Przeciągnęły
się, ziewając okazale. Powoli, leniwie wsparły się na przednich łapach i
podniosły do siadu. Nie spieszyły się. Był dopiero wczesny ranek, a
żadnego zaplanowanego zajęcia na ten zwykły, nudny dzień nie pamiętały,
więc pewnie też takiego po prostu nie było.
Długi,
różowy jęzor przejechał po zaschniętych wargach. Westchnięcie.
Dźwignęły się na równe łapy, kierując się do wyjścia z gawry. Dzienne
światło natychmiast, kiedy tylko wyściubiły czarny, wilgotny nos poza
ich norę, oblało jasny pyszczek. Przymrużyły złotawe oczęta na kilka
krótkich chwil, aż wzrok przyzwyczaił się do tego rodzaju oświetlenia.
Jak
pogoda? Zimno, jak zwykle. Jednak do wytrzymania. Dla odmiany, wiatru
prawie nie było, a co za tym idzie, prawie żadnych ciekawych zapachów
niesionych razem z nim. Biały śnieg, mieniący się w bladych promieniach
słońca (które wcale nie dawały ciepła!), leżał twardo na całej
powierzchni ziemi, a przynajmniej tam, gdzie tylko sięgał wzrok wader.
Gdzieniegdzie puch przecinały ślady zwierząt, które kiedyś tędy
przechodziły, mącąc gładko usypany śnieg. Wadery również zapragnęły
zrobić kilka takich śladów. To zabawne, że już od jakiegoś czasu
nieustannie mają do czynienia z tym właśnie tworem natury, a i tak nie
mogą się nim nacieszyć. Ale on tak miło chrupotał pod łapami! Zaczęły
więc dreptać do przodu, powolnym, spokojnym tempem. Wsłuchiwały się w
ciche chrupnięcia śnieżynek, które w takt ruchu tworzyły swój własny
rytm. Chrup, chrup, chrup. Nie patrzyły gdzie idą, zatraciły się w tym
rytmie. Być może dlatego też wpadły w jakiś wyjątkowo kłujący, łysy i
dziwny krzak. Zaczęły się szamotać, zdezorientowane raz po raz wydając
przy tym krótkie, urywane piski. Kolce atakowały je ze wszystkich stron,
a gałęzie plątały ich łapy, zaczepiały się o rogi, a nawet uderzały po
pysku. Nareszcie, po wcale nie takiej długiej walce, udało im się
wyplątać z tych z pewnością śmiercionośnych, zdradzieckich i podstępnych
kolczastych macek. I takie potwory tak blisko domu były!
–
No i co robisz, głupcze! – Lys warknęła dziarsko w stronę krzewu,
którego los nie oszczędził i po tej bitwie na śmierć i życie wyglądał
jak siódme nieszczęście.
Ah, tak. Warto by było
dodać, że tego dnia to Lys decydowała o ruchach ich ciała. Otrzepała
się, aż jej rogi obiły się o siebie z pustym stukotem, a potem obejrzała
dokładnie swoje ciało. Ojej, to krwawi! I tu! Tam też! No, nieźle.
Naprawdę wyglądała jak po ciężkiej walce. Rany wcale nie były głębokie,
ot zwykłe, niegroźne ryski. Nawet czuć ich praktycznie nie było. Ale za
to było ich dużo. A wcale nie zapowiadało się na to, że krwawienie chce
ustać. Więc wadera klapnęła tyłkiem na zimnej ziemi, z grymasem na
pyszczku. Co teraz robić? Co prawda, dom stał cały czas bardzo blisko,
ale Lys wątpiła, żeby miały tam cokolwiek, co by się nadało na
opatrzenie zadrapań. A przynajmniej żadna z Sióstr sobie nie
przypominała.
Kap, kap, kap.
Nagle
jednak do głowy wpadł im inny pomysł. Przecież w Królestwie istnieją
takie wilki, jak zielarze! Może któryś z nich będzie w stanie im pomóc?
Tylko gdzie takich znaleźć? Pamiętały, że jeden z nich mieszkał całkiem
blisko. Liczyły na to, że zastanie tam zielarza gotowego udzielić im
pomocy. I że w ogóle tam trafią. Bo chyba jest duża szansa, że akurat
będzie we własnym domu? Ale nic niestety nie zrobi się samo, zatem
wadery podniosły się z powrotem do pozycji stojącej i ruszyły żwawo w
stronę, jak ich pamięć nie myli, domu jednego z zielarzy. Cały czas
towarzyszyły im zaspy śniegu leżące wszędzie, gdzie tylko spojrzały
wyjątkowe oczy wader. Teraz czeka je nudna droga…
Okazało
się, że do miejsca, w które zmierzały, wcale nie było tak blisko, jak
im się wydawało. A może po prostu błądziły? Grymas znowu zawitał na ich
pysk. W dodatku zrobiło się zimniej. Znacznie zimniej. Lodowaty wiatr
muskał raz po raz ich ciemne futro, nieproszony śmigając śmiało między
kosmykami włosia. Po ciele wader przeszedł nieprzyjemny dreszcz,
stawiający na baczność każdy włosek na karku. Z niezadowoleniem
stwierdziły, że z każdym kolejnym krokiem robi się coraz nudniej, im
coraz bardziej nie chce się iść, a łapy bolą coraz bardziej. Czuły, jak
ich i tak dość twarde, ale wyschnięte poduszki wręcz pękają pod wpływem
mrozu. Co za pech do nich przyszedł tego dnia!
Na
szczęście zbawienie znalazło się szybciej, niż wilczyce się spodziewały.
Charakterystyczny punkt malował się na horyzoncie. Kości Przeszłości.
Przerażające miejsce. A zaraz nieopodal znajdowała się ta jedna,
poszukiwana przez Lys i Tin jaskinia… Kilka, może kilkanaście kroków
przed mieszkaniem zastały zielarza. A właściwie zielarkę, jak się za
chwilę okazało. Jak dobrze, że była akurat w tym miejscu. W kilku
prędkich susach znalazły się przed jej obliczem. Może jednak dziewczyny
nie mają takiego pecha, jak myślały?
– Dzień dobry!
– nie bardzo wiedziały jak zagadnąć – potrzebujemy pomocy z tymi
zadrapaniami, nie wiedzieć czemu nie chcą przestać krwawić… – krótkie
spojrzenie na ich łapy – i może przy okazji znajdzie się coś na spękane
poduszki?
Jakoś tak, wszelkie formalności jak przedstawienie się uciekły im z głowy. Spojrzały błagalnie na zielarkę.
<Vallieana?>
Słowa: 806 = 45 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz