Kilka razy byłem zmuszony do przerwania mojego błogiego snu, gdyż zanadto obawiałem się o pisklaka. Mimo zmęczenia i bycia na wpół żywy, dzielnie wygrzebywałem się z posłania, aby ku swojej uldze ujrzeć rytmicznie podnoszące się białe ciałko i jaskrawe gardło, które otwierało się, gdy tylko ptaszek wyczuł, że jestem koło niego. Przy okazji każdego takiego powitania starałem się go nakarmić i napoić. Z tym drugim był spory problem, bo moja telekineza nie była na tyle potężna, abym mógł oddzielić dwie lub trzy kropelki wody od zawartości miski stojącej koło ,,gniazda" i bezpiecznie przetransportować je do rozwrzeszczanego dzioba. Próbowałem więc zrobić to za pomocą namoczonej gałązki - niestety był to proces powolny, bo szkaradztwo za każdym razem machało łebkiem i nie chciało otworzyć paszczy ponownie. Zazwyczaj wtedy rezygnowałem, dokładałem do ognia i wracałem na posłanie.
Zerwałem się wczesnym rankiem. Słońce jeszcze nie zdążyło wyjrzeć zza szczytów gór, ale różowa poświata nad ośnieżonymi czubkami zwiastowała jego bliskie nadejście. Sprawdziłem, co u pisklęcia, upewniłem się, że palenisko nie wygaśnie podczas mojej nieobecności i ruszyłem do Centrum.
Muszę przyznać - nie wiedziałem wtedy nic o ptakach, oprócz tego, że latają i składają jaja. No i srają po parapetach. Dopiero po kilkunastu godzinach od mojego niezwykłego znaleziska zorientowałem się, jak wielką odpowiedzialność wziąłem sobie na barki. Zacząłem się denerwować, a wychodząc z domu, zdałem sobie sprawę, iż muszę działać szybko. Nie spodziewałem się, jak szybko odpowiedzialność we mnie uderzy.
Niebo było pokryte siwymi zasłonami chmur, a słońce nieśmiało przez nie prześwitywało. Iglaste gałęzie drzew kołysały się na lekkich podmuchach wiatru, a drobinki śniegu zrywały się do tańca, gdy tylko zawiało trochę mocniej. Może i bym przystanął, aby napawać się pogodą (czego i tak nie robiłem często), ale teraz moje skupienie było poświęcone w stu procentach tylko jednemu celowi.
Walcząc z nieprzyjemnym uciskiem w brzuchu i mnóstwem niosących niepokój myśli, rozpocząłem moje poszukiwania od biblioteki.
- Dzień dobry czy są jakieś książki o ptakach drapieżnych? - zapytałem układającą grube woulminy tęgą waderę po tym, jak zdyszany wbiegłem do pomieszczenia. Ta zerknęła na mnie i zmarszczyła brwi.
- Powinny być w tamtym dziale - wskazała łapą. - Ostatni albo przedostatni.
- Dziękuję.
I tak oto po godzinie wyszedłem z torbą wyładowaną encyklopediami i innymi ciężkimi tomami. Zapytałem jeszcze bibliotekarkę o to, czy zna kogoś, kto zajmuje się ornitologią, ale jej wzrok mówił jedno; ,,nie i po co mnie o to pytasz, dziwaku?". Nie zraziłem się jednak tą niemą odpowiedzią, o ile w ogóle można było ją tak nazwać, bo miałem jeszcze jeden plan w zanadrzu. Po wyjściu z powrotem na zimny, targany zapowiadającym burzę wichrem dwór (pogoda mocno zmieniła swoją postać przez ostatnie sześćdziesiąt minut), potruchtałem do gabinetu dowództwa. Niestety również i tam nikt nie potrafił udzielić mi pomocy - pozostało mi jedynie szukać na własną łapę i na własną łapę odchować malucha, rzynajmniej przez najbliższy czas. Wiedziałem, że bez specjalistycznej wiedzy będzie to bardzo trudne, ale nie mogłem się zdobyć na wyrzucenie pisklaka na śnieg. Nie miałem też zamiaru porzucać poszukiwań eksperta - zostało mi jeszcze przepytać wilki w obozie wojskowym, zajrzeć do uczonych zajmujących się notowaniem dzikiej przyrody... A w ostateczności rozwieszeniem ulotek po Centrum. W dodatku nieuchronnie zbliżał się koniec mojego urlopu. W całym Królestwie musi być ktoś, kto zajmuje się ptakami łownymi. Z żalem uświadomiłem sobie, że pewnie nie spędzę go tak, jak zamierzałem - czyli na treningu. Może jednak uda mi się połączyć matkowanie ptaszkowi i ćwiczenia fizyczne? O ile upewnię się, że kominek nie zgaśnie i będę wracał co parę godzin, wszystko powinno być w porządku... W końcu i tak wkrótce znajdę kogoś, kto go ode mnie weźmie.
Zacząłem się zastanawiać, ile maksymalnie taka istotka może wytrzymać bez opieki. Wkrótce otrzymałem swoją odpowiedź - trzy i pół godziny na pewno. Gdy tylko otworzyłem drzwi, a do ciepłego wnętrza wlał się strumień zimnego powietrza, pisklę rozdziawiło dziób i głośnymi piskami zaczęło domagać się atencji. Najwyraźniej było bardzo głodne.
- No już, już, zaraz... - mruknąłem. Rzuciłem torbę koło posłania i z westchnieniem udałem się do spiżarni. Zacząłem przeszukiwać kosze, najpierw zmęczony, potem coraz bardziej zirytowany nieustającym hałasem, aż w końcu... Zdałem sobie sprawę, że nie mam nic. Pustki. Jedynie w kącie leżało kilka kości. Przypomniałem sobie, że przecież wczoraj spożyłem na współę z pisklakiem ostatniego królika. Gdy mieszkałem sam, nieduża wielkość zapasów (lub całkowity ich brak) zupełnie mi nie przeszkadzały. Ale teraz..?
Szybko wybiegłem z domu, trzaskając drzwiami. Padający śnieg powoli przesuwał się w dół na tle szumiącej niedaleko Bumari i okolicznego lasu. ,,Szybko... Jedzenie. Ale gdzie?". Na pewno nie koło domu, na okolicę był nałożony zakaz polowań. Musiałem więc udać się gdzieś dalej, przynajmniej dwadzieścia minut drogi biegiem. Wiedziałem, że popełniłem błąd, popełniłem bardzo duży błąd, który może kosztować pisklę życie - a tego nie chciałem. Mimo że było bardzo dużym problemem, hałasowało i brudziło, było w nim coś, co sprawiało, że cieszyłem się na jego widok. Obserwowanie, jak pełza po koszyku, ledwo podnosi ciężką głowę i daje znać, że jest głodne - to wszystko wypełniało mnie... Spokojem. I zachwytem nad brzydkim, pokracznym potomstwem jakiegoś ptaka.
Ruszyłem więc biegiem w stronę terenów, na których mogłem polować. Nie prosiłem o nic dużego, bo mogłoby się okazać, że jedynie niepotrzebnie zostałbym spowolniony. Królik, jakaś dzika gęś - nawet leming. Ja nie musiałem jeść, chodziło jedynie o posiłek dla drącego dziób dzieciaka.
Gdy więc w końcu wróciłem z powrotem do jaskini, zasapany, ze zmierzwioną, mokrą od topniejącego śniegu sierścią i łapami poharatany przez gęste krzaki, których nie odważyłem się omijać w obawie przed utratą zdobyczy, byłem bardzo zaskoczony, gdy nie przywitały mnie żadne piskliwe wrzaski i widok kołyszącej się na boki groteskowo dużej głowy. Stałem tak przez chwilę, nieco zbyt onieśmielony, aby zajrzeć do koszyka w razie, gdyby moje wysiłki poszły na marne. Co, jeśli pisklę nie żyje? Cóż, naturalnie miałbym spokój - nie musiałbym już nigdzie biegać, ani się stresować. A jeśli jednak żyje, tylko śpi? Cóż, w takim razie dwa ostatnie dni spędzone na próbach utrzymania go na tym świecie nie pójdą na marne. Każda z dwóch opcji niosła za sobą pozytywy.
Westchnąłem, wiedząc, że nie ma sensu dalej odkładać tej chwili i że muszę stawić czoła temu, co mnie czeka w koszyku. Przez te półtora dnia bardzo starałem się nie przywiązywać do stworzonka, byłem nawet pewny, że niedługo umrze pod moją niezdarną opieką. Nie byłem przestraszony ani zaniepokojony - po prostu zdawałem sobie sprawę, że to może być koniec pewnego bardzo krótkiego etapu w moim życiu.
Szybko się jednak okazało, że potrwa on jeszcze trochę. Gdy tylko podszedłem nieco bliżej i odkryłem małe wybrzuszenie przykryte szmatami, ostry dziób uniósł się, a z wnętrza gardła wydobył się pisk.
- Już, już, spokojnie, mam dla ciebie królika - westchnąłem. ,,Czyli jednak postanowiłeś mnie pomęczyć trochę dłużej", mruknąłem w myślach i zacząłem rozrywać futrzaste ciałko na drobne kawałki. Potem pozostało mi tylko bardzo uważnie, i nie bez problemu, trafić nimi do kołyszącej się paszczy. Gdy biały brzuszek zrobił się wyraźnie pełniejszy, a pisklę umilkło, przybierając znów wygląd zirytowanego starego dziadygi, rozpaliłem świecę i zacząłem czytać pierwszą książkę, mając nadzieję, że odnajdę jakiekolwiek poszlaki dotyczące opieki nad ptakiem, jednocześnie próbując zdusić głos, który twierdził, że tylko marnuję czas, nie przeznaczając go na trening...
Koniec części II
Słowa: 1168 = 78 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz