Kiedy radosnym krokiem Tin przekroczyły próg wyjściowy jaskini i znowu znalazły się na zewnątrz, natychmiast poczuły, jak było okropnie zimno. Aż się zatrzęsły pod wpływem nieprzyjemnego dreszczu, a ich grube, ciemne futro nastroszyło się nieznacznie. Jednak to nie zdołało w żadnym stopniu ostudzić ich entuzjazmu i już po chwili, robiąc zdeterminowany grymas na pysku, pognały wesoło w stronę swojej ciasnej nory, jakby dostały porządnego zastrzyku pozytywnej energii. Śnieg sypał im w pysk, a silny wiatr huczał dźwięcznie w uszach, odbijając się od dwóch par rogów, ale już w tym momencie nawet niewtajemniczony mógł śmiało powiedzieć, że nic a nic tym dwóm nie dolega. Brykały jak rozszalałe szczenię, a jeszcze niedawno wyglądały na takie obolałe. Nic z tych rzeczy!
A jedno z tych śmiesznych pudełeczek niegrzecznie wysunęło się z plecionej torby i upadło w biały puch, nie wydając przy tym prawie żadnego dźwięku. Uciekinier!
– Coś ci wypadło.
I Lys zahamowała gwałtownie, zabierając siostrze władzę nad ich masywnymi nogami. Zawróciła już spokojnie, z tym zabawnym, króciutkim ogonem w górze. Czarny nos zanurkował w jeszcze miękkim, nieuklepanym i puszystym śniegu po to, aby ostre zęby mogły chwycić zbiegłe lekarstwo. Kichnęła od kilku śnieżynek, które postanowiły osiąść na ich pysku. I jednym ruchem schowała maść z powrotem do torby. A dalej pozwoliła już biec Tin, żeby mogła nacieszyć się tym, czym tam akurat się cieszyła.
W końcu stanęły przed swoim domkiem trochę później niż "w okamgnieniu", bo jednak Tin się trochę zmęczyła w połowie drogi. Ale! Dotarły, to się liczy. Śmiało, jakby z lekkim utęsknieniem i delikatną ulgą, albo nawet dumą, przeszły przez krótki, ciasny korytarzyk, aby dostać się do większego pomieszczenia. Niby schyliły głowę, ale jednak i tak zahaczyły czubkiem rogów o sklepienie przejścia. Z góry posypało się trochę ziemi, a Lys zaklęła siarczyście. Jeszcze trochę, a wyżłobią w tym miejscu dwie paskudne, głębokie rysy. Może przynajmniej wtedy, kiedy będą pasować idealnie do ich rogów, nie będą szurały nimi o sufit.
Jedno pstryknięcie włącznika i cały pokój oblało miłe, w ciepłym odcieniu światło. Wadery usiadły ciężko na samym środku, jakby w przeświadczeniu, że jeszcze nie zrobiły wszystkiego, czego miały, i nie mogą jeszcze w pełni odpocząć. Tak więc wstrzymały oddech ulgi i zostawiły go na później.
No tak! Jedzenie. Vallieana poprosiła je, aby zabrały na drogę coś do jedzenia.
Więc zerwały się z miejsca, już podekscytowane na myśl o polowaniu. I nagle znów zatrzymały się w półkroku.
A może lepiej będzie, jak złapią coś dopiero rano, zaraz przed podróżą? Wszak jako myśliwe, nie powinno im to sprawić problemu, a świeże mięso zawsze jest lepsze od takiego przeleżałego. Jednak… Obiecały zjawić się u zielarki z samego rana, więc jak wcześnie musiałyby wstać, żeby zdążyć urządzić łowy? A czy też nie będą potrzebne im spore pokłady energii? Nie wiedziały, jak daleko jest to całe morze, nad które miały się wybrać, a lepiej, żeby nie jęczały w trakcie drogi, że nóżki bolą. Bo "kawałek drogi, a samej mogłoby być niebezpiecznie", na pewno nie oznaczało dosłownie jakiegoś krótkiego odcinka trasy.
– Ah, skończ! Po prostu chodźmy coś złapać teraz i już, będzie z głowy.
Oh, jakże zgrabnie ucięty temat i natychmiastowe podjęcie decyzji.
– Dobrze więc, ruszamy! – Lys zadarła wysoko głowę i to był jej błąd, bo o mało co nie zaryła rogami o sufit, kiedy chciała wyjść przez ten nieszczęsny korytarzyk.
I znowu ten śnieg. Mróz, mróz, zima. Chociaż, czy im się zdawało, czy teraz padało trochę lżej? Tak odrobinę? Ale i tak, jak tu teraz znaleźć cokolwiek nadającego się do upolowania…? Głupie, zachciało im się świeżego mięsa. Musiały też przekalkulować to, że musiało to być coś na tyle dużego, że wystarczy aż dwóm (trzem…) waderom, a jednocześnie coś na tyle małego, żeby dało się to łatwo przetransportować. To takie skomplikowane!
Rozejrzały się, nawet nie zawieszając na zbyt długo wzroku na tych licznych, łysych drzewach, oblepionych z jednej strony śniegiem, jakby białym mchem. Wydawało im się, że nic nie znajdą podczas tej zawieruchy. A wystarczyło tylko zaciągnąć się mocno tym lodowatym powietrzem i pozwolić, aby do nozdrzy wpłynęły wszystkie biegnące tędy zapachy.
A jedno z tych śmiesznych pudełeczek niegrzecznie wysunęło się z plecionej torby i upadło w biały puch, nie wydając przy tym prawie żadnego dźwięku. Uciekinier!
– Coś ci wypadło.
I Lys zahamowała gwałtownie, zabierając siostrze władzę nad ich masywnymi nogami. Zawróciła już spokojnie, z tym zabawnym, króciutkim ogonem w górze. Czarny nos zanurkował w jeszcze miękkim, nieuklepanym i puszystym śniegu po to, aby ostre zęby mogły chwycić zbiegłe lekarstwo. Kichnęła od kilku śnieżynek, które postanowiły osiąść na ich pysku. I jednym ruchem schowała maść z powrotem do torby. A dalej pozwoliła już biec Tin, żeby mogła nacieszyć się tym, czym tam akurat się cieszyła.
W końcu stanęły przed swoim domkiem trochę później niż "w okamgnieniu", bo jednak Tin się trochę zmęczyła w połowie drogi. Ale! Dotarły, to się liczy. Śmiało, jakby z lekkim utęsknieniem i delikatną ulgą, albo nawet dumą, przeszły przez krótki, ciasny korytarzyk, aby dostać się do większego pomieszczenia. Niby schyliły głowę, ale jednak i tak zahaczyły czubkiem rogów o sklepienie przejścia. Z góry posypało się trochę ziemi, a Lys zaklęła siarczyście. Jeszcze trochę, a wyżłobią w tym miejscu dwie paskudne, głębokie rysy. Może przynajmniej wtedy, kiedy będą pasować idealnie do ich rogów, nie będą szurały nimi o sufit.
Jedno pstryknięcie włącznika i cały pokój oblało miłe, w ciepłym odcieniu światło. Wadery usiadły ciężko na samym środku, jakby w przeświadczeniu, że jeszcze nie zrobiły wszystkiego, czego miały, i nie mogą jeszcze w pełni odpocząć. Tak więc wstrzymały oddech ulgi i zostawiły go na później.
No tak! Jedzenie. Vallieana poprosiła je, aby zabrały na drogę coś do jedzenia.
Więc zerwały się z miejsca, już podekscytowane na myśl o polowaniu. I nagle znów zatrzymały się w półkroku.
A może lepiej będzie, jak złapią coś dopiero rano, zaraz przed podróżą? Wszak jako myśliwe, nie powinno im to sprawić problemu, a świeże mięso zawsze jest lepsze od takiego przeleżałego. Jednak… Obiecały zjawić się u zielarki z samego rana, więc jak wcześnie musiałyby wstać, żeby zdążyć urządzić łowy? A czy też nie będą potrzebne im spore pokłady energii? Nie wiedziały, jak daleko jest to całe morze, nad które miały się wybrać, a lepiej, żeby nie jęczały w trakcie drogi, że nóżki bolą. Bo "kawałek drogi, a samej mogłoby być niebezpiecznie", na pewno nie oznaczało dosłownie jakiegoś krótkiego odcinka trasy.
– Ah, skończ! Po prostu chodźmy coś złapać teraz i już, będzie z głowy.
Oh, jakże zgrabnie ucięty temat i natychmiastowe podjęcie decyzji.
– Dobrze więc, ruszamy! – Lys zadarła wysoko głowę i to był jej błąd, bo o mało co nie zaryła rogami o sufit, kiedy chciała wyjść przez ten nieszczęsny korytarzyk.
I znowu ten śnieg. Mróz, mróz, zima. Chociaż, czy im się zdawało, czy teraz padało trochę lżej? Tak odrobinę? Ale i tak, jak tu teraz znaleźć cokolwiek nadającego się do upolowania…? Głupie, zachciało im się świeżego mięsa. Musiały też przekalkulować to, że musiało to być coś na tyle dużego, że wystarczy aż dwóm (trzem…) waderom, a jednocześnie coś na tyle małego, żeby dało się to łatwo przetransportować. To takie skomplikowane!
Rozejrzały się, nawet nie zawieszając na zbyt długo wzroku na tych licznych, łysych drzewach, oblepionych z jednej strony śniegiem, jakby białym mchem. Wydawało im się, że nic nie znajdą podczas tej zawieruchy. A wystarczyło tylko zaciągnąć się mocno tym lodowatym powietrzem i pozwolić, aby do nozdrzy wpłynęły wszystkie biegnące tędy zapachy.
~*~
Złapały szybko jakiegoś ładnego, dużego zająca, mając nadzieję, że on wystarczy. Prawie zupełnie zapomniały też o tych maściach od Vallieany, już chcąc kłaść się spać. Która była na co…? Zajęło im trochę czasu na namysły, ale w końcu chyba odpowiednie lekarstwa zostały przez nie wtarte w odpowiednie miejsca. I wreszcie mogły odpocząć. Walnęły się plackiem na swoim legowisku i nagromadzone powietrze zeszło z ich płuc jak z rozwiązanego balonika. Tin już nawet nie miała siły na nadmierne ekscytowanie się nadchodzącą wyprawą. Szybko (no dobra, może nie tak szybko, bo jednak Tin się trochę wierciła) zapadły w głęboki, przyjemny sen.
Ranek! Chyba nigdy tak bardzo nie cieszyły się z tego, że muszą już wstać. Od razu zerwały się na równe łapy, pełne pozytywnej energii i gotowe do drogi. I chociaż wstyd jej było przyznać, to nawet Lys całkiem się cieszyła na tę podróż. Pospiesznie i niezbyt starannie zgarnęły jeszcze tego upolowanego wczoraj zająca, który, przechowany w najchłodniejszym miejscu ich nory, zachował jeszcze swoją świeżość. O, i jeszcze to lekarstwo na opuszki! Gdyby nie Lys, znów by zapomniały. Ciekawe, ile to powinno się wchłaniać… Cóż, czekanie w głowie wader było zbyt nudne, więc nie minęło dużo czasu, a one już wyskoczyły na zewnątrz, aby pognać po lodowatym śniegu, w akompaniamencie mroźnego, choć nie tak silnego jak poprzedniego dnia, wiatru, prosto w stronę jaskini Vallieany. Szczęście chyba im sprzyjało, bo pogoda na ten dzień zapowiadała się nad wyraz dobrze.
Pchane jakąś dobrą energią już niebawem znalazły się u celu. Zupełnie nie przejęły się tym, że się teraz zmęczyły, a miały tego nie robić. Jedynie stanęły na kilka chwil, aby odsapnąć trochę. Wejście do jaskini zielarki było zasłonięte śmiesznymi gęstymi pnączami i Lys i Tin nie wiedziały, co dalej miały zrobić. Tak po prostu wejść? Nie chciały już dłużej czekać i marnować czasu. Zanurzyły łeb w lejących się roślinach, o mało nie zaplątując w nie rogów. Dopiero by było! Przednie łapy stanęły w ciemnym korytarzu, a ich tył został… No, w tyle. Krótki ogon zamerdał radośnie.
– Dzień doooobry! Lys i Tin przyszły! – zawołały z szerokim uśmiechem.
Ranek! Chyba nigdy tak bardzo nie cieszyły się z tego, że muszą już wstać. Od razu zerwały się na równe łapy, pełne pozytywnej energii i gotowe do drogi. I chociaż wstyd jej było przyznać, to nawet Lys całkiem się cieszyła na tę podróż. Pospiesznie i niezbyt starannie zgarnęły jeszcze tego upolowanego wczoraj zająca, który, przechowany w najchłodniejszym miejscu ich nory, zachował jeszcze swoją świeżość. O, i jeszcze to lekarstwo na opuszki! Gdyby nie Lys, znów by zapomniały. Ciekawe, ile to powinno się wchłaniać… Cóż, czekanie w głowie wader było zbyt nudne, więc nie minęło dużo czasu, a one już wyskoczyły na zewnątrz, aby pognać po lodowatym śniegu, w akompaniamencie mroźnego, choć nie tak silnego jak poprzedniego dnia, wiatru, prosto w stronę jaskini Vallieany. Szczęście chyba im sprzyjało, bo pogoda na ten dzień zapowiadała się nad wyraz dobrze.
Pchane jakąś dobrą energią już niebawem znalazły się u celu. Zupełnie nie przejęły się tym, że się teraz zmęczyły, a miały tego nie robić. Jedynie stanęły na kilka chwil, aby odsapnąć trochę. Wejście do jaskini zielarki było zasłonięte śmiesznymi gęstymi pnączami i Lys i Tin nie wiedziały, co dalej miały zrobić. Tak po prostu wejść? Nie chciały już dłużej czekać i marnować czasu. Zanurzyły łeb w lejących się roślinach, o mało nie zaplątując w nie rogów. Dopiero by było! Przednie łapy stanęły w ciemnym korytarzu, a ich tył został… No, w tyle. Krótki ogon zamerdał radośnie.
– Dzień doooobry! Lys i Tin przyszły! – zawołały z szerokim uśmiechem.
<Vallieano?>
Słowa: 1006 = 70 łusek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz