Tak jak lubiłam Halloween, tak za następującym po nim Święcie Zmarłych nie przepadałam. Nie było w nim nic wesołego, a może powinno, zważywszy na to, że biadolenie nad tym, że kogoś, kogo kiedyś kochaliśmy czy coś w tym stylu, nie ma już z nami, w żaden sposób nie wpłynie na nieboszczyka, nad którego smutnym losem płaczą teraz żywi. Jemu już jest przecież wszystko jedno. Po co psuć sobie nastrój po próżnicy, tak zupełnie bez celu. Pomijam w tym momencie to, że generalnie, wpadanie w smutny nastrój jest bez sensu. Tak z czysto teoretycznego punktu widzenia, bo wiadomo, teoria nie zawsze idzie w parze z techniką, a życie niestety jest tak skonstruowane, że w naszym życiu obecny jest szeroki wachlarz emocji. Zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Nie da się tego stanu rzeczy zmienić bez naruszania równowagi. Taki już nas los, że czasami się smucimy... Po co jednak dodawać sobie negatywnych emocji? W losie cierpiętnika nie ma niczego bohaterskiego. O przyjemności w ogóle nie da się tu już mówić... Chyba, że coś jest z danym egzemplarzem nie tak. Bo i tak się przecież zdarza.
A normalność jest nudna, tak tak.
W każdym razie, mimo mojej generalnej awersji do tego święta, całego towarzyszącego mu cierpienia i użalania się nad sobą, nie byłam totalnie bez uczuć względem tych, którzy jednak przeżywali ten dzień w roku bardziej ode mnie. Rozumiałam, że nie każdy może dzielić ze mną podejście do życia w stylu wyjebongo, które mi tak pasowało. Potrafiłam się dopasować. Czasami. Niekiedy nawet po to, aby zanadto nie wystawać przed szereg.
Zwykle wtedy, gdy akurat obok znajdowali się moi rodzice.
Taaaak, także z tego powodu nie przepadałam za tym świętem. Spotkania rodzinne. Widok jedynych wilków, których opinia na mój temat mnie w jakikolwiek sposób obchodziła. I którym mój styl bycia zdecydowanie się nie podobał. Nie ma się chyba z resztą czemu dziwić, tak po prawdzie... Ech, ciężka sprawa. Ale przejdźmy do meritum sprawy.
To wszystko sprawiało, że czułam się przy nich... Bardzo niekomfortowo to chyba za mało powiedziane. Choć byłam mistrzynią obłudy, jednocześnie nie lubiłam udawać kogoś, kim nie jestem. To znaczy, ekhem, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Zwykle udawałam kogoś, kim nie jestem, ale zazwyczaj grałam głupszą i bardziej nierozsądną, niż byłam w rzeczywistości. To stało się z resztą po tylu latach już moim stylem bycia. Te wieczne żarty, brak powagi... Natomiast przy rodzicach czułam jakąś, może nieco irracjonalną, potrzebę zachowania powagi. Hamowałam swój zwyczajowy optymizm i energię, którą tryskałam w każdej niemal innej sytuacji, a gdy na moment pozwalałam sobie na powrót do nawyków, widziałam ich spojrzenia. Pełne dezaprobaty i jakiegoś wyrzutu, że stałam się taka, jaka jestem... To wszystko było męczące.
- Saito - wyrzut w głosie matki. Już. Tak szybko. Chyba biję rekordy. Spojrzałam na nią, odrywając wzrok od nowej wazy, którą postawiła na kominku w głównej komorze rodzinnej jaskini. Wyglądała na drogą. Misterna robota, na pewno pochłonęła wiele wilczej energii, może nadszarpnęła pokłady czyjejś cierpliwości, gdy godziny pracy mogłyby zdawać się zaprzepaszczone lekkim zadrżeniem łapy, chwilą słabości, nieuwagi... - Jesteś jakby nieobecna.
Przeniosłam wzrok na swój talerz, na którym spoczywał niemal nietknięty kawałek ryby z jagodami. Wszystko pyszne, matka była naprawdę dobrą kucharką. Jednak... Denerwowałam się, miałam zbyt ściśnięty żołądek, żeby cokolwiek w siebie wmusić. Nienawidziłam tego uczucia, jednocześnie nie potrafiąc nad nim zapanować i go przezwyciężyć. Czułam się uwięziona.
- Nie, nie... Wydaje ci się - uśmiechnęłam się ciepło, zdecydowanie nieszczerze, ale matce widać to nie przeszkadzało, bo usatysfakcjonowana odpowiedzią wróciła do posiłku.
- A jak tam, znalazłaś już jakiegoś kawalera? - padło pytanie, tym razem ze strony ojca. Momentalnie poczułam, jak sierść na grzbiecie mi się podnosi w nieprzyjemnym dreszczu, swego rodzaju odruchu obronnym.
Tak... Czułam się bardzo niekomfortowo.
- Kto wie, kto wie... - oczywiście, że nikogo nie znalazłam. Żadne zobowiązania nie były mi potrzebne, każdy potencjalny związek mógłby w końcu zostać obrócony przeciwko mnie, gdybym wpadła w tarapaty albo się komuś naraziła, wykonując swoje obowiązki. A nie było o to trudno, wręcz przeciwnie.
- Co to za wymijające odpowiedzi? - fuknęła matka. Odruchowo spojrzałam na nią. Zimne, błękitne tęczówki przeszywały mnie, zdawać by się mogło, że na wylot. Irytacja, złość, niezadowolenie... To wszystko wręcz z niej promieniowało. Nie trzeba było umieć odczytywać emocji i intencji w takim stopniu, jak ja to potrafiłam, by to dostrzec. Nawet nie próbowała tego ukrywać.
Nie ukrywam, trochę to bolało.
Zerknęłam na ojca, który już zdążył zapomnieć o swoim pytaniu i wrócić do posiłku. Uznałam więc, że po prostu zignoruję uwagę matki, podsumowując ją lekkim, przepraszającym uśmiechem. Wróciłam do grzebania w talerzu.
Cały obiad minął nam w takiej nieciekawej atmosferze. Nie podobało mi się to bardzo, ale nie wiedziałam, co mogłabym z tym zrobić. Nagłe odwalanie jakiś cudów na kiju, obracanie wszystkiego w żart czy tym podobne sprawy, których zwykle używałam do rozładowania napięcia, w ich przypadku nie działało. Nic na nich nie działało, jeśli chodziło o mnie.
Po posiłku udaliśmy się wspólnie, jak co roku, na grób dziadków. Krótki spacer na pobliską polanę i jeszcze krótszy pobyt nad płytami nagrobnymi, wykutymi z lodu, wetkniętymi w ziemię, przez większość roku trwając przysypane śniegiem, zapomniane. Tylko tego jednego dnia ich egzystencja, o ile można o takowej mówić w odniesieniu do kawałka lodu, ulegała jakiejś zmianie, urozmaiceniu. Dzień wcześniej, kiedy ja zajmowałam się halloweenowymi psotami (czego matka również nie mogła mi nie wypomnieć), rodzice przyszli tu zgarnąć nagromadzony przez rok śnieg z płyt, wyczyścić zabrudzenia, które powstały, matka wytrzasnęła skądś zimotrwałe kwiaty. Teraz dwa samotne pomniki wyglądały wręcz pięknie, malowniczo, otoczone czerwienią, złotem i bielą... Sztucznie. To wszystko było sztuczne, wymuszone, nie pasowało do tego miejsca. Choć zdecydowanie cieszyło oko, mnie się nie podobało. Za dużo w nim było fałszu, bym spojrzała na nie przychylnie.
Gdybym podzieliła się moimi uwagami z rodzicami, pewnie jeszcze bardziej bym ich zawiodła czy tam zirytowała moim podejściem. Może padłoby nawet coś w rodzaju stwierdzenia, że nie mam serca. Tak po prawdzie, z mojego punktu widzenia, okazywałam więcej serca i szacunku, nie upiększając sztucznie tego miejsca. Po co komu taki rodzaj pamięci? Znałam dziadków, ich nie cieszyły tego typu zbytki. Dla nich zawsze liczyły się czyny, co z resztą miałam po nich. Taki sposób upamiętniania ich? W porządku. Niektórzy muszą sobie ulżyć po śmierci bliskiej osoby - wykopać grób, postawić nagrobek, w zasadzie - zakopać przeszłość, jakiś epizod swojego życia. Symbolicznie zostawić go za sobą, by móc ruszyć dalej. Jednak to nie ładnym udekorowaniem grobu czcisz pamięć o zmarłych, tylko czymś o wiele prostszym, a bardziej wilczym. Wspomnieniem. W końcu zmarli nie umrą do końca dopóty dopóki żyją w naszej pamięci. A ja... Ja po prostu w inny sposób okazywałam tę pamięć, niż rodzice. Wiele rzeczy robiłam inaczej, niż oni, w tym tkwiło sedno wszystkich momentów, kiedy nie potrafiliśmy się dogadać. Po prostu za bardzo się od siebie różniliśmy. Pod zbyt wieloma kwestiami.
- Saito - nienawidziłam mojego imienia w ustach matki. Nie do końca potrafiłam jednak wyłapać, dlaczego. Po prostu. Może chodziło o ton, z jakim zwykle je wypowiadała, ta dezaprobata, względnie obrzydzenie, jakby zwracała się nie do córki, a do robaka, którego wolałaby rozgnieść, niż się do niego odzywać, w ogóle zauważać, że istnieje. I nie, nie zawsze taka była. Nadal nie zawsze tak się do mnie zwracała. Stąd w mojej głowie, im częściej ich odwiedzałam, zaczynała pojawiać się myśl, że skoro to tak wygląda, to wina musi leżeć po mojej stronie. To ja musiałam coś źle robić, to nie z jej podejściem coś było nie tak. Przecież generalnie rozumiałam, że nie każdy dzieli mój sposób bycia, nie każdy potrafi do tego stopnia niczym się nie przejmować. Ba, ja doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. A jednak... Wszystkie racjonalne myśli w moich stosunkach z rodzicami zdawały się ulatywać. Puf i ich nie było.
Patrzyłam tępo w płytę nagrobną, wspominając babcię i dziadka. Może nieco za długo, stąd to ponaglenie w głosie matki przed chwilą. Tak tak, zwykle tego nie robiłam. Nie wspominałam. Żyłam chwilą, to co było, to było, nie powinnam się tym dłużej przejmować. A jednak, czasami... Cóż, taka już chyba wilcza natura, że wspominamy. Jak bardzo bolesne wspomnienia by to nie były. Jak bardzo nasz umysł by się przed tym nie bronił...
Dziadkowie byli dla mnie drodzy, gdy byłam szczeniakiem. Stanowili integralną część mojego życia, mieszkaliśmy razem, opiekowali się mną, gdy rodziców nie było, bo byli wzywani w inne części Królestwa w obowiązkach. Ojciec na wojny... Nauczyli mnie dużej części tego, co umiem. Babcia też była mistrzynią odczytywania wilków, tylko ona dysponowała telepatią... Mimo to, zdołała mi przekazać swoją wiedzę teoretyczną. Dodając do tego mój naturalny talent, mogłam stać się tym, kim jestem teraz. To oni mnie ukształtowali, być może bardziej nawet, niż rodzice. Zbyt szybko dorobili się córki, chcieli jeszcze zakosztować życia, wolności, jaką daje dorosłość, a teraz... Teraz już było za późno.
Nie, żebym ich nie kochała. Nie, to zupełnie nie o to chodzi. Kochałam. Szanowałam. Jednak różnice w naszym podejściu do życia, sposobie noszenia się... To były bariery nie do przeskoczenia, o czym przekonywałam się niemal za każdym razem, jak przyjeżdżałam do nich w odwiedziny. Tak jak teraz. Oni nie rozumieli... Starali się, ale nie potrafili zrozumieć tego, co mną kieruje. Skąd u mnie taki entuzjazm w reakcji na zwyczajne, codzienne rzeczy, ta szczenięca dusza.
Bądź co bądź, tęskniłam za dziadkami.
Bądź co bądź, tęskniłam za dziadkami.
Wizyta na grobach się skończyła. Nie była długa, jak co roku, a gdy wróciliśmy do jaskini rodziców, mama podała na stół pyszne ciasto dyniowe, które upiekła. Z przepisu babci. Uśmiechnęłam się lekko. To było właśnie to, takie małe szczegóły życia codziennego, w których można było dostrzec naszych bliskich zmarłych, w taki codzienny sposób uczcić pamięć o nich... Ale nie wypowiedziałam moich uwag na głos. Nigdy tego nie robiłam przy rodzicach.
Wróciłam do siebie zaraz po deserze, wymawiając się niechęcią do samotnego wracania do domu po ciemku. Bolała mnie głowa, czy to z nadmiaru myślenia, czy czego innego, nie miało większego znaczenia. Potrzebowałam się po prostu położyć.
Ledwo zakopałam się w skórach w moim mieszkaniu, ledwo otuliło mnie tworzone przez nie błogie ciepło, zasnęłam.
Nie niepokojona przez nikogo przespałam całą noc.
Treść questu:
Halloween to nie tylko przebieranie się, jedzenie słodyczy i straszenie potworami. Jest to też czas w którym wspominamy swoich zmarłych. Dlatego też w tym dniu postanowiłeś odwiedzić miejsca spoczynku twoich najbliższych - rodziny czy przyjaciół. Kogo odwiedzisz? O kim będziesz myśleć? O co będziesz prosił i co będziesz wspominał pośród morza lampionów i kwiatów?
Minimum 1500 słów
Nagroda: 150 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz