czwartek, 10 marca 2022

Od Ametrine, CD. Artema

Nie wiem kiedy zasnęłam, ale czułam w zdrętwiałym karku, że trochę spałam na blacie biurka. Jęknęłam, wstając i jednocześnie nastawiając kręgi szyjne. Róża stała w wazonie, nadal piękna i rześka, zupełnie jakbym zerwała ją wczoraj rano oraz dodała do wody nawozu w płynie. Zastanawiałam się czy nie nałożono na niej jakiegoś zaklęcia. Musiałabym zapytać Kye'a w następnym liście do niego. Tęskniłam bardzo za bratem i miałam nadzieję, że niedługo będziemy w stanie się spotkać. Niestety, mieliśmy swoje sprawy – ja pracę w szpitalu, gdzie brakowało personelu, a Kye – pracował nad specyfikacją magii, cały czas badając jej właściwościami oraz testując nowe receptury alchemiczne. Zarówno magia jak i alchemia służyły tamtejszym mieszkańcom. Cieszyłam się, że mój braciszek spełnia się w tej niewielkiej mieścinie na Południu i pomaga innym wilkom.
Wstałam powoli, rozciągając resztę ciała. Przeszłam do swojej kuchni, gdzie zapatrzyłam sobie ulubione zioła. Kilka szafek wykonanych z jasnego drewna oraz ciemny piecyk stały ustawione w rzędzie przy ścianie naprzeciw drzwi. Ściany otoczone białymi kafelkami miały swego rodzaju urok, który mnie urzekł. Pomieszczenie było niewielkie, ale wystarczało dla samotnej wilczycy. Pod jedynym oknem w kuchni, położonym na jej lewym końcu stał stolik i trzy pufki do siedzenia a z okna padał widok na rynek naszego Królestwa. Spojrzałam na zegar. Miałam jeszcze trochę czasu na wyjście z domu. Czułam lekkie pulsowanie w głowie, lecz nie był to straszny ból. Po prostu ją czułam, nic więcej. Sylia jednak będzie innego zdania i pewnie kazałaby mi zrobić multum badań… Westchnąłam na tą myśl. Nie miałam ochoty wcielać się w rolę pacjenta. Nie po to studiowałam, aby finalnie odwrócić role. Usiadłam na pufce, delektując się pysznym naparem oraz słoneczną pogodą za oknem.

– Gdzie mój płaszcz…? – mruknęłam, szukając swojego okrycia. Nie pamiętam, gdzie wczoraj go odłożyłam… Miałam trochę czasu do rozpoczęcia mojej zmiany, jednak chciałam pogadać z Sylią przed pracą, dlatego tak zależało mi na czasie. Biegałam po całym mieszkaniu jak oszalała. W końcu udało mi się znaleźć poszukiwane odzienie. Sprawdziłam jeszcze zawartość swojej torby – jedzenie, dokumenty medyczne oraz parę innych bibelotów. Znalazłam wzrokiem klucze i chwyciłam je mocą telekinezy, kierując w stronę zamka. Wsadziłam, a następnie przekręciłam klucz, otwierając tym samym drzwi. Gdy otworzyłam je, zaskoczyła mnie pewna duża puchata kulka białego futra czekająca na mnie. Złote oczy zalśniły z radości a futrzasty ogonek zamerdał rytmicznie.
– Pani Ametrine! – zawołał Ivius. Wstał i odwrócił się do mnie przodem.  
– Ivius! Co ty tutaj robisz? Nie powinieneś być w szkole? – zapytałam, lekko zaniepokojona. Mam nadzieję, że nie opuszcza szkoły zbyt często…
– Martwiłem się… – przyznał, opuszczając uszy. – ...widziałem jak on zrobił pani krzywdę… 
No weź się tutaj nie rozczul…
– Nic mi nie jest, jak sam zresztą widzi… – przerwałam, przypominając sobie rozmowę z Artemem w sali zabiegowej. – Co tam robiłeś? Podobno rozrabiałeś z kolegami! – powiedziałam z nutą złości i niezadowolenia.
Młody wilk znowu położył uszy oraz odwrócił głowę. Ja czekałam, jak zawsze. W końcu powiedział cicho:
– Koledzy ze szkoły mnie namówili… Mieliśmy się uczyć u jednego z nich ale poszliśmy do miasta i…
– Musisz ostrożniej dobierać kolegów. Teraz powinieneś skupić się na nauce, aby się wykształcić i mieć dobrą pracę… – Schyliłam się do niego i położyłam swoją łapę na jego barku, patrząc mu w oczy. – Twoja mama bardzo by chciała, abyś skończył szkołę i był kimś.
Wilczek nieśmiało kiwnął głową. Czułam, że bierze moje słowa do swojego serca. Uśmiechnęłam się, czochrając jego futro na głowie. Ten zaśmiał się, wołając:
– To łaskocze!
– Uciekaj do szkoły, bo będę dalej Cię łaskotać.
Ivius przytulił mnie, czym mnie zaskoczył, po czym pożegnał się i czmychnął w stronę szkoły. Nim zdążył zbytnio się oddalić, powiedziałam, że może mnie odwiedzić dopiero gdy dostanie dobre oceny w szkole. Ten się odwrócił i z uśmiechem na pysku pomachał mi, po czym ruszył dalej.
Ja również z uśmiechem na pysku ruszyłam w stronę mojego miejsca pracy, czując, że będzie to dobry dzień.

~*~

Zamknęłam drzwi do mieszkania z głośnym odetchnięciem. Dzień był dobry ale równie pracowity…
Mieliśmy sporą grupkę maluchów zakażonych parwowirusem z jednej z najmłodszych szkolnych klas. Mieliśmy mały problem z ulokowaniem większości z nich tak, aby nie blokować pracy zarówno oddziału pediatrycznego jak i reszty szpitala. Normalna izolatka była za mała, żeby zmieścić ponad 10 łóżek ze szczeniętami z ostrą biegunką i wymiotami. Koniec końców udało się zorganizować drugą, prowizoryczną izolatkę, gdzie umieściliśmy wszystkie maluchy. Te starsze były w miarę dobrym stanie, niestety młodsze gorzej znosiły chorobę. Wszystkie szczeniaki musiały zostać na kroplówce, ponieważ zdążyły już mocno się odwodnić. Rokowania były dobre ale z parwowirozą nie ma żartów, zwłaszcza, gdy leczenie (które głównie polega na przechorowaniu oraz nawadnianiu) wdroży się za późno…
Weszłam do kuchni i podświeciłam pod czajnikiem, chcąc zapatrzyć sobie rumianek. Starałam się pić codziennie inne zioło, o ile miałam wystarczający wybór w kuchennej szafce. Gdy czajnik zaczął gwizdać, nalałam wrzątku do prostej filiżanki, po czym chwyciłam ją telekinezą i udałam się do swojego domowego gabinetu. W drodze do pomieszczenia zabrałam ze sobą dokumentację medyczną mojego pacjenta oraz pewną literaturę fachową na temat układu immunologicznego szczeniąt.
Usiadłam przy biurku, spoglądając oczywiście na złotą różę. Nadal wyglądała jak żywa, świeżo zerwana, lecz zauważyłam pierwsze zmarszczki na jej płatkach. Było mi nieco jej szkoda, ale tak wygląda cykl życia – kwitniesz, by potem zwiędnąć…
Otworzyłam dokumenty oraz książkę, zatapiając się w lekturze na resztę wieczoru.

~*~

Leniwie otworzyłam jedno oko, chcąc przekonać się jaką porę dnia zastałam. Gdy zapoznałam się z historią medyczną pewnego małego pacjenta z ciągle nawracającymi infekcjami i po zasięgnięciu języka w książce miałam potencjalną diagnozę. Chwilę jeszcze nad tym siedziałam, obracając w głowie ten temat, upewniając się, że niczego nie przeoczyłam ani nie pomyliłam, po czym położyłam się spać. Sen był przyjemny, lecz poranki pozostały niezmienne – nakaz wstania był dla mnie bardzo bolesny, pomimo wolnego dnia. Dwa lub trzy dni w tygodniu należały do dni wolnych od dyżurów, choć wszystko zależało od tego jak dużo pacjentów jest na pogotowiu oraz jaka ilość personelu jest tam. Na szczęście dzisiaj nie działo się nic poważnego, a przynajmniej na tamtą chwilę, tak więc miałam wolny, nie zaplanowany dzień.
Wstałam, ziewając szeroko, po czym poszłam do kuchni. Wygrzebałam dorsza i zaczęłam go szykować na śniadanie… Po zjedzonym najważniejszym posiłku dnia, zaczęłam myśleć co dzisiaj robić. Mogłam siąść do książek i czytać o nowych metodach leczenia, ale jakoś nie miałam dzisiaj na to ochoty… Pogoda dopisywała – słońce świeciło na pustym, błękitnym niebie, było przyjemnie ciepło oraz bezwietrznie. Było mi szkoda zmarnować taką okazję na przyjemny spacer..
…albo nawet odwiedzić kogoś…
Z tą myślą zaczęłam szykować się do wyjścia, przygotowując się do prawdopodobnie dłuższego lotu.

– Dobrze, dziękuję za informację! – powiedziałam, wychodząc z posterunku dla strażników Królestwa w centrum Rynku. Udało mi się uzyskać informację na temat miejsca zamieszkania Artema. Czekał mnie dłuższy lot, ale byłam ciekawa jak on mieszka. Nie chciałam być wścibska, ale naprawdę byłam ciekawa jak żyje Nocny Stróż, który ocalił mnie przed pewnym pijackim wariatem. Wyobrażałam sobie skrajnie pierwotne warunki ale również mieszkanie podobne do mojego. Poza tym coś czułam, że mam tam lecieć, zupełnie jakby musiała tam być.
Jakby miało coś się stać.
Potrząsnęłam głową. Po prostu chciałam sprawdzić jak ma się Artem oraz jak się trzymają świeże szwy na jego nodze.
Nie wiem dlaczego, ale gdy odrywałam się od ziemi, czułam, że moja twarz oblana jest rumieńcami.

~*~

Pogoda była idealna na taką podróż. Pusty błękit aż zachęcał do szybowania… Leciałam spokojnym, niemal monotonnym lotem z Centrum do Dystryktu III, gdzie mieszkał Artem. Jego dowódca naszkicował mi jak wygląda okolica, w której mieszkał, tak więc nie leciałam tam w ciemno. Po kilku minutach zaczęłam nieco rozpoznawać teren, tak więc zniżyłam lot. Niespodziewanie coś zauważyłam…
Srebno–turkusowe futro pewnego znajomego basiora. Siedział on na tafli zamarzniętego jeziorka, patrząc się przez niewielki wyłom w lodzie na taflę wody. Wpadłam na pewien pomysł, aby się z nim przywitać.
Wylądowałam za niewielką górką, uważając, by nie zostać zauważona. Przy lądowaniu wzniosłam niewielką chmurkę sypkiego śniegu. Z początku obawiałam się, że zdradzi on moje przybycie ale gdy wyjrzałam ostrożnie zza swojego ukrycia w postaci zaspy śnieżnej Artem zdawał się mnie nie zauważać – patrzył na wodę skupiając na niej całą uwagę.
Jeszcze…
Przy pomocy telekinezy uformowałam porządną śnieżkę, celując ją w srebrnego basiora. Rzuciłam, po czym obserwowałam. Gdy Artem nieco się otrząsnął, pozwoliłam aby mnie dostrzegł. Schowałam się za skarpą, ale wyjrzałam delikatnie zza ukrycia. Dobrze zrobiłam, ponieważ zauważyłam, że basior zbliża się do mnie. Pewnie myśli, że go nie widzę i chce mi zrobić niespodziankę.
Ja jednak miałam inne plany.
Wzniosłam się, omijając wilka, aby jemu zrobić niespodziankę. Gdy Artem krzyknął, podnosząc się i stając na tylne łapy, ja już stałam za nim. Gdy opadł, zaskoczony, to ja krzyknęłam, rozkładając mimowolnie skrzydła. Wilk padł, na bok, trzymając się w okolicy mostka i oddychając szybko. Ja cicho zachichotałam, podchodząc do niego i podając mu pomocną łapę. Zaakceptował moją ofertę, po czym pomogłam mu wstać.
– W porządku? – zapytałam, przyglądając się. Z początku wydawało mi się to śmieszne, ale teraz zaczęłam się nieco martwić, że nieco przesadziłam.
– Tak, tak… – Zaczerpnął powietrza. – Nieco mnie przestraszyłaś.
– Widzę… I zastanawiam się czy nie przesadziłam… – przyznałam, przymykając lekko oczy oraz czując, że lekko się rumienię.
– Przeszkodziłam Ci w czymś? – zapytałam chwilę potem.
– To nic ważnego…
– Mów! – zażądałam.
– Próbowałem złowić rybę… – bąknął po pewnym czasie.
– Chodź, złowimy ich cały kosz! – Po czym ruszyłam w stronę dziury w lodzie, ciągnąć swojego towarzysza ze sobą.

Myliłam się. Nie udało nam się złowić kosza ryb.
Udało nam się wypełnić dwa kosze świeżo złowionymi rybami. Artem pokazał mi jak to się robi i szybko złapałam rytm. We dwoje udało nam się szybko wypełnić puste kosze, które przyniósł Artem. Zauważyłam, że lekko utyka oraz często rusza skrzydłem. Wyjaśnił, że noga często go boli, mimo branych środków, a skrzydło mrowi. Lekko mnie to niepokoiło, zwłaszcza, że dostał silne leki. Narazie nie poruszałam tego tematu, lecz czułam, że i tak jeszcze raz będę musiała na to spojrzeć. Miałam nadzieję, że jakoś się nie nadwyrężał ostatnio.
– Tyle już wystarczy, nie? – zapytałam. Wszystkie ryby trafiały do spiżarni Artema. Ja miałam bliżej do rynku.
– Teraz muszę się zastanowić gdzie to wszystko dać – powiedział z szczerym uśmiechem na pysku.
Również się uśmiechnęłam, wstając z śniegu. Futro na brzuchu zdążyło zmoknąć od roztopionego śniegu. Chwyciłam telekinezą jeden z koszy, basior zrobił podobnie. Kiwnął głową i wyjaśnił ile będziemy szli do jego jaskini, która znajdowała się niedaleko stąd. To dobrze, bo już chciałam go zbesztać za chodzenie tam i ówdzie, mając tak pokaleczoną nogę.
Już mieliśmy ruszać, kiedy oboje usłyszeliśmy czyjś krzyk. Rozjerzaliśmy się, lecz niczego nie zauważyliśmy. Odstawiłam szybko, lecz ostrożnie, kosz z rybami i wzniosłam się w powietrze, aby uzyskać lepszy obraz sytuacji. Niedaleko, za zaspami znajdowała się pewna rodzina – dwoje dorosłych i dwójka młodych, tyle że…
Jeden z szczeniaków topił się w lodowatej wodzie, próbując utrzymać się na powierzchni, chwytając za cienki lód, który natychmiast się kruszył. Drugi, stał obok rodziców, cały przemoczony i przerażony. Rozglądał się, szukając sposobu na ocalenie swojego brata lub siostrę ale bez skutków. Rodzice również próbowali znaleźć dość mocną gałąź, która utrzyma ich dziecko nad wodą. Nic z tego.
– Artem! – zawołałam, lądując. – Tam się topi szczeniak! Musimy im pomóc!
Wilk miał spojrzenie, jakby przeczuwał, że to się stanie. Mnie natomiast przeszedł dreszcz, gdy przypomniałam sobie uczucie jakie towarzyszyło mi przy rozpoczęciu drogi do skrzydlatego wilka.
Kiwnął głową, po czym oboje ruszyliśmy w stronę zrozpaczonych krzyków o pomoc.

<Artem? Brajanek nie musi przeżyć. Może ale nie musi :)>

Słowa: 1859 = 138 łusek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics