- Sukki - rzuciłam po raz enty do koleżanki, która podekscytowana skakała w okół mnie niczym nadpobudliwy szczeniak.
- Eziris i Oziris po tylu latach się spotkali, to takie...
- Sukki! - warknęłam. Wadera zatrzymała się w końcu i popatrzyła na mnie pytająco. - Uspokój się, do choleŕy jasnej. Do niczego przecież nie doszło!
- Ale dojdzie - stwierdziła z uroczą pewnością, że ma rację. - To PRZEZNACZENIE - wyśpiewała, i na nowo rozpoczęła swoje pląsanie w okół mnie.
Pokręciłam zrezygnowana głową. No i po co dałam się jej wyciągnąć na poranny spacer? Przecież wiedziałam, że poruszy ten temat, po prostu wiedziałam...
- Chyba powinnyśmy już wracać - powiedziałam, oceniając położenie słońca na nieboskłonie.
- Przecież dzisiaj masz wolne - wadera w końcu uspokoiła się i skupiła na mnie wzrok. - W Wieży Magów masz się stawić dopiero jutro.
- Ale miałam się spotkać z Sheeną na badaniach kontrolnych.
Sukki momentalnie zamilkła, straciwszy dobry humor. Pocieszająco szturchnęła mnie pyskiem.
- Ale już jest lepiej, prawda? - potwierdziłam skinieniem. - Jesteś pewna, że nie chcesz z nikim o tym porozmawiać? Może gdybyś powiedziała w końcu komuś, co ci się przydarzyło...
- Nie odczuwam na razie takiej potrzeby - uciełam ostro. Moim zdaniem Sheena i tak wyczytała to już na wstępie z moich wspomnień, bo mimo że już dawno zdołała wyleczyć wszystkie moje zewnętrze rany na tyle, na ile potrafiła, nadal kazała mi od czasu do czasu do niej przychodzić na "badania kontrolne". Które każde jedne wyglądały tak samo: ostrożna próba zmuszenia mnie do przyznania, co przeżyłam. A jednocześnie wiecznie patrzyła na mnie ze słabo skrywanym współczuciem, wzrokiem mówiącym "wiem, co przeżyłaś, jestem z tobą".
- To może dasz się namówić na jeszcze jednen spacer po południu? - zaproponowała Sukki.
Na to mogłam się zgodzić, tym bardziej, że gdybym odmówiła wadera nie dałaby mi żyć. Rodzieliłyśmy się przed Pałacem, gdzie tym razem umówiłam się z Sheeną na spotkanie, wadera ruszyła w sobie tylko znanym kierunku, a ja skierowałam się do gabinetu medyka, który przyjął mnie pod swoje skrzydła, gdy pojawiłam się w Królestwie.
~•~
Po zaledwie kilku minutach wypadłam wściekła na dziedziniec, trzaskając za sobą drzwiami ku przerażeniu strażników. Tym razem Sheena przegięła. I zyskała pewność, że moja łapa więcej w jej gabinecie z własnej woli nie postanie. Przecież ona doskonale wie, przez co przeszłam, po choleŕę naciska...
Przemaszerowałam niezwykle szybkim jak na mnie tempem dobrych paręset metrów. Aż przypadkiem znalazłam się przed lokalnym sierocińcem. Cała złość wyparowała ze mnie, gdy tylko moim oczom ukazała się gromadka szczeniąt, bawiących się na placu przed nim. A wśród nich... Lysander?
Zbliżyłam się do basiora. Nie zauważył mnie, pochłonięty zabawą. Przygladałam się mu z rozbawieniem, a gdy jeden ze szczeniaków wskoczył mu na głowę, zasłaniając mu tym samym pole widzenia, nie mogłam powstrzymać śmiechu.
Lysander natychmiast zamarł, ostrożnie strząsnął z siebie szczeniaka i spojrzał na mnie.
- Wielki Lancelot pokonany przez szczenięta - zadrwiłam, powtarzając jego ostatnie słowa. - Naprawdę, jak was w tym wojsku szkolą, skoro takie szkraby są w stanie cię powalić? - na widok jego skwaszonej miny nie mogłam powstrzymać wybuchu śmiechu. - Żartuję głuptasie - doskoczyłam do niego, pacnęłam w nos i odskoczyłam, uciekając poza zasięg jego łap. Rozradowane nowym towarzystwem szczeniaki podążyły za mną, a co odważniejsze próbowały powtórzyć mój manewr, jednak Lys był już na to przygotowany.
Olbrzymi basior poderwał się z ziemi i zmierzył mnie wzrokiem. Uśmiechnęłam się ostrożnie i, wskazując na niego, zawołałam do dzieci:
- Uciekajmy, bo nas zje!
Szczeniaki od razu zerwały się do biegu, a ja razem z nimi. Gdzieś z tyłu głowy kołatały mi się słowa Sheeny "Nie powinnaś jeszcze biegać, twoje mięśnie są za słabe". Ale akurat byłam na nią wściekła, więc mogła sobie swoje rady wsadzić głęboko.
Lysander zaraz podłapał, o co chodzi, i zaczął nas gonić. Specjalnie zwalniał, udając, że nie może dogonić roześmianych szczeniaków, które korzystały z przewagi i co chwilę łapały go zębami za ogon. Biedak. Ale nie wyglądał na zbyt tym faktem przejętego.
Tylko dla mnie nie miał taryfy ulgowej.
Sadziłam przed siebie dalekie susy, starając się umknąć Lysandrowi, rozkoszowałam się wiatrem mierzwiącym futro i uciekającą spod łap ziemią. Wyrwał mi się niekontrolowany wybuch śmiechu. Euforia.
Szybko jednak zaczęłam tracić siły. Oddech stał się urywany, a łapy zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Widać Sheena miała rację.
Gdy znacząco zwolniłam, Lysander nie złapał mnie od razu tylko dlatego, że pod nogami plątała mu się cała chmara szczeniaków, których nie chciał zdeptać. Potknęłam się, prawie wywróciłam, ale zdołałam utrzymać równowagę. Z całych sił starałam się opanować rwący oddech, nie zwracając jednocześnie uwagi szczeniaków, żeby nie psuć im zabawy. Zdołałam zmusić się jeszcze do zrobienia kilku kroków truchtem, nim dopadł mnie Lys. Skoczył na mnie i przewrócił na plecy tak, że leżałam teraz pod nim. Oddychając ciężko zmusiłam się do uśmiechu i wydusiłam:
- Złapałeś mnie.
<Lysander?>
Słowa: 762
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz