Stanowisko Maga nie pozwalało osiąść w jednym miejscu na dłużej, szczególnie, jeśli dopiero zaczynało się swoją przygodę na tym stanowisku. Wszystkie zlecenia wymagające podróżowania zwykle były składane na barki młodych wilków. Czy ze względu na chęć dania im możliwości zwiedzenia świata, czy raczej było to kwestią niechęci do zbytniego męczenia starych łap doświadczonych wilków... A może z obydwóch tych powodów. W każdym razie - nie mnie to oceniać, a fakty pozostają faktami.
W tym tygodniu było to już trzecie zlecenie, które otrzymałam, a które wymagało ode mnie udania się na tereny Królestwa znacznie oddalone od miejsca, które wybrałam na swój dom. Nie, żebym miała coś przeciwko podróżowaniu... Ale trzy czaso- i energochłonne wędrówki w przeciągu zaledwie siedmiu dni to dość dużo, a ja nie miałam za bardzo możliwości, by odmówić. Ostatnie silne mrozy rozłożyły na łopatki większą część szeregów magów, z resztą nie tylko tę grupę zawodową dopadły choroby, także wilki na innych stanowiskach, a także te ich nieposiadające, nie miały się najlepiej. W większości nie były to może groźne schorzenia, ale wystarczające do tego, by sparaliżować gospodarkę Królestwa niedoborem pracowników... Tak czy inaczej, na tę chwilę radzono sobie z tym poprzez zlecanie większej ilości pracy pojedynczym wilkom, nie bardzo zastanawiając się nad tym, czy ich moc przerobowa jest w stanie to udźwignąć. Ja osobiście miałam z tym problem, wiedziałam, że nie jestem jedyną, na którą w ostatnim czasie spływa więcej zadań do wykonania, niż jest w stanie zrealizować. Wyższe wynagrodzenie niekoniecznie pomagało, materialna motywacja nie zawsze była wszystkim, czego potrzeba, by ktoś coś zrobił.
Niemniej, skoro nikt inny, może mieszkający bliżej, nie mógł udać się pod wulkan Razjela w celu zbadania przyczyny jakiegoś magicznego zatrucia wody, cóż mi pozostało? Nie bardzo mogłam odmówić.
Dlatego też ponownie spakowałam dopiero co rozpakowane sakwy podróżne, wysłałam kruka z wiadomością do Spero, żeby wiedziała, gdzie jestem i dlaczego nie będę mogła wpaść na jutrzejszy obiad z Lysandrem, po czym wyruszyłam w drogę. Wielogodzinną, trudną i zimną... Do tego, gdy byłam już blisko celu, niebo przykryły ciemne chmury.
Zbliżała się burza.
W normalnych okolicznościach pewnie od razu poszukałabym jakiejś kryjówki, żeby przeczekać. Tym razem coś mnie tchnęło, żeby z tym poczekać, aż naprawdę nie będę w stanie już dalej iść przez padający śnieg i wiatr, który na tym terenie potrafił być naprawdę uciążliwy. Pomysł może nierozważny, ale czułam jakąś lekko irracjonalną presję czasu. Chciałam jak najszybciej skończyć to zlecenie i wrócić w końcu do domu. Odpocząć. Do tego czułam, że coś mnie zaczyna brać, jakieś choróbsko... Chyba trzeba będzie po powrocie rzucić to wszystko w cholerę i iść na przynajmniej tydzień zwolnienia chorobowego.
Spacer w burzy mojego samopoczucia zdecydowanie nie poprawił. Czerwony płaszcz, nieodłączny towarzysz podróży, był szarpany przez wiatr, próbujący zerwać go ze mnie swoją nieposkromioną siłą. Użyłam magii, by okryć się nim szczelniej i choć w minimalnym stopniu zapobiec dostawaniu się pod niego zimnego powietrza. Trochę pomogło. Tylko trochę.
Po niecałej godzinie walki ze zjawiskiem pogodowym byłam zmuszona się poddać. Ciemna sierść na nieosłoniętych płaszczem fragmentach ciała była posklejana topniejącym, a następnie ponownie zamarzającym śniegiem. Taka jej faktura w żaden sposób nie pomagała zatrzymać ciepła, wręcz przeciwnie, bardzo szybko uciekało ono z mojego ciała, doprowadzając do wychłodzenia organizmu. Cała trzęsłam się z zimna, sypiący śnieg powoli uniemożliwiał mi normalne widzenie, zaklejał powieki...
Już miałam się poddać, po prostu położyć się tam, gdzie akurat stałam, czyli w sumie pośrodku jakiejś pustej przestrzeni, której jedynym urozmaiceniem były powstałe gdzieniegdzie śnieżne zaspy. Było mi tak przeraźliwie zimno, chciało mi się spać... Ale wtedy, bardziej poczułam, niż zobaczyłam, znajomą obecność. Przystanęłam na moment, chciałam wciągnąć powietrze w nozdrza, ale szybko poczułam, że... w sumie nic nie poczułam. Odruchowo skuliłam uszy. Nie podobało mi się to. Miałam przytłumione wszystkie zmysły, zmysły, na których zawsze się opierałam, których wyczulenie było tak charakterystyczne dla mojej rasy... Tylko magia buzowała we mnie z niezmienioną siłą, wyczuwając każdą, najmniejszą nawet zmianę na poziomie astralnym mojego otoczenia.
A zmiana, jaką powodował ten konkretny duch, do najmniejszych czy w jakikolwiek sposób dyskretnych i możliwych do przeoczenia, nie należała.
Spróbowałam mocniej uchylić zaklejone śniegiem powieki, niestety, na próbach się skończyło. Nie mogłam za wiele zobaczyć. Próbowałam przetrzeć oczy łapą, ale i to na niewiele się zdało. Pierdolona pogoda. Powód zmian, które wyczułam, znajdował się w sporej odległości ode mnie, jednak magia była na tyle precyzyjnym dla mnie zmysłem, że określenie tożsamości denata nie stanowiło dla mnie większego problemu. To był ten duch, przywiązany do Zerdinki, którą spotkałam w czasie Święta Jedności. Zatem... jeśli on tu był, znaczyłoby, że i wadera jest gdzieś w pobliżu. Co z kolei mogło być dla mnie wybawieniem z dość... nieciekawej sytuacji.
Odkaszlnęłam gwałtownie, próbując pozbyć się wrażenia duszenia. Pociągnęłam nosem. Ponownie kaszlnęłam. Spróbowałam raz jeszcze rozkleić pozlepiane powieki, otrzepałam się, starając się pozbyć zbrylonego śniegu z sierści na całym ciele. Niewiele mi to pomogło, prawdę mówiąc, ale już się tym za bardzo nie przejmowałam. Ruszyłam, na tyle pewnym, na ile byłam w stanie, krokiem w kierunku, w którym, jak przypuszczałam, znajdowała się ta intrygująca dwójka. Tak z czystej ciekawości, może trochę chęci znalezienia towarzystwa, chociaż na czas, jaki trzeba będzie jednak poświęcić na przeczekanie burzy śnieżnej. Podróż w taką pogodę to było chyba najgorsze, na co mogłam wpaść. Już plułam sobie za to w brodę.
Dotarłam w końcu do nich... Jakoś. W sumie chyba bardziej trafnym określeniem byłoby przyczołgałam się. Ale okej, nie ważne. W każdym razie - znalazłam się tuż koło nich, w jakimś osłoniętym od wiatru miejscu... Chciałam się jakoś przywitać, coś powiedzieć... Ale jedyne, na co starczyło mi sił, to otworzenie pyska.
I niemal natychmiastowe po tym zwalenie się na śnieg bez przytomności.
<Vallieano? Wybacz, za tak długi czas oczekiwania i nędzną jakoś ;-; >
Słowa: 925 = 51 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz