Pakunek, jednak, to było złe określenie. Pod kurtyną z roślin, prowadzącą do mieszkania Vallieany leżała nie jedna, a kilka ładnie zawiniętych w liście paczuszek. Wprawiony węch wadery był w stanie wyłapywać co niektóre bardziej znajome zapachy, a i te mniej charakterystyczne dawały o sobie nieśmiało znać, co wcale nie zmniejszało czujności Zerdinki… czujności, która i tak była rozpraszana przez dodatkowy zapach, pozostawiony na liściach i śniegu.
Ten alchemik…
Zamrugała, po czym jakby ją olśniło. Po całonocnym buszowaniu po lesie, jej szare komórki usilnie walczyły żeby odmarznąć, produkując logiczne wnioski.
- Pan Quigley, rzeczywiście- skinęła łebkiem, lekko się pochylając. Śnieg posklejany w futrze poruszył się wraz z resztą ciała, odsłaniając skórę na zimno. Otrzepała się z tej warstwy, leżącej na niej jak koc. Wzięła wdech, po czym ostrożnie złapała zębami paczki i wniosła je do środka.
Powiedzieć, że jaskinia była ciepła i przytulna byłoby wyolbrzymieniem, jednak zielarce to nie przeszkadzało, póki nie czuła na sobie lodowatego wichru. Usiadła więc na środku głównego pomieszczenia, zaś luminescencyjne, niebieskie grzyby kąpały wszystko w tym swoim mizernym światełku, nadając sytuacji jeszcze więcej tajemniczości. Szybko odłożyła torbę ze zbieranymi przez całą noc ziołami na bok, a jej uwaga została skierowana na prezenty. Nawet jeśli dziesięć minut wcześniej myślała tylko o tym, aby odespać zarwaną noc, znajome zapachy wystarczająco ją zaintrygowały by mogła odłożyć drzemkę w czasie.
Był niedawno, pewnie się minęliście.
Vallieana poczuła jak niematerialna masa porusza się za jej plecami, a następnie gdzieś znika, kiedy w tym czasie ona sama rozplątywała paczuszki niemal z namaszczeniem, nie chcąc uszkodzić zawartości.
Czuła je od jakiegoś czasu, ale sama nie dowierzała własnym zmysłom, gdy zmarzniętymi łapami wyjmowała rzadko spotykane nasiona oraz liście, które rozkładała na jeleniej skórze. Uniosła brwi, kiedy jej długi ogon wachlował na boki z emocji. Nie spodziewała się prezentów, a już napewno nie od niemal obcego basiora, którego ostatni raz widziała nieprzytomnego w lecznicy. Nie wiedziała wtedy co mu dolegało, a i medyk nie przekazał jej zbyt wielu konkretnych informacji. W tych okolicznościach ucieszyła ją myśl, że pan Quigley najwyraźniej już wydobrzał.
Dni mijały, a życie toczyło się swoim tempem. Wadera spędzała czas na typowych zajęciach zielarza- opiekowała się roślinami, mieszała je w różne lekarstwa i sprzedawała. Jej życie było naturalnie nudne, co wcale nie wadziło- czuła się dobrze z tym co miała, nawet jeśli nie zmieniało się to od czterech lat. Była ona, jej rośliny, był też Vernon.
Ziewnęła, a przez chude ciało przeszedł dreszcz. Pokaleczone łapy nieprzyjemnie mrowiły od świeżych cięć, jednak starała się nie zwracać na to uwagi, wszak nie był to pierwszy raz. Rośliny musiały coś zjeść, a przed nią samą była misja. Zamruczała pod nosem, wpychając do skórzanej torby pojemniki na wodę. Usilnie ignorowała też duszący zapach krwi, tak dziwnie wpływający na osobniki jej rasy. Zmierzch zbliżał się nieubłaganie szybko, a ona miała przed sobą szmat drogi do pokonania.
Wadera po raz ostatni zbadała wzrokiem gojące się rany, aż w końcu narzuciła na grzbiet jelenie futro, które towarzyszyło jej jeszcze za czasów mieszkania u starego zielarza. Zgarnęła torbę i opuściła swoje domostwo, by ruszyć w kierunku zachodzącego słońca.
Celem Zerdinki na tę noc był Dystrykt I, a konkretniej mówiąc- Aloves. Czarna samica wiele razy słyszała w porcie, jakoby gdzieś między murami porzuconej świątyni miały znajdować się niewielkie kałuże wypełnione wodą błogosławioną przez samą Caishe. Woda podobno pojawiała się w różnych miejscach i uzdrawiała chorych, zaś zdrowych napawała spokojem ducha i wydłużała życie- nieważne jak bardzo Vallieany nie interesowali bogowie i ich ingerencje w świat, ciekawość wygrała. Był jednak w tym wszystkim pewien myk, a mianowicie, woda pojawiała się wyłącznie w czasie pełni. Rzeczywiście, pełnia wydawała się nieco przejedzonym tematem, acz zielarka była w stanie zbadać nawet taką legendę. Brodziła więc tak, niszcząc idealnie płaską pokrywę białego puchu własnym ciałem. Podążała w kierunku ścieżki, która doprowadziłaby ją do upatrzonej części Królestwa. Całe jej jestestwo wkomponowywało się w zmarznięty, martwy świat skąpany w jasnym świetle milczącego księżyca. Jednym słowem, było cicho i spokojnie, monotonnie, tak jak lubiła.
No, przynajmniej do czasu.
Coś złego się dzieje.
- Eh?
Wszystkie cztery łapki zatrzymały się, a czarny łeb uniósł się powyżej wysokość kłębu. Ledwo zdążyła dojść do Lasu Darminasa, a już pojawiały się problemy ze strony losu?
- Co się dzieje?- wyszeptała, nastawiając uszy.
Nie jestem pewien, ale chce mi się rzygać.
Brwi samicy uniosły się pod sam księżyc. Takie wyznania nie były czymś często spotykanym w przypadku wilka, który nawet nie miał żołądka. Zmusiła się do skupienia, wyrywając umysł z myśli owiniętych dookoła Aloves.
Zemdliło mnie. Po prostu… coś dzieje się w lesie.
Głos Vernona był stłamszony, z każdą chwilą mocniej zduszony, jakby realnie powstrzymywał wymioty. Vallieana poruszyła się na boki. Niepokój towarzysza fizycznie na nią wpływał, więc nie do końca wiedziała co ma zrobić w tej sytuacji, odczuła potrzebę rozruszania kończyn. Powinni się oddalić? Poszukać przyczyny złego samopoczucia ducha? Nie tak miała przebiec ta noc.
- Na spokojnie, Vernon. Jak mogę ci pomóc?- zapytała ponownie, odrobinę głośniej niż poprzednio, jednak wciąż w ten sposób, aby nie zwrócić na siebie przypadkiem czyjejś uwagi. Stała na ścieżce pomiędzy luźno rozmieszczonymi drzewami, zmysłami badając okolicę.
Podejdź w tamtym kierunku- usłyszała warknięcie, a następnie trzy szyszki wbiły się w śnieg wprost z drzew, wskazując jej kierunek- Nie podoba mi się to.
Kiwnęła głową, godząc się na zboczenie z drogi. Poruszała się ostrożnie niczym łowca podążający za celem, podczas kiedy sama nie wiedziała czego powinna się spodziewać. Jednak brnęła, zostawiając za sobą tylko ślady w świeżym śniegu.
Oddychała płytko z głową nisko opuszczoną ledwo nad pokrywę śniegu.
Nie minęły dwie minuty. Odskoczyła gwałtownie na bok. Nieznajomy cień doprowadził ją do zanurkowania w śniegu i szybkiego obrotu, a z tej obronnej pozycji dodatkowo zawarczała. Lodowate oczy zalśniły ostrzegawczo, odbijając światło białego satelity.
Nagle zamrugała. Całkowicie zbita z tropu wbiła wzrok w cień, który szybko okazał się znanym przez nią pyskiem. Na miłość boską, skąd pan Quigley się tam tak nagle pojawił?! Gdzieś z tyłu głowy usłyszała niezadowolone marudzenie Vernona.
Odetchnęła nerwowo, czując jak serce wali w jej chudej piersi i się wyprostowała.
- Pan Quigley...- zaczęła, siląc się na opanowany ton głosu. Odwróciła wzrok, uśmiechając się niepewnie- Ładna dziś noc. Mam nadzieję, że wszystko u Pana dobrze.
<Quigley?>
Słowa: 1031 = 71 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz