sobota, 16 kwietnia 2022

Od Ametrine, CD. Artema

Spojrzałam na Artema, patrząc w jego oczy. W szlachetnym złocie biło ciepło, czyste dobro i chęć pomocy innym… Przymknęłam lekko oczy, próbując powstrzymać łzy, ponownie wtulając się w jego zamarznięte, lekko zamrożone lecz nadal miękkie futro. Jak ja mogłam być taka głupia?! – krzyczałam na siebie w myślach, wiedząc, że to co zrobiłam… Przygryzłam wargę. Moje zachowanie było wysoce nieodpowiedzialne, głupie, lekkomyślne i impulsywne, a gdyby nie Artem…
Zacisnęłam mocno oczy, chcąc pozbyć się mrocznych, lecz przerażająco realnych wizji. Powinnam zachować zimną krew, jak na prawdziwego, doświadczonego medyka a nie zachowywać jak młody szczeniak… Dać upust swoim emocjom w inny sposób. Taki, żeby nikomu nie stała się krzywda, nawet mi… – pomyślałam gorzko.
Ale nie mogłam znieść tej bezradności.
Chciałam lecieć za karetką wiozącą biednego szczeniaka, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie… Musiałam się upewnić, że wszystko z nim w porządku. Po prostu musiałam. Ale nie mogłam. Mimo to walczyłam, by lecieć. Podobnie jak walczyłam o jego życie.
Nienawidzę przegrywać tych bitew… – Myśl ta przypomniała mi pierwsze dni, kiedy zaczęłam pracę, świeżo po studiach. Wtedy, jak każdy absolwent, byłam idealistką, walczącą do samego końca. Moje ideały nie przeszły mi z wiekiem czy rosnącą ilością przebytych dyżurów, jak twierdzili starzy profesorowie. I nigdy nie miną. Przynajmniej taką miałam nadzieję…
Oderwałam się od swoich myśli, powracając do smutnej i zimnej rzeczywistości. Szybko przypomniałam sobie ostatnie słowa Artema, które były propozycją skierowaną do mnie. Wilk cierpliwie czekał, choć zaczął powoli drżeć z zimna.
– Nie, nie… – zaczęłam, czując, jak i mój organizm zaczyna odczuwać niską temperaturę. – Chodźmy do Ciebie. W końcu musimy gdzieś dać te ryby, prawda? – Lekko wymuszony śmiech dziwnie zabrzmiał, po części zagłuszony wyciem mroźnego wiatru. Artem uśmiechnął się delikatnie, po czym zaniósł się delikatnym kaszlem, który nieudolnie chciał ukryć przede mną.
– W porządku? – zapytałam. Poczucie winy wskoczyło na wyższy poziom.
Artem nic nie powiedział, tylko kiwnął głową. Ruszyliśmy w stronę jego domu, po drodze zgarniając kosze pełne lekko zmrożonych, świeżych ryb. Na szczęście telekineza nie kosztowała sił tak dużo jak samodzielne dźwiganie tych koszy.

– Rozgość się… – powiedział lekko zachrypniętym głosem Artem, wchodząc do jego, jak się okazało bardzo przytulnej, jaskini. Wszędzie były puszyste, śnieżnobiałe futra okrywające surowe podłoże. Na lodowych ścianach wisiały urocze lampiony dające przyjemne, ciepłe światło. Panował skrupulatny porządek i lekka, surowa natura "mieszkania" ograniczająca się do podstawowego wyposażenia. Nieniem jednak jaskinia ta była niezwykła. Stałam tak przez kilka chwil, chłonąc inspiracje do mojego mieszkania.
– Ametrine…? – Wilk pomachał swoją łapą przed moimi oczami. Zamrugałam kilka razy, po czym spaliłam buraka.
– Przepraszam… – bąknęłam. – Twoje mieszkanie jest tak… idealnie urządzone…
Teraz gospodarz dostał rumieńców. Podziękował, po czym zaczął szykować wode na herbatę. Podszedł do ogniska otoczonego i wyłożonego ciemnymi kamieniami, gdzie zapalił ogień, po czym podpalił niewielkie kawałki drewna. Odwrócił się i zaczął szukać czajnika. Gdy znalazł go, stojącego na długiej półce, zawiesił go na stojaku, obniżając naczynie tak, aby języki ognia lizały jego dno. Zauważyłam, że coraz bardziej chwieje się na nogach a jego ciało zaczęło drżeć. Niepokoiło mnie to. Odłożyłam kosze z rybami we wskazanym przez właściciela mieszkania miejsca (wyżłobienie w lodzie, które robiło za schowek na żywność) i podeszłam powoli.
– Jak się czujesz? – zapytałam ostrożnie, bojąc się, że urażę tym Artema.
– Okej… – odparł bez przekonania. Widać było jednak, że kłamie. I to z marnym skutkiem.
– Chodź, może się położysz…
– …okej… – Przystał na to bez dyskusji. Wzięłam go delikatnie pod skrzydło, prowadząc w głąb jego jaskini. Nie wiedziałam gdzie ma on sypialnie ale zdałam się na swoją intuicję. Na szczęście udało mi się, jakoś, doprowadzić Artema do jego łóżka. Sama czułam się wyssana z energii, ale wykrzesywałam z siebie jej resztki.
Owcza wełna umieszczona była w skórzanym pokrowcu, który leżał na ziemi otoczony kolejnymi białymi futrami. Widziałam duży i gruby wełniany koc, który po części leżał na łóżku, a po części na puszystych dywanach leżących na ziemi. Artem powoli i ostrożnie stawiał kroki. Gdy położył się na leżance, chwyciłam zębami koc i go przykryłam. Drżenie lekko się nasiliło się.
Moje poczucie winy wyskoczyło poza skale. To moja wina…
Basior westchnął, oddychając z lekkim oporem. Przymknął oczy, przysypiając. Położyłam delikatnie swoją łapę na jego czole. Było mocno rozgrzane.
Wzięłam głęboki wdech, aby uspokoić umysł i zacząć myśleć klarownie.
Przez chwilę go obserwowałam, oceniając między innymi ilość jego oddechów. Wróciłam do miejsca, które było kuchnią i zaczęłam szukać medykamentów, które przepisałam wcześniej wilkowi. Udało mi się znaleźć, na szczęście widać było widać, że brał je według moich wskazań. Wzięłam kilka tabletek, znalazłam dwa kubki i do jednego wsypałam rozdrobnione leki. Po nieco długich poszukiwaniach znalazłam zioła do herbaty. Nasypałam do naczyń suszonych liści z Południa a następnie zalałam wrzątkiem – swój kubek do niemal pełna natomiast herbatę Artema tak, aby upić tylko kilka łyków.
Chwyciłam przy pomocy telekinezy uszka kubków i chciałam wrócić do sypialni Artema ale… Nagle poczułam ból w nogach, przez co musiałam na chwilę oprzeć się na zimnej ścianie. Zacisnęłam zęby, czekając aż fala minie, podobnie jak chód, który objął moje ciało i nie chciał mnie opuścić.
Masz za swoje… – pomyślałam złośliwie. Chyba mnie również lekko przewiało…
Weszłam do sypialni Artema, starając zachować pozory. Postawiłam kubki na stoliku niedaleko łóżka. Artem tak jakby drzemał ale też nie do końca… Uchylił powieki, nie podnosząc głowy i spojrzał na mnie.
– Przepraszam, przysnęło mi się… – powiedział słabym głosem.
– Nie musisz przepraszać. – Posłałam mu ciepły uśmiech, unosząc telekinetycznie herbatę z lekami dla niego. – Pij – poleciłam łagodnym, acz stanowczym głosem. – Powinieneś poczuć się lepiej.
Wziął kilka większych łyków, po czym sam odstawił na ziemię i znowu przymknął oczy. Po chwili jego płytsze oddechy pogłębiły się a ciało nieco rozluźniło. Tym razem zasnął mocniejszym snem, dzięki mieszance leków i ziół. Chwyciłam pusty kubek, odstawiając go nieco dalej od wilka, aby go nie strącił, po czym sama zaczęłam pić swoją herbatę.
Położyłam się na miękkich dywanach, powoli oddając się w objęcia snu, nie dopijając napoju do końca…
Śniła mi się mama. Taka jaką ją zapamiętałam – uśmiechnięta i ciepła. Podeszła do mnie i mnie przytuliła, szeptając:
– Bądź sobą. Walcz do końca, ale musisz wiedzieć, kiedy czas odpuścić…


Zerwałam się nagle, mając wrażenie że spadam. Przetarłam oczy, lekko zamroczona. Dalej byłam w sypialni Artema, który dalej spał. Cicho mamrotał pod nosem, najpewniej chcąc powiedzieć coś w swoim śnie. Było mi strasznie ciepło a nogi z oporem podniosły moje ciało. Wzięłam kubki i poszłam do kuchni, chcąc dać je niedaleko beczki pełnej wody, która służyła za zlew. Zanurzyłam je w chłodnej wodzie i już chciałam wrócić do sypialni, aby najpewniej znowu się zdrzemnąć kiedy coś sprawiło, że się odwróciłam. Podeszłam do wyjścia z jaskini, patrząc na zewnątrz. Szalała śnieżyca a wiatr wył niemiłosiernie. Na szczęście w jaskini nie było go aż tak słychać ani śnieg nie wpadał do środka, jednak wystarczyło wystawić głowę, by słyszeć siłę natury oraz zebrać na głowie trochę śniegu.
Stałam tak, wpatrując się w ciemność nocy, chcąc coś dostrzec. Co dokładnie, sama nie wiem… Nawet nie zauważyłam, kiedy nogi nagle odmówiły mi posłuszeństwa. Osunęłam się na ziemię, nie mogąc ruszyć nogami czy skrzydłami. Poczułam uderzenie gorąca na policzkach oraz lekką duszność. Serce biło jak szalone. Świat zaczął się rozmazywać.
Próbowałam walczyć o każdą cząstkę świadomości, lecz senność wygrała.

Tym razem również objawiła się moja mama.
Jednak nie taka ciepła i kochana.
Była zimna, sztywna… i martwa.
Jej ciało leżało w dziwnej pozycji. Dookoła płonął ogień a szczątki gabinetu alchemika walały się tu i ówdzie. Powoli podeszłam do zwłok. Dotknęłam je łapą, mając nadzieję, że się myle, jednak jej ciało było zimne jak lód na zewnątrz.
– …mamo…?
Szare, martwe oczy nagle zamrugały. Rozwalona szczęka zaczęła się poruszać przy pomocy resztki włókien mięśniowych na których wisiała. Głowa się lekko uniosła a łapa wykrzywiła się, chwytając mnie za nogę i wbijając w nią ostre pazury. Bolało.
– Nie uratujesz wszystkich…! Musisz wiedzieć… kiedy odpuścić…! – Wzieła świszczący wdech. – Kiedy przestać… walczyć… – Ciało upadło, znowu oddając ducha w ręce śmierci.
Cofnęłam się, kiedy i noga opadła. Ogień niespodziewanie opadł, szczątki gabinetu zniknęły a ja znalazłam się w bezkresnej pustce, która zaczęłam kleić się do mnie niczym smoła.
Niespodziewanie usłyszałam swój imię. Głos był dziwnie znajomy, lecz czuć było od niego… bezpieczeństwo. Zaczęłam walczyć z ciemnością. Walczyłam z nią, lecz nagle uderzyły mnie słowa mamy.
Po chwili smoła mnie pochłonęła.

– Ametrine! – wołał Artem, lekko potrząsając mną po raz kolejny. Ja ledwo otworzyłam oczy a ten odetchnął z ulgą. Głośno.
– Już się martwiłem… że…
– Błagam, nie mów… – powiedziałam słabym głosem. – Jest okej… – Kogo ja chcę oszukiwać? Poczułam ból w łapie. Ostrożnie, tak, aby Artem narazie nie zauważył zobaczyłam ranę po wbitych szponach. Jeszcze tego brakowało… – jęknęłam w myślach.
– Chodź, położysz się… – powiedział stanowczo wilk. Stanowczo acz delikatnie pomógł mi wstać i zaprowadził do sypialni.
– Przygotuję śniadanie…
Ja niestety nie miałam sił protestować.  

<Art? Zamiana ról + poczucie winy szybko nie minie + dzikie sny. Liczę na Ciebie :*>

Słowa: 1424= 92 Kł

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics