Pałac ojca był chłodniejszy niż zazwyczaj. Aarved nigdy nie czuł się w nim dobrze - o wiele bardziej wolał rezydencję w Centrum. Tam przynajmniej było cieplej i miał kilka kryjówek tylko dla siebie. W zamku każde pomieszczenie miało oczy cudzych przodków, które przypominały mu o tym, że nie jest tam mile widziany. Niektórzy patrzyli na niego ze starych obrazów, a reszta śledziła jego spacery po długich korytarzach spod zabytkowych zbroi. Kiedyś walczyli w nich najwybitniejsi przedstawiciele rodu Lorentów - teraz mieszkały w nich jedynie pająki, a głębokie rysy w metalu wypełniał kurz. Młody wilczek, dotąd błąkający się bez celu dla zabicia czasu, zatrzymał się przed jedną z nich. Wyglądała jak coś, co stworzyły olbrzymy. Nie mógł sobie wyobrazić jak ktokolwiek mógł unieść taki ciężar, a co dopiero się w nim ruszać i walczyć. Jej właściciel na pewno musiał być potężny, wielki i dzielny. I być wspaniałym wojownikiem! Szczeniak miał wrażenie, że pustka pod hełmem go obserwuje. Pochłania swoim mrocznym wzrokiem. Skulił się, ale po chwili nakazał sam sobie, że ma być dzielny. To tylko zbroja. Nic mu nie zrobi.
Stare srebro błyszczało w promieniach wieczornego słońca wpadających przez wysokie, wąskie okna. Mimo upływu dekad, nie sczerniało. Jaśniało zimnym blaskiem, a na obrzeżach widoczne były misternie rzeźbione kwiaty. Pióropusz ze starannie dobranych piór białozora zdobił perfekcyjnie wykuty hełm i spadał śnieżnobiałą kaskadą na płaszcz z futer arktycznych lisów. Ich sierść miała lekko błękitny odcień, co akcentowało zimną poświatę metalu. Aarved nie był w stanie odróżnić, gdzie kończyła się skóra jednego zwierzęcia, a zaczynała druga. Paski z renifera, które przytrzymywały okrycie na grzbiecie zbroi, wykończone były jasną lamówką ze wzorem wyszytym srebrną nicią. Aarved podejrzewał, że za sam ten płaszcz mógłby kupić eleganckie mieszkanie w Centrum albo białego renifera - może nawet dwa.
O napierśnik opierała się długa włócznia. Na samym końcu drzewca jaśniał magiczny kryształ, który otaczały zdobione rzeźbienia przywodzące na myśl wilki podczas polowania. Przy grocie falował lekko sztandar z godłem rodowym Lorentów - niedźwiedziem polarnym z włócznią na czerwonym tle. Długa płachta materiału opadała na bok napierśnika, chowając olbrzymie wgłębienie w metalu. Mimo starań rodziny, nie udało się całkowicie wypolerować ogromnych szram, które zdobiły tę część zbroi.
Barenor Lorent zginął podczas jednej z bitew na ziemi Fareńskiej po ciosie młotem. Fragment potrzaskanego młotka i żeber przebił mu serce. Aarved marzył o tym, aby zginąć taką śmiercią. Umrzeć z honorem, nosząc przepiękną zbroję - tak jak jego pradziadek - na polu walki.
Ledwo ta myśl przeszła mu przez myśl, poczuł się skrępowany. Zawstydził się. Odwrócił wzrok, zupełnie, jakby zbroja usłyszała słowa, które rozbrzmiały w jego głowie. Był bękartem. Nie miał prawa do tego rynsztunku. Ani do tego rodu. I tak powinien być wdzięczny ojcu, że pozwolił mu mieszkać u niego - w końcu u mamy nie było najlepiej. Powtarzał sobie, że musi wytrzymać, bo dzięki temu skończy dobrą szkołę, będzie potrafił walczyć i pomoże finansowo matce, ale mimo tego każdego dnia czuł się coraz bardziej samotny. Na Obrzeżach przynajmniej miał kolegów z sąsiedztwa, a tutaj? Jego własna rodzina, ale ich lepiej było zostawić w spokoju, oraz wielkie sale i puste korytarze wypełnione historią, do której nie miał prawa. Przypominały mu więzienie. Wiedział, że to miejsce ojca, macochy i brata, nie jego, ale nie chciał wracać na Obrzeża.
Tęsknił jedynie za mamą. Żałował, że nie mogła z nim przyjechać, wiedział, że by się jej podobało - szczególnie prywatne ogrody - ale żona ojca dostałaby furii. Już jego przyjazd jej się nie podobał. Czasem jednak wyobrażał sobie, że matka jest obok. Rozmawiał z nią w myślach i udawał, że zwinięte futro to jej bok, w który lubił się wtulać. Tego jego macocha wiedzieć nie mogła, a dzięki temu czuł się nieco lepiej.
Zastanawiał się, czemu miłość między jego ojcem i matką miała być zła, ale coraz częściej uświadamiał sobie, że bękarty to skazy na honorach rodzin. Lorenci byli rodem potężnych, silnych wojowników i strategów - a jednak on, Aarved, istniał. Był pomyłką - tak czasami mówił o nim ojciec. Nie powinno go tu być i mimo że minęło wiele miesięcy, od kiedy poznał swojego ojca, dalej nie mógł się przyzwyczaić, że ,,należy" do tego rodu. A może raczej z niego pochodzi? Dalej czekał, aż ktoś mu powie, że to żart i ma wracać na Obrzeża. Nawet wiedział, kto mógłby mu to obwieścić - i czerpać z tego radość.
- Isero...
- I nawet nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi! - po korytarzach pałacu rozległ się głośny krzyk żony jego ojca. Aarved skrzywił się, ale nie odsunął ucha od drzwi.
- Nie wiem, o co ci chodzi - usłyszał zimny głos byłego generała. - Skąd mam wiedzieć.
- No tak, oczywiście - syknęła wadera. - Jak temat jest jasny, to nagle nie wiesz, o co chodzi, ale jak sobie coś ubzdurasz, to jesteś pierwszy do rzucania oskarżeniami.
- Przejdziesz wreszcie do rzeczy?
Zapadła chwila ciszy.
- Tak - przerwała ją wilczyca. - Co on tutaj robi? Czemu tutaj jest?
Aarveda przeszedł dreszcz na te słowa. Nie chciał już nic więcej usłyszeć, ale nie mógł odsunąć się od drzwi. Doskonale wiedział, kim jest ten ,,on".
- Czemu miałoby...
- Och, proszę cię! - przerwała mu ze wściekłością partnerka. - Miał zostać w Centrum, tak jak mówiłeś. Taki był plan!
- Plany się zmieniają - odparł basior. Wnioskując po dźwiękach kulawych kroków, chodził po pomieszczeniu. - Mefisto dopiero później powiedział mi o polowaniu.
Wadera prychnęła.
- Tak jakby zdechł, gdyby nie popatrzył sobie, jak zabijacie łosia. Lome-Imri mają naprawdę dobre poczucie humoru ostatnio...
- Na miłość bogów, Isora, nie mów tak! To mój syn, co miałem zrobić? Pozwolić mu głodować na Obrzeżach z jego cholerną matką?!
Ściany zadrżały. Nawet świerki za oknem przestały się kołysać, jakby przerażone nagłą utratą panowania nad sobą Asmodeusa.
- Czy ci się to podoba, czy nie, on otrzyma wykształcenie, na jakie zasługiwałby, gdyby należał do rodu.
- On nie należy do rodu - warknęła wilczyca. - Z tego, co się orientuję, nie ja go urodziłam, a jakaś plugawa szwaczka z Obrzeży. Nie należy mu się takie wychowanie.
- Na szczęście nie ty o tym decydujesz - uciął basior.
- No tak, bo głowie rodziny nie można się postawić - rozległ się obrzydliwie słodki głos. Aarvedowi aż przeszły ciarki po kręgosłupie. - Przecież generałowie nie cierpią, jak im się przeszkadza. Jeśli będą chcieli uganiać się za jakimiś waderkami, droga wolna. JA mam siedzieć cicho i tylko kiwać głową, bo przecież na wojnie jest tak ciężko, a koniec końców to i tak MOJA WINA! NIE PRZERYWAJ! - ryknęła. - A jak się zachce wyjechać, to nawet pogrzeb własnych...
Huk rozbitej porcelany.
Potem stołu rzuconego o ziemię.
I cisza.
Wilczek chciał odejść, naprawdę chciał, ale łapy go nie słuchały. Jedynie łzy płynęły po jego nieruchomym pysku. Nie chciał sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby któreś z nich go usłyszało - a teraz było tak cicho, że miał wrażenie, że słychać jego własne myśli.
- Nigdy więcej nie mów tak do mnie. Nie o tym i nie w ten sposób.
Znów cisza.
- Czy tego chcesz, czy nie, to mój syn. Nie pozbędę się go tylko przez ciebie.
- Piękny mi ,,twój syn"! Tym się teraz stał ten ród, tak? ZSYPEM NA BĘKARTY PEŁNYM GNID RUCHAJĄCYCH DZIWKI Z PRZEDMIEŚCI!
- MILCZ!
Aarved zamknął zamglone oczy i skulił się w sobie, próbując nie łkać na głos.
- To nie ty decydujesz, kto należy do rodu! Nie tobie oceniać, czym on się stał!
- Ty też o tym nie decydujesz!
- Nigdy nie powiedziałem, że jest Lorentem. To mój syn i mam obowiązek go wychować. Nie proszę, abyś traktowała go, jak swojego!
- Och, dziękuję ci za łaskę. A mówiąc o swoim, w tym moim i twoim, co z Lordanem?
Chwila ciszy.
- Co to ma do rzeczy? Nie wciągaj go w to.
- Ależ dlaczego nie? - zaśmiała się płaczliwie wilczyca i pociągnęła nosem. - On potrzebuje ojca, szczególnie po tym... po tym, co się stało.
- Nie jest już szczeniakiem, ma wyrosnąć na wojownika, nie jakieś zwaderzone płaczliwe beztalencie. Niech weźmie się w garść.
- I do tego potrzebuje ojca! Nie kogoś, kto ugania się za bękartami i szwaczkami. Wyrzucasz pieniądze na jakiegoś niedorostka, zamiast odłożyć na niego i spędzić z nim czas!
- No tak, pieniądze. Wiedziałem, że w końcu zaczniesz ten temat.
- Po co mu to? - nie dała się sprowokować wilczyca. - I tak nic się na to nie zda. Marnujesz pieniądze, wyrzucasz je w błoto, z niego nic nie będzie!
Czucie wróciło do jego łap z gwałtownym drżeniem. Bezmyślnie odsunął się od drzwi z pustym spojrzeniem. Przełknął ślinę. Dalej słyszał kłócącą się parę, ale jego mózg automatycznie nakładał na nią szum. O dziwo nie czuł nic. Smutek, strach, które paraliżowały go jeszcze przed paroma minutami zniknęły. Zupełnie tak, jakby zostawił je na progu. Na tę myśl cofnął się jeszcze kilka kroków. Dotarła do niego chęć ucieczki. Chciał zniknąć. Tak, aby nikt go już nigdy nie znalazł. Odwrócił się.
Przeszył go zimny strach.
Lordan świdrował go morderczym spojrzeniem, a zielone tęczówki zamgliły się od łez wściekłości. Zaciskał mocno szczękę - Aarved nie wiedział czy powstrzymywał się w ten sposób od płaczu, czy rzucenia się na niego.
Odwrócił głowę i podkulił ogon, próbując wydawać się jeszcze mniejszy niż zazwyczaj, ale Lordan nie odpowiedział. Dalej wbijał wzrok w swojego brata i nie drgnął mu nawet jeden mięsień.
Aarved czuł, co się święci. Mimo że drugi basiorek stał jak wryty, rogaty wiedział, że się w nim gotowało i resztkami siły powstrzymuje się, żeby nie rozpocząć bójki. Podejrzewał, że nie powstrzymywał by się przed niczym.
Przypadł nisko do ziemi i okrążył długiego młodziaka szerokim łukiem. Gdy dotarł do miejsca, w którym Lordan nie mógłby go już chwycić, ruszył biegiem w stronę schodów.
Przez jakiś czas włóczył się po pałacu, starając się unikać przyszywanego brata, macochy i ojca, pogrążony we własnych myślach. Miał wrażenie, że to jego wina. Nie, nie miał wrażenia - on to wiedział. Tak było. I w dodatku ciągle tu był - nie odszedł do swojego domu na Obrzeżach. W końcu zmęczył się nieprzerwaną obecnością rodzinnych pamiątek, które jeszcze pogarszały jego nastrój. ,,Czemu tutaj jesteś?". ,,Wynoś się stąd". ,,Parszywy bękart z Obrzeży". To słyszał w swojej głowie, wyobrażając sobie głosy postaci z obrazów. Nie potrafił im odpowiedzieć. Zbyt zmęczony obecnością głosów, które nie istniały, skierował się na schody prowadzące do kuchni. Nasłuchiwał uważnie; nie miał bowiem ochoty na spotkanie kogokolwiek. Przede wszystkim chciał się upewnić, że kucharz udał się do ojcowskiej piwniczki winnej, co zawsze robił po zaserwowaniu obiadu. Aarved podejrzewał, że ten czas właśnie nadszedł - a to by oznaczało, że miał zarówno kuchnię, jak i spiżarnię dla siebie.
Popchnął ciężkie drzwi nosem i przez powstałą szparę wciągnął powietrze. Ryby. Przyprawy. Dym.
Żadnych wilków.
Przekroczył próg. Pomieszczenie wypełniał półmrok, a jedyne źródła światła stanowiły niewielkie lufciki oraz palenisko w jednym kącie i ceglany piec w drugim.
Środek pokoju zajmował niski, długi stół. Zbito go z solidnych, drogich desek - ich czasy świetności jednak już dawno przeminęły. Niegdyś gładkie drewno teraz pokrywały głębokie szramy i różnorakie plamy, a przyjemnie żywiczny zapach dawno zastąpiła woń pieczeni, surowego mięsa i innych posiłków. I to właśnie pozostałości po jednym z nich interesowały Aarveda. Na brudnym blacie wiły się rybie wnętrzności - a wśród nich błyszczące w świetle płomieni pęcherze. Pęcherze, które wilczek zwykł puszczać na małym stawie w wewnętrznym ogrodzie pałacu i patrzeć, jak zjadają je karpie oraz ptaki. Oczywiście zakładając, że nikt go nie nakrył - z jakiegoś powodu ani służba, ani jego rodzina nie chcieli, aby paradował z rybimi flakami po pałacu.
Przesunął niewielki stołek, wspiął się i oparł łapami o blat. Chwycił zębami za rękojeść jednego z noży i zaczął nieudolnie odcinać pęcherze od różowych, obślizgłych, wypchanych na wpół strawionym jedzeniem baloników, marząc, żeby umieć posługiwać się telekinezą. Musiał się jednak spieszyć. Nie wiadomo, kiedy ktoś wróci. Przykrył zmasakrowane przez siebie resztki nietkniętymi wnętrznościami. Zeskoczył ze stołka, trzymając swoje zdobycze w zębach za resztki jelit i ruszył do drugiego wyjścia - tego, które nie prowadziło na schody, a na zewnątrz, co gwarantowało, że nie spotka podpitego kucharza.
Nagle jednak usłyszał głosy. Ledwo jego łapy dotknęły kafelków, rozległo się skrzypienie drzwi.
- Ale wrzeszczała. Aż ściany się trzęsły!
- A dziwisz się jej? Gdyby mój stary przeleciał jakąś szmulę, już dawno skończyłby na bruku. Dziwię się, że ona swojego jeszcze nie wyrzuciła.
Cienie dwóch wader przesunęły się po ścianie, przy której stały beczki i kosze z warzywami.
- Twój stary nie ma pałacu i służby. Ale jak mam być szczera, to gdyby mój przyniósł mi coś takiego do domu, to nawet pieprzony zamek Silvarii by mu nie pomógł.
Starsza służąca otworzyła jedną z szafek. Pomieszczenie wypełnił zapach herbaty i suszonych ziół. Jej cień prześliznął się po beczkach z mięsem, a gdy zniknął z obręczy utrzymującej deski w kręgu, w ciemności wypełniającej lukę między koszami błysnęła zielona tęczówka.
- No niby tak, ale to jednak syn pana Asmodeusa. Co miał z nim zrobić?
- Syn pana Asmodeusa? - prychnęła starsza, przedrzeźniając ją. - Młodaś, głupia i naiwna. Ten darmozjad w niczym nie przypomina Lordana.
- No niby tak, ale pan Asmodeus twierdzi, że jest jego. A dzieciak ma takie same żywioły.
Zapadła chwila milczenia. Rozległo się brzęczenie garnka zawieszanego nad paleniskiem.
- A pan Asmodeus i panicz Lordan są zdolni, więc może dla niego jest jeszcze jaka...
Druga błyskawicznie jej przerwała.
- Mira, złotko, ty dobre dziecko jesteś, ale naiwne - towarzyszka jeszcze raz jej docięła. - Z wilkami jest jak z reniferami; jak łańka jest trefna, to i cielę trefne, nieważne po jakim byku. W każdym bądź razie matka jest najważniejsza. Pracowałam na hodowli, więc wiem.
- A skąd jest jego matka?
- Z Obrzeży. A on jest jedynakiem, więc pewnie jakaś Folix czy inne chuchro.
- No tak, jak nie miał rodzeństwa, to pewnie jakaś drobna.
- Drobna? Trefna! - poprawiła ją sprzątaczka. - Kto to widział taką w rodzie? - Cień na ścianie wskazywał, że wilczyca gwałtownie pokręciła głową. - Ma pod nosem taką porządną waderę, a ugania się za jakimiś marnymi lisicami z Obrzeży. Zresztą, młoda, tobie też przydałoby się nabrać trochę ciałka.
- Przestań! - fuknęła jej rozmówczyni. Pomieszczenie było już przesycone zapachem herbaty.
- Ale spójrz na swoje biodra, kości ci wystają! Skóra i kości z ciebie!
- Idę zanieść pani napar - oschłym tonem ogłosiła młódka. - Kazała też odkurzyć swoje futra, więc możesz iść to zrobić.
I zanim jej rozmówczyni zdążyła coś odpowiedzieć, trzasnęły drzwi.
Znów powrócił kuchenny spokój, ciche bzyczenie much i trzaskanie ognia. Wśród nich słychać było niewyraźne mruczenie obrażonej służącej, ale i ona w końcu wyszła.
W pałacu nigdy nie było zupełnie cicho, ale mimo tego do Aarveda nie docierał żaden dźwięk. Mijały długie chwile, ogień dogasał i na powrót ożywał, gdy pomoc kuchenna dorzuciła do niego drewna.
Łapy drętwiały, wygięty kręgosłup bolał i zbliżał się czas kolacji. Powietrze wypełniał dźwięk krojenia nożami. To był jedyny bodziec, jaki wilczek dopuścił do siebie. Sam zapragnął wziąć nóż i zrobić ze starszą służącą to samo, co kucharz z piersią kaczki.
Nie powinna tak mówić o mamie. Nikt nie powinien tak mówić o mamie - nie o tej waderze, która kochała i jego, i jego ojca. Nie rozumiał, czemu miłość może być zła, ale nie wiedział też, dlaczego sam nie czuł nic, prócz złości i chęci skrzywdzenia kogoś. A co gorsza nie miał nawet pojęcia, jak powinien się zachować. Co zrobić. Nie wiedział, jak to opisać, do czego to porównać. Siedział więc za beczkami, zastanawiając się, czy w ogóle jeszcze istnieje; miał wrażenie, że nie. To było obce ciało i obca pustka.
Nawet wtedy, gdy kucharz wyciągnął go spomiędzy beczek za skórę na karku, czuł, że go tam nie ma. Był z powrotem u boku matki, a ona czytała mu bajki przed snem. Ta wizja go uspokoiła, mimo że nie była prawdziwa. Była jednak bezpieczna. Bliska. Ciepła. Utęskniona.
Ubrudzony przyprawami kucharz na początku miał zamiar nakrzyczeć na intruza, szczególnie, że znowu babrał się w rybich flakach, ale wilczek był wyraźnie nieswój. Jedynie przed nim stał i wbijał wzrok w podłogę, gdy dorosły basior go pouczał. I to nie z poczucia winy. Nie, jego spojrzenie było zimne i nieobecne.
Kucharz nie był głupi; wiedział, co zaszło między panem domu a jego partnerką. Zresztą trzeba było być nie tylko głupim, ale też głuchym, żeby nie wiedzieć. On nie był głuchy - jedynie podpity, ale wciąż widział na tyle dobrze, aby dostrzec, jak szczeniak zaciska mocno szczękę. Zrobiło mu się go żal. Przerwał więc swój monolog, wziął go za kark i w milczeniu wyniósł na korytarz. Na koniec burknął, że dzisiaj ma szczęście, ale jeśli jeszcze raz nakryje go na myszkowaniu w kuchni, jego ojciec się o tym dowie.
I zamknął drzwi.
,,Niech się dzieciak cieszy, że ma takiego ojca", pomyślał, podchodząc do stołu. ,,Inaczej skończyłby na bruku. Dzięki Ci, Caishe, że nie jestem bękartem".
I wrócił do siekania marchwi.
Słowa: 2696 = 209 łusek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz