Kiedy się położyłem i miałem zamiar zasnąć, poczułem, jak ktoś kładzie się obok mnie. Uniosłem do góry jedną powiekę i zerknąłem na brązową sierść. Poprawiłem łeb, przysuwając się bliżej niego - jakby ktoś pytał, chciałem więcej ciepła to wcale nie była odruchowa chęć bliskości. Zamknąłem ponownie oczy i zacząłem rozmyślać o jutrzejszym dniu. Wybieraliśmy się na bitwę z nieznanym, możliwe, że psychopatą, chociaż wolałem spotkać bandę rozbójników, oni byli bardziej przewidywalni: zasadzka i grupowe zaskoczenie, a psychopata? Pomyślałem o medyku i kiedy w przed oczami pojawiła się wizja, w której leżał zakrwawiony na śniegu, poczułem dziwne ukłucie w piersi. Ignorując wszystkie mroczne myśli, oddałem się w Objęcia Morfeusza i w końcu zasnąłem, wtulony w jego ciepłe futro.
Lawrence obudził się jeszcze przed wschodem słońca. Kiedy otworzyłem oczy, nie było go obok mnie. Okazało się, że zmieniał opatrunki rannej waderze i podał jej oraz maluchowi jedzenie i wodę. Kiedy przewróciłem się na drugi bok, by jeszcze poleżeć chodź parę chwil, ktoś wszedł do jaskini. Był to spory wilk o jasnej, prawie białej sierści. Wyglądał na przerażonego, nie przejmował się kulturą i wpadł do sali, w której akurat przebywał medyk. Aby sprawdzić, co się dzieje, wstałem, szeroko ziewnąłem i ruszyłem do całej czwórki. Zastałem miły widok kochającego męża, który całą noc szedł do Centrum, aby sprawdzić, co z jego żoną i synkiem.
- Jak tylko się dowiedziałem, natychmiast ruszyłem w drogę - Lawrence wymienił z nim kilka zdań, a ja zostałem przy wejściu, nie chcąc się wtrącać w ich rozmowę. Szczeniak był najwyraźniej bardzo szczęśliwy, że widzi ojca, a młoda wadera cały czas się uśmiechała, spoglądając na niego swoimi szafirowymi oczami. W tej chwili nie wyglądała na obolałą, jakby wszystko, co się stało, było złym koszmarem, który po przebudzeniu zniknął.
Kiedy medyk skończył rozmawiać, podszedł do mnie i wspólnie zjedliśmy posiłek. Wadera miała zostać tutaj jeszcze jeden dzień, tak dla pewności, a ojciec mógł zabrać synka do domu, chociaż na początku upierał się, że zostanie - przemówił do niego fakt, że takie miejsce nie jest odpowiednie dla szczeniaka. Nie wiadomo w jakim stanie możemy wrócić z walki jeśli wrócimy. Po posiłku stawiliśmy się przy bramie miasta, gdy słońce nawet nie do końca wyłoniło się zza horyzontu. Czekało na nas już całe przygotowane do tego wojsko. Czas ruszać.
Nie odstępowałem medyka ani na krok. Trzymałem się jego boku, a kiedy weszliśmy do lasu, poczułem zimny dreszcz przebiegający mi po plecach. Tej nocy nie miałem snów, aczkolwiek czułem się, jakbym wiedział, co ma się zaraz wydarzyć. Grupa uzbrojonych wilków wyskoczy z ukrycia, kiedy znajdziemy się w ślepej uliczce, aby nas wybić co do jednego. Może zachowają przy życiu kilku, tych "najcenniejszych", aby żądać okupu. Jednak nic się z tego nie wydarzyło.
W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym znaleźliśmy półżywego lisa. Postąpiliśmy kilkaset merów w przód, gdzie rzekomo odnaleźli matkę szczeniaka. W lesie panowała martwa cisza, jedynie szum wiatru i szelest suchych liści dawał nam znać, że tkwimy w rzeczywistości. Wszystkie ptaki ucichły, nawet śnieg pod łapami mniej skrzypiał. I wtedy wśród drzew coś zaczęło się poruszać. Było szybkie i po chwili okazało się, że nie było samo. Kilkanaście czarnych postaci krążyło między drzewami, uważnie nam się przyglądając, a kiedy dowódca zarządził atak kilku wilków, w postaci ostrych kawałków lodu, postacie się zatrzymały. Były na ziemi, na gałęziach, między drzewami, na górze, na dole i wszystkie wyglądały tak samo; były to czarne jak smoła wilki o małych, czerwonych, świdrujących oczkach. Przypominały klony, żaden się nie wyróżniał. I wszystkie były tak samo szybkie i zwinne, bez problemu unikając wszystkich pocisków.
<Lawrence? This is WAR>
Słowa: 581 = 34KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz