Mury Centrum otaczały jedyne miasto Królestwa niczym gruba, wierna zbroja, która nie ugina się ani pod wpływem czasu, pogody czy oddechów wilków zamieszkujących jej wnętrza. Każdy kamień opierał się siłom próbującym naruszyć nadany przez wilki porządek, chroniąc zależnych od siebie mieszkańców - jedna z wielu gór Krainy Wiecznie Skutej lodem. Jedyna wzniesiona wilczą łapą, ale nieustępująca siłą, oporem czy potęgą swoim naturalnym krewniaczkom, pnąca się dumnie szarym obliczem ku zachmurzonemu niebu, wznosząc swój ciemny łeb i przebijając się nim przez wiatr, niewzruszona ani jego zimnem, ani druzgocącą mocą.
W szarówce późnozimowego poranka zdawały się być jeszcze bardziej przytłaczające. Przez bramę, do której zbliżały się basiory, wyzierał ogień pochodni i latarni ulicznych. Przez rzadką mgłę przedzierał się widok czterech strażników stojących po dwóch przy każdym z filarów przejścia. Z ognisk rozpalonych przy ich stanowiskach unosiły się popielate smugi.
Aarved poprawił nieco paski od płaszcza, które uwierały go pod brzuchem, a skóra szarego muflona zatrzepotała nieco na wietrze. Kiwnął głową otulonym w futra strażnikom. Ci uważnie przeskanowali go spojrzeniem, które na chwilę zatrzymało się na odznace wojsk lądowych, ale w końcu również mu potaknęli. Najwyraźniej tego dnia było im za zimno na dogryzanie wojakom. Rogacz cieszył się z tego. Jego towarzysz nie musiał wiedzieć o niezbyt przyjemnej komitywie od pokoleń panującej między lądowymi, a miastowymi.
Basior odwrócił głowę, znów spoglądając przed siebie, a z jego potężnego pyska uniosła się para. Pomknęła z wiatrem, prześlizgując się po jego szerokich, regularnie unoszących się i opadających barkach, a potem zniknęła. Cztery pary łap naznaczyły świeży śnieg leżący na głównej drodze Centrum, które jeszcze nie zdążyło się na tyle rozbudzić, aby zatrzeć ślady zeszłonocnej śnieżycy. Jedynymi wilkami poza dwoma samcami była para żebraczek zwinięta pod schodami jednego z budynków.
Wiatr zawiał, pędząc po ulicy i cisnął w pyski podróżników drobinki śniegu i zapach zaspanego miasta przesiąkniętego dymem z powoli dogasających kominków. Lerdis zmrużył oczy i otrzepał się, strosząc ciemną sierść na karku. Po chwili zapadła cisza, w której czaiło się napięcie i oczekiwanie na nowy dzień. Została może godzina spokoju, zanim ulice po raz kolejny wypełnią się mieszkańcami Centrum.
Rogacz pomachał głową, otrzepując nos ze spadającego powoli śniegu i postanowił skorzystać ze zbliżającej się ku końcowi ciszy, aby przedstawić swojemu towarzyszowi plan na podróż:
- Panie Jastesie - zaczął. Biały wilk podniósł na niego pytający wzrok. - Myślę, że dzisiaj przejdziemy przez całe Centrum i wejdziemy do Dystryktu III. Planuję, że zatrzymamy się wczesnym popołudniem przed wejściem w góry.
- Mógłbym spytać, dlaczego tak wcześnie planuje pan odpoczynek?
Aarved kiwnął głową.
- Zatrzymamy się przed rozpoczęciem najtrudniejszej części wędrówki. Niech mi pan wierzy, nie chce pan przechodzić przez Przełęcz nocą.
- Chyba panu zaufam w tej kwestii - kiwnął głową posłaniec i umilkł. Zielonooki zerknął na niego ukradkiem, akurat gdy mleczny obłok zasłonił obce mu złote spojrzenie. Wojownik westchnął lekko i wbił wzrok z powrotem przed siebie, koncentrując się na własnych myślach.
Nie zanosiło się na ciekawą wędrówkę. Jego towarzysz wydawał mu się wyjątkowo małomówny, a Aarvedowi nie zależało aż tak na tej znajomości, aby próbować wywabić go z jego skorupy. Ot, kolejny posłaniec, niemało takich służy pod Koroną. Brak okazji do rozmowy oznaczał dla rogacza dwie rzeczy: nieuchronny skok na główkę we własne rozmyślania, ale i większe skupienie na przydzielonym mu zadaniu. A czuł pod skórą, że będzie go potrzebował. Droga, którą mieli przebyć nie była w końcu aż tak niebezpieczna; posłańca wystarczyło porządnie poinstruować i przykazać mu, aby nie wchodził na górny szlak po zmroku. To powinno wystarczyć, aby bezpiecznie przebył góry, a jeśli obecność przewodnika byłaby niezbędna, to lepiej w tej roli sprawdziłby się odkrywca, a nie jakiś podrzędny wojaczyna. Z tego, co Aarved wiedział, wielu odkrywców od lat przypisanych jest do jednego obszaru Krainy Skutej Lodem. Nie chodziło jednak o przewodnictwo - to musiała być jedynie wymówka.
Dlaczego jednak dowódca nie powiedział mu od razu, o co chodzi? Aarved zagryzł zęby w zamyśleniu. Może zagrożenie było względnie niewielkie, tak niewielkie, że nie wymagało nawet roztrząsania? Albo dotyczyło niezbyt wygodniej dla wojska sprawy?
Wojownik przypomniał sobie, jak kilka miesięcy temu grupa przemytników zaszyła się w jaskiniach Przełęczy Śnieżnej i przez dwa księżyce praktycznie grała dowództwu na nosie, chowając się, przemykając i bunkrując w podziemnych korytarzach. Co kilka dni do koszarów wracała nowa grupka wojowników - wyziębionych i poobijanych, bo a to na któregoś zostało wylane wiadro wody, a jakiś inny wpadł do genialnie zamaskowanego dołu pełnego błota. Szopka trwała przez kilka tygodni, póki kapral nie poszedł po rozum do głowy i nie wysłał do Przełęczy zorganizowanego garnizonu. Oddział młodziaków nie mógł się doczekać starcia ze sprytnymi rzezimieszkami, o których tyle słyszeli. Jednym z nich był Aarved, funkcjonujący jako starszy szeregowy - jeden z niewielu wilków z tego tłumu mającego jakieś doświadczenie w walce. Do walki zresztą nie doszło, bo przemytnicy poddali się, gdy tylko ujrzeli wojowników, których było więcej niż pięć.
Kapral nakazał wszystkim trzymać język za zębami pod groźbą tygodnia spędzonego na czyszczeniu koszar, jednak nie zdołało to uciszyć pysków, które rozwiązywał karczemny alkohol. Z tego, co rogacz wiedział, paru kadetów rzeczywiście spędziło długie godziny na szorowaniu toalet, ale nie powstrzymało to innych. Panowało przeświadczenie, że lepiej zaryzykować, imponując kilku waderkom ciekawą opowieścią przy kuflu (przy okazji coś dobarwiając, aby opowiadający historyjkę młokos wyszedł na prawdziwego herosa, a nie gówniarza z mlekiem pod nosem).
Aarved westchnął głęboko, patrząc, jak z domów powoli wychodzą mieszkańcy. To właśnie na tej ,,misji" udało mu się poznać Przełęcz. I wiedział, że ta droga nie wymagała obecności przewodnika. Czy powinien o tym porozmawiać ze swym towarzyszem? Na pewno nie tu, na powoli wypełniających się ulicach. Poza tym nie miał pewności, że może im grozić coś poważnego - może po prostu był przewrażliwiony i za bardzo roztrząsał najprostsze zagadnienia. Nie mógł jednak ignorować tego przeczucia, że coś jest nie tak.
Dlatego rozglądał się uważnie, acz dyskretnie, badając przechodzących obok nich obywateli Korony. Część z nich ubrana w grube futra, niektórzy z krwi Sivariusa pozbawieni okrycia. Dwaj młodziacy z powietrznych kiwnęli mu głową, jak nakazywały niepisane obyczaje wojska. Również się z nimi przywitał, patrząc, jak wiatr mierzwi ich pióra. ,,Nawet oni nie mają ochoty na latanie w taką pogodę", pomyślał basior, patrząc na zachmurzone niebo. Może i nie zanosiło się na burzę (przynajmniej według Jastesa), ale wiatr był zimny i przeszywający, miotając nielicznymi krukami, które odważyły się wzbić w powietrze. Basior nie wiedział, na ile może ufać mocom czy przeczuciom swojego współpracownika, dlatego postanowił uważnie obserwować pogodę.
Miasto zaczęło budzić się do życia. Coraz więcej wilków zaczęło mijać dwóch podróżników, rozległy się rozmowy, śmiechy i kłótnie. Ani Aarved się obejrzał, a śnieg na chodnikach zmienił się w breję, którą koła dwukółek rozchlapywały na około. Rogacz podziękował sobie za ocieplacze na łapy, które założył jeszcze w dystrykcie II i telekinezą poprawił rzemyki, które przytrzymywały grube futro niedźwiedzia przy jego skórze.
<Jastes? Niezbyt ciekawie, bardzo przepraszam ;w ; >
Słowa: 1108 = 45 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz