabny skok z dachu, a jej skrzydło miernie poniosło ją przez szeroką ulicę. Wylądowała … ledwo. Jej łapy musiały nieźle złapać się dachu, a tylne łapki odepchnąć od ściany, aby sama mogła wspiąć się na ta równię pochyłą stanowiącą element jej ucieczki. Cóż.  Otrzepując się ruszyła w dalszą podróż, mniej więcej wiedząc już gdzie się udać. Chyba raz była w szpitalu…
—ODDAWAJ.. TO! — wilk za nią także wykonał ten skok. Jednak jego łapy wylądowały na dachu znacznie zgrabniej niż te Ody. Wadera odetchnęła ciężko. Trzeba będzie się użerać jeszcze z tym. Jakby już mało miała przygód tego dnia. „Nie że się o nie, nie prosiłaś stara krowo.” Pomyślała podirytowana własnymi impulsami po czym spojrzała zza grubych szkieł na tego podrostka. Wilk był dość nieduży, jego futro brązowawe w białe łatki tu i ówdzie. Ot co taka przybłęda, mieszana parę generacji pomiędzy różnymi rasami, ale najbardziej na jego pysku odbijał się Malisabis. —Oddawaj. Ten. Zwój. —
—Bo so? — wysepleniła. Kartka w jej pysku nieco jej przeszkadzała w swobodnym mówieniu. No cóż. Groźba i nonszalanckie podejście zdało się zirytować jej przeciwnika gdyż wkrótce Oda spadała z dachu ku ziemi, zgarnięta silnym podmuchem, który zmierzwił jej śmierdzące futro i pchnął w kierunku przepaści. Cóż. Na nieszczęście przeciwnika Oda ma skrzydło i wiatr w swej pieczy, a szybka rekcja pozwoliła jej zgrabnie wylądować na ziemi. Korzystając z rozpędu ruszyła przed siebie, dróżki i cienie będąc jej przyjaciółmi w tym momencie.
Miała nadzieję, że zgubiła tego podrostka gdzieś po drodze. Prawdopodobnie w momencie ,w którym bezczelnie przedarła się przez czyjś żywopłot i ogródek. Dlatego też aktualnie wyglądała jakby zaatakowała ja matka natura, a do tego śmierdziała kanałami. Cóż za radość. Zwój siedział w jej pysku całkowicie bezpieczny i z dala od chciwych łap zbójów, którzy nawet nie wiedzą o co się biją. Oda weszła w skrzydło szpitalne, kiedy noc jeszcze nie uchyliła się do końca dniu. Dobrze… Nie zajęło jej to tak długo, księżyc jeszcze sobie wesoło zaglądał na jej mierne próby powstrzymania niezadowolonego grymasu na pysku.
—O bogowie! — jedna z pielęgniarek pisnęła na jej widok, zakrywając sobie łapą nos. Oda jedynie przewróciła oczyma poprawiając okulary i rzucając im na najbliższy stół ten marny zwój.
—Ame.. Ametro… Ametrine…? W każdym razie… Zwój, kwiatek i lekarstwo, czy coś w ten deseń. — wadera odsapnęła, a widząc nagłe zrozumienie w oczach towarzyszki odetchnęła z ulgą, że to wszystko powoli dobiega końca. Jej zdrowe skrzydło bolało, jej łapy były poobijane, jej ciało podrapane,  sierść śmierdziała nieprzyjemnie.
—Pójdź się przepłukać i zaraz cię poskładamy w całość. — rzekła do niej nieznajoma medyczka i wskazała na jakiś pokój, a kim byłaby Oda żeby odmówić zimnego prysznica i odrobiny mydła.
Po prysznicu, zabandażowaniu i usadzeniu w kącie jakiegoś zagraconego medykamentami pomieszczenia, pozostało jej tylko liczyć na to, że jej znajoma nieznajoma pozbiera się jakoś po tym niebezpiecznym ataku.  I przeżyje… głupio byłoby znaleźć się na jej pogrzebie i nawet nie wiedzieć co powiedzieć, a przecież Oda była ostatnią co ją widziała żywą.

<Ametrine? krótko bo naal mnie czas ciśnie, ale jest ;3>
Słowa:1187

piątek, 21 czerwca 2024

Od Mordimera, CD. Ametrine

Spojrzałem na szarą wilczycę w czarne plamy. Kim ona była i co tu robiła… potrzebowałem krótkiej chwili, by sobie przypomnieć, że miała po prostu pecha. To tyle. Jak na złość musiała obrabować jednego z naszych, niefortunnie trafiając na tego z mniejszą cierpliwością. Na usprawiedliwienie mogę rzec, że rana nie była zadana z naszej strony (przynajmniej jak mi wiadomo). Wiedziałem też, że nie będą jej trzymać tu wiecznie. Siedzi tu tylko po to, aby dostać nauczkę; przynajmniej staram się to im wmówić.
-  Zobaczę co znajdę – odparłem obojętnie, po czym się odwróciłem i skierowałem w drugi od lewej strony korytarz. Te wszystkie tunele nawet mnie potrafiły przyprawić o zawroty głowy, dlatego każdy z nas poznawał je pomału i po kolei, a potem korzystał z tych, które znał. Na szczęście przy istnieniu ryzyka zgubienia się, istniał fakt, że trafisz na swojego, który ci pomoże; za darmo lub też nie.
Wszedłem do pomieszczenia, w którym trzymaliśmy szpitalne i medyczne przedmioty. Znalazłem różnego typu strzykawki, nożyczki, pigułki, tabletki, bandaże, sole i tak dalej. Gdybym znał nazwy wszystkich tych przedmiotów, mógłbym je wymieniać cały dzień. Znalazłem to, o co prosiła mnie nowa zakładniczka, wcisnąłem wszystko do szmacianej torby, po czym wróciłem do więźniów.
Wróciłem do wilczycy, po czym położyłem przedmioty na ziemi. Rozejrzałem się. W pomieszczeniu nikogo nie było, jeśli nie licząc dwóch wilków rozmawiających ze sobą w korytarzu. Nie chodziło o to, że robiłem coś niedozwolonego, równie dobrze mogłem to zrobić przy grupie Krwistych, jednak im mniej inni widzieli, tym wszyscy lepiej spaliśmy. 
Ponownie podniosłem przedmioty, rozkazałem skrzydlatej samicy odsunąć się od krat, po czym wcisnąłem torbę do jej celi. Chwyciłem garstkę kluczy zawieszoną na metalowej obręczy, wiszącej na ścianie, wybrałem odpowiedni klucz i otworzyłem klatkę rannej samicy. Wolałem ją wypuścić i wiedzieć, że z ranną nogą nie ucieknie, niż ryzykować wypuszczenie skrzydlatej, w pełni zdrowej istoty. Wpuściłem więc szarą samicę do celi medyka, po czym oznajmiłem, że ma tylko kilka minut. Odszedłem od jej celi, aby położyć się przy ścianie.
Obserwowałem kątem oka jak samica odkaża, oczyszcza i bandażuje ranną nogę wilczycy. Mimo, że nie obserwowałem ich całkowicie, czułem, że rozmawiają i być może obmyślają plan ucieczki. Cóż, niech myślą – tylko niech nie zepsują mojego.
A więc tak: jedną z nich, tą ranną, byłem przekonany, że wypuszczą. Pojawiła się tutaj tylko i wyłącznie pod silnym wpływem emocji jednego z naszych i tak samo jak samiec ulegał swoim emocjom, tak samo łatwo można było wpłynąć na jego myślenie. Chciał jej dać nauczkę – dał. Ranna istota myśli, że tu zginie, spędzi tutaj swoje ostatnie dni i zginie jako młoda złodziejka. Na pewno chciałaby wyjść na wolność i być może jest w stanie samej sobie obiecać, że nigdy już niczego nie okradnie. Jeśli ma wyjść stąd żywa jest w stanie się zmienić. Wystarczy jeszcze tylko zagnieździć w jej sercu strach, że jeśli kogokolwiek poinformuje o tym, co się tutaj zdarzyło, jeszcze szybciej ci na górze się dowiedzą, że jest złodziejką i być może zabrała komuś bardzo wysoko postawionemu coś bardzo, ale to bardzo ważnego. 
Druga, ta skrzydlata, miała mniej szczęścia. Ciekawość, a może chęć bycia bohaterką popycha ją ku śmierci. Jak namówić szefa do tego, aby ją wypuścić jest proste, tak ciężej zapewnić go, że nie przekaże żadnych informacji, a takowe miała całkiem interesujące – kto okradł statek, w jakim miejscu się spotkali – informacje, za które na pewno mogłaby dostać również ochronę. Oraz, co ważniejsze, wie kim jestem. Akurat to można by podpiąć pod pomyłkę: wystraszona samica, przetrzymywana wbrew swojej woli, być może również zgwałcona, straciła część swojej świadomości i kontaktu z rzeczywistością, chcąc doprowadzić do sprawiedliwości, oskarża kogoś, kto wygląda podobnie do jej oprawców. A imię? Zasłyszane w rozmowach. Chociaż byłem pewny, że te kłamstwa, poparte przez emerytowanego komendanta wystarczą, nie gwarantowały one utrzymania mojej „pozycji” w tym świecie oraz, co ważniejsze, miałbym poważne kłopoty.
- Skończyłam – z zamyślenia wyrwał mnie głos skrzydlatej. Leniwie podniosłem się z ziemi, po czym przeniosłem szara wilczycę z owinięta raną do jej celi. Rozciągnąłem się, po czym odłożyłem klucze na miejsce. Podszedłem jeszcze do medyczki. Rozejrzałem się wokół, aktualnie miejsce było puste.
- Jeśli planujesz jej ucieczkę, wstrzymaj się do dwóch dni. A jeśli nie wiesz kiedy mija dzień, wstrzymaj się do mojego drugiego przyjścia – po tych słowach opuściłem to miejsce, wracając na powierzchnie. 

<Ami?>
Słowa:701

Od Ametrine, CD. Oda

 Wpadłyśmy z niemałym hukiem do kanału, po czym natychmiast ruszyłyśmy przed siebie, po prostu biegnąc przed siebie. Po cichu liczyłam, że strażnicy nie dodadzą dwa do dwóch i nie znajdą się tajne przejście pod Pałacem. Uniosłam zwój z lekiem wyżej, aby nie zniszczyć cennego dla mnie pergaminu.
W tamtej chwili nie wiedziałam co myśleć o Odzie. Z jednej strony była nieco oziębła i niechętna do pomocy, stroniła od tego, ale z drugiej… Włamała się do Zamku, z którego razem przed chwilą uciekłyśmy. 
Rzadko kiedy jestem tak zdezorientowana.
W pewnym momencie zaczęłyśmy zwalniać tempo, aż się zatrzymałyśmy, żeby złapać oddech.
– Nigdy więcej… – powiedziała Oda, nieco łapczywie biorąc powietrze. Nogi lekko jej drżały, najpewniej od wysiłku fizycznego.
– Sama przyszłaś – przyznałam szczerze. Dalej zastanawiałam się nad jej intencjami.
– Przynajmniej wiem, że już nie wrócę. Oby nas nie rozpoznali… – westchnęła moja towarzyszka. Bibliotekarka nałożyła na nos okulary. – Oby… – dodała. 
– Musimy iść. – Ruszyłam przed siebie, idąc tym razem czynnym rurociągiem biegnącym pod ulicami miasta. Wody szczęśliwie dużo nie było, jedynie do kostek, jednak dało się czuć chłód płynący z wody. Szłyśmy wolnym krokiem, ostrożnie stawiając każdy krok. Wiedziałam, że wilki potrafią wpakować do kanalizacji różne śmieci, zwłaszcza takie, którymi można się pokaleczyć, a powiedzmy sobie szczerze, że brodzenie w wodzie z otwartą raną może skończyć się czymś bardzo nieprzyjemnym…
Oda szła obok mnie bez słowa. Jej mina była taka jak zawsze – kamienna mina niezdradzająca żadnych emocji, cichy chód przeplatany odgłosami poruszanej wody… Naprawdę jest intrygującą postacią. 
Oraz tajemniczą… 
Szłam w ciszy, próbując na nowo odnaleźć właściwą drogę wyjścia z rurociągu. Nie chciałam tego mówić na głos, ale bardzo możliwe, że się zgubiliśmy. Wcześniej zapamiętałam drogę jedynie prowadząca do Zamku, lecz zapomniałam o powrotnej. Teraz rozglądam się za najbliższym możliwym wyjściem, aby przynajmniej móc rozejrzeć się na powierzchni. 
Muszę szybko wrócić do szpitala i rozpocząć pracę nad antidotum. Czas nas goni…
Żadna z nas nic nie mówiła. Dalej szliśmy w ciszy, stawiając ostrożnie kroki w wodzie. Myślałam też o jej słowach o rozpoznaniu nas… Również się łudziłam, że nie zostanę rozpoznana. Byłoby co najmniej niezręcznie, nie mówiąc o konsekwencjach. 
Jednak dla mnie ważniejsze jest uratowanie tej rodziny. O konsekwencjach będę myśleć później. 
O ile się stąd wydostaniemy… – pomyślałam ponuro. Potrząsnęłam głową, aby pozbyć się niechcianych myśli. Nie uszło to uwadze białej waderze, która mi towarzyszyła.
– Coś nie tak? – zapytała. Szła za mną w pewnej odległości, najpewniej dlatego, że czuła się wtedy bardziej komfortowo…
Chodząca zagadka jak dla mnie…  
– Nie… Tylko… – zawahałam się. Wyglądała na oschłą i wypraną z empatii wilczycę… Naprawdę nie wiedziałam co myśleć o Odzie. Z jednej strony życzyła mi powodzenia w swojej bibliotece, dając jasno do zrozumienia, że nie idzie ze mną, a następnie spotykamy się w komnacie konserwatorium w Zamku, do którego również się włamała.
– Tylko? – zapytała bardzo neutralnym, monotonnym głosem.
– Mam nadzieję, że zdążymy z informacją o odtrucie na czas… – Nie chciałam używać stwierdzenia “...zanim ta rodzina umrze…”.
Oda nic nie odpowiedziała. Szła dalej w takim samym tempie co wcześniej. Ja z kolei odrobinę przyspieszyłam, żebym rzeczywiście zdążyła na czas.
– Chyba jest wyjście… – Oda zauważyła po kilku chwilach mozolnego marszu w wodzie. 
Rzeczywiście, przed nami była niewielka drabina wykonana z prętów przytwierdzonych do ściany kanału. Przez kilka niewielkich dziurek w pokrywie wejścia do rurociągu wpadało lekko srebrne światło. Podbiegłam do drabiny i zaczęłam się wspinać ku górze, jednocześnie podnosząc przy pomocy telekinezy pokrywę od kanału. Żelazny dysk zaczynał się powoli ruszać, aż w końcu udało mi się go odsunąć na bok. Wyszłam jako pierwsza, rozejrzałam się, żeby wiedzieć, gdzie jesteśmy. 
Byliśmy niedaleko chaty Rybaka, tej, która była blisko Zamku a obok Strażnicy Wojowników. Panowała późna noc, niebo zaczęło przybierać zielonkawy kolor zwiastujący nadchodzący wschód słońca. Dookoła nadal jednak było ciemno poza kilkoma latarniami dające słabą poświatę. 
Oda właśnie wyszła z kanału z lekkim trudem. Jej chód bywał czasami sztywny, jakby długość jej nóg przeszkadzała w chodzeniu. Otrzepała się, stojąc kilka metrów ode mnie, po czym wróciła, ale zachowała dystans. Obróciłam się i zamknęłam za sobą właz do kanału, tak, aby nikt do niego nie wpadł. 
– Może… – szepnęłam. Nadal miałam nadzieję, że zdążę. Jestem coraz bliżej swojego celu, lecz nadal go nie osiągnęłam. 
– Idziesz ze mną? – zapytałam Odę. Ta poprawiła swoje okulary leżące na nosie, spojrzała w dal i odpowiedziała:
– Biblioteka jest niedaleko szpitala. – Poprawiła swoje chore skrzydło. – Więc tak.
Kiwnęłam głową i ruszyłyśmy na południe, w stronę naszych własnych celów.
Szłam wartkim krokiem, a tuż za mną była biała wadera. Mogłabym polecieć i przyznaje – bardzo bym chciała to zrobić, ale nie chciałam z dwóch powodów. Pierwszym było pozostawienie Ody samej, od tak, a drugi, bardziej istotny, był spowodowany pogodą. Od czasu wejścia do Zamku zdążył się rozwinąć dosyć silny wiatr. Potrafię w nim latać, lecz lot mógłby zająć niż piesza wyprawa i jest dodatkowe ryzyko, że wiatr porwie zwój z antidotum na pięciopłatka krwistego, który unoszę obok mojej głowy. Starałam się zapamiętać jak najwięcej się dało, lecz dowód na papierze będzie lepszy. 
– Dawny uraz? – zapytałam, przerywając dziwną ciszę. Słychać było jedynie nasze kroki na brukowanej drodze.
– Słucham? 
– Uraz skrzydła. Wygląda to na starą ranę… – wyjaśniłam. Choć po chwili tego pożałowałam, ponieważ było to zbyt osobiste pytanie. I znowu wtykam nos w nie swoje sprawy… 
Oda milczała, idąc dalej. Spuściłam lekko głowę, bluzgając na siebie za taką bezczelność. Nie powinnam o to py…
– Tak – odpowiedziała nagle.
– Co? – Byłam lekko zaskoczona.
– Stary wypadek podczas lotu… – powiedziała spokojnym, opanowanym tonem. – Teraz mogę najwyżej szybować…
– Nie myślałaś o… 
– Nie. – Oda zmniejszyła dystans między nami, żeby łatwiej nam się rozmawiało. – Było za późno, kiedy…
Nagle, nie wiadomo skąd pojawiła się grupka podejrzanych wilków. Głównie były to rosłe basiory, z licznymi bliznami bądź poszarpaną sierścią lub obiema cechami. Widziałam chyba nawet waderę o drobnej posturze, lecz o zwinnym ciele. Stali rozproszeni między ścianami budynków i karczmy, lecz byli totalnie wyluzowani i pewni siebie, jakby to był ich teren. Kilka z nich uśmiechało się zbyt szeroko, zupełnie jakby ktoś rzucił im worek… pieniędzy…
Niedobrze…  
 – Proszę, proszę… – zaczął chrypieć największy z wilków, najpewniej przywódca grupy. Miał ciemnoczerwoną sierść, kilka większych i bardziej widocznych blizn na ciele oraz lodowo niebieskie oczy, które tasowały mnie i Odę z góry na dół. – Dwie bardzo ładne wilczyce biegające same, w środku nocy, po mieście… Interesujące… – Ostatnią sylabę bardzo przeciągnął, przez co przez po grzbiecie przeszedł mnie dreszcz. Oda zaczęła się powoli cofać, lecz za nią nagle pojawiła się wadera z gangu. Miała ciemną sierść, lecz jej oczy były intensywnego, bursztynowego koloru. 
– Widzę, że macie pewien zwój… Wydaje się być… cenny… – Ostatnie słowo specjalnie zaakcentował. 
Bardzo niedobrze…  
– Oddaj mi go.
Nie drgnęłam. Nie mam zamiaru oddawać go jakiemuś bandycie.
– Oddaj go. Po dobroci. – Powtórzył, tym razem ostrzejszym tonem. Jego bandyci zjeżyli sierść i położyli uszy, czekając na znak do ataku. – Chyba że chcesz stracić tę ładną buźkę… I twoja koleżanka… – Kiwnął głową w stronę białej, skrzydlatej wadery z okularami na nosie.
Obejrzałam się, żeby zobaczyć Odę. Również przygotowywała się do ataku. Dobrze. 
– Nie. – Nie zawahałam się nad odpowiedzią. Miałam plan, niebezpieczny, ale jedyny, jaki udało mi się wymyślić na ten moment. Oby wypalił…  
Czułam na sobie spojrzenie Ody, mówiące, że jestem idiotką. 
Przywódca zaczął cmokać… Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, pokazując brudne, zaniedbane zęby. 
– Więc tak wolisz… – I rzucił mnie o ścianę budynku, nie widząc nawet czego użył – mocy (nie telepatii) czy fizycznego przedmiotu. Mocno oberwałam, słysząc kilka różnych dźwięków, zastanawiając się, który z nich wydało moje ciało. Na szczęście mimo bólu utrzymałam zwój w zacisku swojej telepatii. Upadłam na ziemię, lecz szybko się podniosłam, bo nie miałam innego wyboru. Wilki zaczęły mnie powoli otaczać, szykując się na atak. 
Szybko spojrzałam na swoją towarzyszkę, aby zobaczyć czy mój szalony plan wypalił, przynajmniej połowicznie.
I tak też było.
Bursztynooka stała niedaleko Ody, od jej prawej strony, ale skupiała się na mnie, jeżąc sierść na karku i odsłaniając swoje ładniejsze zęby. Ale nie skupiała się na kimś, kogo miała pilnować… 
Telekinetycznie rzuciłam zwojem, jednocześnie tworząc kryształową ścianę oddzielającą Odę od gangu. Szok na ich twarzach był bardziej niż widoczny, podobną minę zresztą miała sama Oda.
– UCIEKAJ! – krzyknęłam, biorąc się za pierwszego lepszego bandytę, rzucając się na niego. Nie wiem jak długo zdołam utrzymać te ściany, a walka pozwoli im się skupić na mnie, co da trochę czasu mojej towarzyszce na ucieczkę. 
O ile się na nią zdecyduje… 
Przywaliłam kolejnemu, tym razem celując w miednicę. Będzie boleć, ale nie powinno zabić. Niestety, jakiś dobrał się do mojej nogi, a inny chwycił mnie za ogon. Rozwinęłam skrzydła, starając się uciec od oprawców, ale któryś ściągnął mnie z powrotem na ziemię. Morze futra nie pozwoliło mi zobaczyć czy Oda podjęła decyzję zgodnie z moją sugestią, czy nie. 
Musiałam się jednak skupić na tym, abym w tamtej chwili ja przeżyła.

<Oda? Misia ufa Ci, że szybko dotrzes
z do szpitala. Jak jednak zrobisz, to już zależy od Ciebie;>

Słowa:136

środa, 29 maja 2024

Od Xevy, CD. Asmoday

 - Nie możesz tak robić, Xevo - odpadła Perir, patrząc ze zmarszczonymi brwiami na towarzyszkę.
Siedziała na podłodze na pięterku domu Teneriski. Od kiedy piegowata pomogła jej się zejść z ukochaną, widywały się od czasu do czasu. Perir określiłaby ją mianem dobrej koleżanki, może nawet przyjaciółki. Xeva była bardzo specyficzną osobą, ale, o dziwo, dogadywały się dobrze mimo różnicy charakterów - szara wilczyca była spokojna, ułożona i wiodła standardowe, można wręcz powiedzieć, że nudne życie, a Xeva... cóż, była Xevą. Może to prawda, że przeciwieństwa się przyciągają.
Rozejrzała się po pomieszczeniu. Pył unoszący się w powietrzu nieco przysłaniał jej widok, ale wciąż mogła dostrzec rozgrzebane łóżko, trzcinowe plecionki leżące bez ładu i składu na komodzie oraz zarysy niewielkiego drzewka w doniczce stojącego w kącie. Nie to jednak przyciągało jej największą uwagę - pod brązowymi plamami... czegoś, nawet nie chciała wiedzieć czego (chociaż metaliczny zapach unoszący się w pokoju podpowiadał, co mogło dawać takie plamy) krył się tajemniczy symbol narysowany białą kredą. 
Kiedyś zapytała o to przyjaciółkę, a ta odpowiedziała, że narysowane figury geometryczne służą do przeprowadzania rytuałów związanych z jej wiarą. Perir nie do końca wiedziała, czy rozumie, ale wychodziła z założenia, że sprawy Xevy to sprawy Xevy i póki nie robi ona nikomu innemu krzywdy, to nie ma się czym przejmować. 
- Przecież nie zrobiłam tego specjalnie, burza śnieżna mnie zaskoczyła - burknęła Xeva, zanim chwyciła magią młotek. Trzęsące się w powietrzu narzędzie powoli podleciało do gwoździ utrzymujących deski, którymi zabite było wybite okno. Teneriska przygryzła język, próbując umiejscowić główkę gwoździa między zębami młotka. Perir patrzyła z uniesionymi brwiami na starania przyjaciółki. 
- Aha! - krzyknęła piegowata, podskoczyła i zawiesiła się na trzonku narzędzia. Stanęła na parapecie, jedna łapa chwilowo jej się ześlizgnęła, po czym opierając się przednimi kończynami o ścianę, zaczęła odginać gwóźdź w swoją stronę.
- Wiesz, wydaje mi się, że wilki nie powinny... Umieć tak robić - westchnęła skrzydlata. - Daj, pomogę ci
- Nhie! - wybełkotała różowooka. Ugryzła rączkę mocniej, a po chwili rozległ się brzęk metalu o podłogę. - Ja sobie sama poradzę.
- Dobrze, dobrze - odparła szara, unosząc przednią łapę, obok której potoczył się gwóźdź. - Tylko nie połam sobie zębów.
Podciągnęła róg szaty, który ześlizgnął się z jej grzbietu i leżał w kurzu. Otrzepała go starannie.
- Wiesz, że ten wilk mógł zrobić ci krzywdę?
- Tak, ale co zrobić miałam? Zamarznąć mogłam, to lepiej ryzykować było - odparła bezwiednie Xeva. Odłamała z trzaskiem deskę zakrywającą okno. - A tak to okna mogę przynajmniej wymienić.
Perir podrapała się za uchem.
- Nie wiem, jakoś brzmi to podejrzanie - odparła Torus. - Szczególnie że wie, gdzie mieszkasz.
- Ty za dużo się martwisz Perir - uśmiechnęła się piegowata. - Dobrze będzie, mnie się nic nie stanie.
Zapadła chwila milczenia.  Teneriska z uporem walczyła z zabitym oknem. Zawiał przeraźliwie zimny wiatr. Skrzydlata nastroszyła pióra i opatuliła się szczelniej szatą. 
- Może ja wstawię tę szybkę, co? - zapytała, patrząc, jak szkło drży na podłodze, gdy druga wadera próbowała podnieść je magią. 
- Chyba tak... - odpowiedziała po chwili. - Chyba to pomysł dobry.
Odpuściła. 
- To ja je trzymam, a ty przymocuj - nakazała szara, bez wysiłku unosząc szybę. 
- Na Teneris! -wrzasnęła nagle Xeva. Torus podskoczyła i na milisekundę puściła magię. Okno poszybowało w dół, ale wilczyca w ostatniej chwili je złapała i umieściła powoli na podłodze.
- Xeva, do cholery! - krzyknęła gniewnie. - Prawie je rozbi...
- To on! - różowooka odwróciła się z uśmiechem na pysku. - Stoi przed bramą!
Zanim Perir zdążyła podejść do dziury w ścianie, usłyszała skrzypienie starych zawiasów, a potem kroki na żwirowej ścieżce prowadzącej do drzwi zaniedbanego mieszkania.

<Asmoday?>
Słowa:563

czwartek, 23 maja 2024

! Ogłoszenie !

Witajcie kochani obywatele!

Po NIECAŁYM ROKU zawieszenia i ciszy, możemy w końcu Z PRZYJEMNOŚCIĄ ogłosić

ODWIESZENIE BLOGA


Tak, doczekaliśmy się my i Wy też B)

Myślę, że nie ma nad czym się tu zanadto rozwodzić, gdyż wszyscy wiemy z czym to się wiąże. Wracamy do traumatyzowania naszych kochanych postaci i ich wspólnych przygód <3
Kto już nie może się doczekać? ( ͡° ͜ʖ ͡°)

~Tox,
Moderatorka AKTYWNEGO bloga Królestwo Północy
Layout by Netka Sidereum Graphics