Niemal podskoczył ze strachu, kiedy ogromny, biały wilk wbiegł do gabinetu. Lawrence rzucił mu badawcze spojrzenie - był gotów skoczyć do walki w obronie swoich pacjentów i Pandory. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nieznajomy nie wydawał się nawet trochę groźny. Przedstawił się jako partner rannej wadery. Medyk rozpromienił się na widok ojca szczeniaka. Po krótkiej rozmowie zdecydowali, aby malec powrócił z tatą do domu. Jego matka musiała zostać jeszcze na obserwacji. Lawrence chciał, aby szybko doszła do siebie.
Korzystając jeszcze z chwili wolnego czasu, brązowy basior zaczął pakować niezbędne zioła. Recytował w myślach znane receptury. Nie mógł zapomnieć o niczym. Od tego, co weźmie, może wiele zależeć. Decyzja o pójściu na bitwę zobligowała go do zapewnienia pomocy każdemu rannemu.
Lawrence skończył pracę, po czym udał się do Pandory. Wilk już nie spał i właśnie podnosił się z bezpiecznego posłania.
- Jesteś gotowy? - zapytał biały basior, przeciągając się.
- Na coś takiego nie da się być gotowym. - Lawrence uśmiechnął się delikatnie w odpowiedzi. Żaden z nich nie wiedział, co ich spotka. Kolejny raz zastanawiał się, czy dobrym pomysłem było proponowanie Pandorze pójścia z nim. Naprawdę nie chciał, aby wilkowi cokolwiek się stało. Nie wyglądało na to, aby zajmował się on walką. Czy na pewno poradzi sobie w bitwie? Lawrence pokręcił łeb. Nie pozwoli skrzywdzić swojego przyjaciela.
Oba basiory dołączyli do zgromadzonej przed dowódcę grupki. Wszyscy wyglądali na gotowych do walki. Wspólnie ruszyli do lasu - miejsca, gdzie odnaleźli ranną waderę. Wokoło panowała cisza. Lawrence strzygł uszami, próbując wyłapać najdrobniejszy dźwięk. Wtedy w krzakach coś się poruszyło.
Wszyscy zwrócili wzrok w stron kryjących się pomiędzy gałęziami drzew istot. Czerwone spojrzenie błysnęło z gałęzi. Czarne istoty przemykały się w ciemnościach. Były jak dym. Lawrence nastroszył sierść. Jak mieli z tym walczyć?
Stworzenia skakały, zmieniały się miejscami - wydawało się, iż są ich setki. Przygotowani do bitwy wojownicy niepewnie spoglądali na przeciwników. Wszyscy czekali na sygnał, jakikolwiek znak. Przeciwnicy wpatrywali się w siebie w grobowym milczeniu.
Nagle rozległ się pisk. Czarne stworzenia, wznosząc okrzyk bitewny, skoczyły na najbliższe wilki. Lawrence w kilku susach dołączył do pobratymców. Mocnymi kłapnięciami szczęki ściągał wrogów z grzbietów sojuszników. Nim zdążył się obejrzeć, przeciwnicy uwiesili mu się u futra. Było ich tak wielu! Drobne kiełki nieprzyjemnie wbijały się w jego ciało. Medyk postanowił zastosować ostatnią deskę ratunku. Rzucił się na ziemię i przygniótł całym swoim ciężarem istoty, które zaskoczone pisnęły głośno, a po chwili znikły w kłębie ciemnej mgły. Wilk otrząsnął się i rozejrzał po polanie.
Jego sojusznicy walczyli z małymi potworkami, które miały zdecydowaną przewagę liczebną. Lawrence z niepokojem zaczął szukać Pandory. Dojrzał go dopiero na samym końcu łąki. Jego jasne futro tonęło pod czarnym ciałkiem wrogów. Lekarz od razu skoczył mu na ratunek. Nie dał rady jednak dobiec, ponieważ kolejna fala istot spadła mu prosto na głowę. Zaczął miotać pyskiem we wszystkie strony. Przeciwników, których udało mu się zrzucić, miażdżył potężnymi łapami. Te, potworki, podobnie jak wcześniejsze, zamieniały się w dym. Lawrence otarł kilka kropel krwi, które zalewały mu oczy. Musiał pomóc Pandorze. Ruszył w jego kierunku. Zaczął ściągać z teraz już brudnej sierści przyjaciela niewielkie istotki. Rozgryzał się, co skutkowało kolejnymi zmianami w tajemniczy dym. Medykowi to się nie podobało. Choć pokonał już tak wielu wrogów, na polanie przeciwników nie ubywało. Czyżby przemiana w tajemniczy gaz nie oznaczała zabicia istoty? Czy mogą się jeszcze odbudować? Lawrence przeklął pod nosem. To będzie ciężka walka...
<Pandora?>
Liczba słów: 552 = 32 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz