poniedziałek, 8 czerwca 2020

Od Jastesa CD. Vallieany

W jednym momencie stałem twardo na ziemi, przenikając enigmatycznego dzieciaka na wpół wzburzonym, a na wpół podejrzliwym spojrzeniem, z sercem dziko tłukącym się o klatkę piersiową i wszystkimi zmysłami postawionymi w najwyższy stan gotowości, a w drugim światło jakby zgasło, pogrążając cały świat w przenikliwym mroku, moje ciało straciło jakikolwiek ciężar i oderwało się od stałego gruntu, dryfując w nieograniczonej więzami rozmiaru przestrzeni, unosząc się nad czarną przepaścią, stawiając czoła czarnej rzeczywistości, wchłaniając wszechobecną czerń. Wszystkie burzące się we mnie wcześniej emocje w momencie wyparowały, pozostawiając lodowatą pustkę, wypełniającą mnie tak szczelnie jak powietrze wdmuchiwane w balon, który wyrwany przez wiatr z rączki nieuważnego dziecka, unosi się ku bezmiarowi nieba, zdany na łaskę targających nim prądów powietrznych, tym samym nieodwracalnie zmierzając ku swojej śmierci.
Pojęcie czasu przestało obowiązywać. Znajdowałem się na tym dziwnym pustkowiu zaledwie parę sekund czy tkwiłem w nim już od dziesięcioleci? Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, lecz wyprany całkowicie z uczuć nie byłem w stanie poczuć czegokolwiek. Jakbym kompletnie zapomniał jak to jest niepokoić się, niecierpliwić czy bać. I wiedziałem, że mimo iż jakaś dziwna zapora całkowicie powstrzymuje napierającą rzekę przerażenia, w tej chwili powinienem być zalany przez nią całkowicie. Wszystkie wspomnienia powoli również zaczęły zanikać, moje myśli samoistnie spowolniły swój bieg, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Nic. Do diabła, znajdowałem się w tym gdzieś nie wiadomo jak długo i nie byłem w stanie się stąd wydostać. Nie byłem w stanie się ruszyć. Nie byłem w stanie oddychać.
Wtem poczułem jak coś przeraźliwie lodowatego i lekko chropowatego dotknęło mojego grzbietu i zaraz, jakby wystraszone, uciekło. Przełknąłem ślinę, modląc się, by były to tylko wybryki mojej wyobraźni i kiedy przez parę następnych chwil nic nie poczułem, głupi zacząłem w to wierzyć. Lecz już zaledwie dziesięć sekund później ponownie coś mnie tyrpnęło, tym razem z większą odwagą i siłą i mało tego, nie ono jedno, ponieważ zaraz po pierwszym dotknięciu poczułem kolejne, mniej lub bardziej pewne, spowodowane przez mniejsze lub większe byty. Po chwili cała przestrzeń mojego grzbietu została wypełniona szturchającymi z coraz większą siłą chropowatymi i lekko klejącymi się podejrzanymi elementami tego przerażającego świata, powodując nieustające podskakiwanie i trzęsienie mojego nic nie ważącego ciała. Za każdym razem kiedy jedno z silniejszych wypychało mnie w górę miałem wrażenie, że opadam i tylko te enigmatyczne twory powstrzymywały mnie przed powolnym osuwaniem się w dół. Zdałem sobie również sprawę, że przez cały pobyt w tym czarnym świecie mimo, iż nie byłem w stanie tego wyczuć, podążałem ku dnu, a nie- jak mi się wcześniej zdawało- dryfowałem ku górze.
Powoli zacząłem przyzwyczajać się do stanu, w którym się znajdowałem, a dotknięcia i tyrpanie w pewnym momencie przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Zamknąłem oczy, czując wypełniającą mnie po brzegi pustkę i przestałem nakłaniać uparty mózg do jakiegoś sprzeciwu, zmusić do spuszczenia z wodzy choćby najdelikatniejszej emocji, by ta mogła choć trochę rozjaśnić to moje czarne wnętrze, być iskrą która spowodowałaby rozpalenie ognia. Po chwili nie czułem już nic. Żadnych dotknięć. Żadnych dźwięków. Żadnych myśli.
Wtem coś mocno chwyciło mnie za gardło, gwałtownie wyrywając z całkiem przyjemnego otępienia i burząc cały spokój, który wcześniej opadł na mnie jak kurz. Wiedziałem, że nie oddycham, a jednak uścisk dławił mnie, był jak korek powstrzymujący jakikolwiek przepływ....czego? Tlenu? Pustki? Czerni? Przed moje szeroko otwarte, wypełnione wszechobecnym mrokiem oczy napłynęło jaskrawe światło, które w sekundzie oszołomiło mnie i oślepiło. Czym prędzej zamknąłem powieki błagając, by jasność na powrót ustąpiła miejsca ciemności, lecz na próżno. Nawet za zamkniętą kurtyną ukrywającą moje spojrzenie niesamowita biel była widoczna w całej swej, trudnej do ogarnięcia krasie. Nie będąc w stanie nic na to poradzić, patrzyłem. Patrzyłem mimo zamkniętych oczu.
Znajdowałem się w białej przestrzeni bez ograniczeń; żadnych ścian, żadnych konturów. Wydawać by się mogło, że to to samo, tak samo przytłaczające nic, tyle że białe. Nic bardziej mylnego. Biel wypalała mój mózg od środka, wlewała się przez uszy i nos, jeszcze bardziej utrudniając wchłanianie najwidoczniej utrzymującej mnie przy życiu pustki. Sprawiała ból.
Zacząłem walczyć o uwolnienie z uścisku, z rozpaczą szamotając się, bezradnie wyciągając łapy w przestrzeń, próbując jakoś przekręcić się na brzuch by zobaczyć, co powstrzymuje mnie przed ponownym zaznaniem spokoju, jednak na nic się to zdało. Lina na moim gardle jedynie się zacieśniła, dusząc coraz poważniej i odbierając siły na dalszą bitwę o obrócenie się w dół. Po paru sekundach odpuściłem zupełnie, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, czując jak okropna biel przeszywa mój wzrok milionami niewidzialnych szpilek, jak moje płuca zapadają się, a moje myśli powoli odpływają w dal. Ostatnia z nich niewyobrażalnym zrywem przedostała się przez twardą otoczkę otępienia krzycząc "niech w końcu nadejdzie ciemność!", po czym spadła w przepaść zapomnienia, nie pozostawiając po sobie nawet echa.
I gdy już niemal przestąpiłem wyblakłe progi śmierci, uścisk na moim gardle poluzował się, lecz nie puścił całkowicie. To jednak pozwoliło mi wrócić. Całym moim ciałem wstrząsnęły gwałtowne dreszcze i potężny kaszel rzucał mną we wszystkie strony, na nowo wprowadzając do organizmu pustkę. Ta biała pustka była jednak ciężka, o wiele trudniejsza do wchłonięcia niż czarna, dłużej więc zajęło mi wypełnienie nią wnętrza. Kiedy atak w końcu ustąpił, pozostawiając cholernie drapiące gardło zdałem sobie sprawę, że w dalszym ciągu jestem trzymany na smyczy, a mój grzbiet nieustannie jest wypychany przez znajdujące się pode mną byty. Było mi już jednak wszystko jedno. Żyłem.
Biel jakby odrobinę wyblakła, nie raniąc mnie dłużej. Parę chwil zwlekałem z otworzeniem oczu bojąc się, że gdy to zrobię znowu oślepi mnie światło, lecz nic takiego się nie stało. Mrugnąłem. Widok nie zmienił się. W dalszym ciągu otaczało mnie bezkresne pustkowie w kolorze mleka, teraz jednak bardziej przyswajalne. Wyciągnąłem przed siebie prawą przednią łapę i w spokoju zacząłem się jej przyglądać. Biała, zakończona długimi pazurami. Czy aby na pewno moja?
Nie dane było mi się nad tym długo zastanawiać, ponieważ poczułem jak lina na moim gardle odrobinę się napięła, a w efekcie ciało zaczęło powoli obracać. Miałem wrażenie jakbym przekręcał się jak ten świniak na rożnie całe wieki, choć umysł podpowiadał, że było to zaledwie parę sekund. Kiedy jednak w końcu to, co wcześniej prawie doprowadziło do mojej śmierci przestało ciągnąć, poczułem jakieś uczucie. Pierwsze od dawna, tak upragnione i wyczekiwane uczucie. Chwilę zajęło mi oswojenie się z nim i zdanie sprawy z jego znaczenia. Zaskoczenie.
Ogłupiały wpatrywałem się w białą otchłań pode mną, wytężając oczy w poszukiwaniu czegokolwiek. Spodziewałem się zobaczyć choćby blokującą moją wolność linę na gardle, lecz nie ujrzałem nic. Tylko niekończącą się biel, spływającą w dół daleko poza zasięg mojego wzroku, ucinającą na nowo budzącą się we mnie nadzieję ostrzem najbardziej śmiercionośnym ze wszystkich. Nie do końca zarejestrowałem spływające mi po pysku drobne łzy, które znacząc boleśnie dwa gorące tory po obu stronach nosa, docierały na jego skraj, parę sekund trzymały się na nim ostatnimi resztkami siły, by po chwili spaść w otchłań, bez jakiejkolwiek szansy na ocalenie. Podążałem za nimi zmęczonym wzrokiem dopóki tylko mogłem, do punktu gdzie zlewały się z przerażającym, trzymającym mnie w niewoli światem i znikały na dobre. Płakałem. Płakałem, nie czując smutku. Dlaczego?
Wtem w bramę powstrzymującą spienione emocje od koryta mojego umysłu uderzył potężny taran, wysyłając w moje ciało falę niepowstrzymanych wibracji. Świat, niby wiatraczek dla dziecka poruszony gwałtownym uderzeniem wiatru zaczął kręcić się z szaleńczą prędkością, wirując bez ustanku przed moimi oczami, powodując kotłowanie się wnętrzności, zapętlanie myśli i tak ogromną dezorientację, że nie wiedziałem już gdzie jest góra gdzie dół. Gdzie głowa gdzie łapy. Gdzie rzeczywistość gdzie ułuda. Ułuda. Czyż to nie w niej trwam nieustannie?
Narowiste emocje wypełniły prawie całą przestrzeń mojej głowy, robiąc w niej tumult podobny do pędzącego przez dziedziniec spłoszonego stada dzikich koni. Moje małe ja tkwiło w samym środku tej zdenerwowanej i rozentuzjazmowanej masy, bezradne i spanikowane, próbując łapać falujące naokoło grzywy, by jakoś zapanować nad tym oszalałym chaosem. Miałem bardzo realne wrażenie jakbym raz po raz obrywał kierowanym wściekłością kopytem, był smagany ogonem znudzenia, obijany pomiędzy bokami szczęścia i strachu, gryziony przez poczucie winy i po prostu tratowany przez ten cały koszmar. Nie potrafiłem odróżnić ani jednej emocji, ponieważ zawładnęły mną wszystkie na raz. Nie byłem w stanie powkładać ich do odpowiednich koszulek, ponieważ wszystkie mieszały się z sobą i zlewały w jeden ogromny bałagan. Jeszcze parę minut temu tak bardzo pragnąłem poczuć je na nowo, teraz jednak błagałem, by powrócił utracony spokój. Bym ponownie nie czuł nic.
Byłem już na skraju wyczerpania, kiedy nagle wszystko to, co działo się w mojej głowie zeszło na drugi plan, bowiem przez twardą otoczkę niezdawania sobie sprawy z tego co się wokół mnie dzieje, przedarła się nagła świadomość, że coś pełznie po moich nogach, dotyka brzucha i leniwie wspina się ku głowie, owijając swoje chropowate, lekko kleiste cielsko wokół mojej szyi. W dalszym ciągu otumaniony, mimo iż próbowałem obrócić pysk ku dołowi i spojrzeć, nie mogłem zobaczyć tego czegoś. Tak jakby oczy widziały, lecz sprawunek przekazywany do mózgu był niszczony przez dezorientację już na starcie i w efekcie docierał bardzo zniekształcony, a wręcz niewidoczny. Toteż zamiast kierować te skrawki uwagi na wzrok, skupiłem się na dotyku i już po chwili byłem pewny, że to te same byty, które wcześniej szturchały mój grzbiet. Przełknąłem ślinę, gdy jedno z nich złapało mnie mocno za pysk, najwyraźniej nie zamierzając puszczać. Był to jednak bodziec, który pozwolił mi niejako przejąć kontrolę nad wrzeszczącym cyrkiem w mojej głowie, ponieważ na pierwszy plan przepchnął się przede wszystkim niepokój i strach, depcząc stłoczoną resztę, jednocześnie doprowadzając do przynajmniej połowicznego ładu i składu. Dzięki temu mogłem w końcu uwolnić swój umysł od przytłoczenia i ujrzeć to, co znajdowało się pode mną w jasnej, klarownej postaci. Nie przeciągając nadejścia tego momentu, czując zbliżającą się z każdą chwilą panikę szarpnąłem głową, luzując trzymające mnie więzy i spojrzałem w dół. I to był pieprzony błąd.
Języki. Rozciągające się wzdłuż i wszerz falujące morze pierdolonych języków, wijących się jak tłuste larwy o różnych kształtach i wyglądzie. Każdy z nich był inny; jeden popękany jak spieczona ziemia, inny obłożony grubą warstwą białej substancji, kolejny pokryty bladymi, obleśnymi plamami. Wszystkie oplatały się nawzajem, wiły i skręcały w splotach, nieustannie poruszały, tworząc niedające się ogarnąć wzrokiem upiorne pole niespokojnego robactwa, wyciągające ku mnie swe głowy, dotykające mego brzucha, ślizgające się po gardle i pysku, sklejające moją sierść produkowaną przez nie gęstą, lodowatą śliną.
Żołądek z prędkością światła podjechał mi do gardła i obrzydzenie wypchnęło z niego obfitą rzekę wymiocin, która pobrudziła białe włosy na mej piersi i z chlustem opadła na podekscytowane w dole języki, spływając po ich chropowatej powierzchni z iście wstrętną niespiesznością. Smród wypełnił moje nozdrza a ściśnięty wstrętem przełyk palił żywym ogniem, lecz mój umysł nie zdołał zwrócić uwagi na te...drobiazgi, w porównaniu do rozciągającego się pode mną widoku i jedyne co mógł zrobić, to nakłanianie organizmu do kolejnych odruchów wymiotnych, pomimo tego że opróżniony żołądek nie miał już czego wyrzucać. Tak bardzo chciałem zamknąć wytrzeszczone oczy, pragnąłem tego jak nigdy wcześniej w życiu, lecz nie byłem w stanie tego uczynić. Prosiłem, aby dobiegające z dołu mlaskające odgłosy ucichły, niestety nie mogłem dokonać niczego, żeby to zmienić. Walczyłem z trzymającymi mnie niewzruszonymi narządami, ale moje słabe zrywy były niczym przy ich sile. Błagałem, by to piekło zniknęło, by cokolwiek mogło wybudzić mnie z tego koszmaru, jednak nieustannie w nim trwałem.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że cały ten pokurwiony świat ułudy od samego początku uniemożliwiał każdą moją chęć. Każdą. Nawet. Najmniejszą. Chęć.
Już nie może być gorzej...
Prawda?
Kolejne języki dotarły w pobliże moich rzucających się desperacko w bezsilnym akcie sprzeciwu łap i bezlitośnie oplotły się wokół nich, zmuszając mięśnie do zaprzestania walki. Powoli, jakby delektując się dotykiem i świadomością, że jestem zdany całkowicie na ich łaskę, zaczęły piąć się ku górze, coraz wyżej i wyżej, sunąc po moim ciele, wijąc się między sobą i mocno przylepiając do mojej skóry. Coraz bardziej zacieśniając swe sploty, zupełnie jak węże dusiciele mające w swej władzy życie ich ofiary. Całą moją istotą wstrząsały nieustanne dreszcze obrzydzenia, moje palące gardło jakby zapadło się w sobie, a panika zdążyła na dobre zagościć się w moim wypełnionym chaosem umyśle. Myślałem, że nie jestem w stanie wycisnąć z siebie już żadnych łez, jednak one nie przestawały spływać, mocząc chropowatą powierzchnię pokrytego bielą języka trzymającego mnie za pysk. Czułem jak żelazna lina, która połączyła siły z tą zaciskającą się boleśnie na moich szczękach napina się odchylając moją głowę coraz bardziej do tyłu. Czułem jak narządy mnożą się, napływają kolejnymi falami, tym samym pokrywając coraz większą połać mojego ciała, niespiesznie zmierzając ku odsłoniętej przez trzymające mnie już wcześniej języki szyi. Czułem obezwładniający strach, ból i niedające się zaspokoić pragnienie powietrza, napędzane lękiem i moją fobią.
I nagle wszystko zniknęło, nawet cała ta niesamowita biel, którą na powrót zastąpiła czerń i pustka. Oszołomiony wpatrywałem się w mrok, niezdolny do żadnego ruchu, żadnej myśli. Gapiłem się w jedno i to samo miejsce, zbyt zdezorientowany by w pełni zdać sobie sprawę co się właśnie wydarzyło, zbyt skołowany na wyciągnięcie jakichkolwiek wniosków. Jedyne, co w tej chwili w pełni do mnie docierało to to, że ten chrzaniony koszmar się skończył. Chociaż...niezupełnie. Lecz byłem zbyt szczęśliwy i pełen ulgi, aby przejmować się ciągłym tkwieniem w świecie bez ograniczeń. Odłożyłem więc troski i zachłysnąłem się uczuciem nieważkości i tak upragnionej wolności, dryfując w bezmiarze czarnego pustkowia, pozwalając zmęczonym mięśniom na jakże wyczekiwany odpoczynek. Przymknąłem powieki, wsłuchując się w wyraźne bicie mego serca, powoli uspokajając trzęsące się jeszcze wnętrze i zapewniając rozedrgany umysł, że wszystkie pieprzone języki diabli wzięli. Gdzieś na jego skraju przycupnęła nieśmiała koncepcja, że upiorne pole w dalszym ciągu faluje daleko pode mną i czeka, bym na nowo osiadł na jego plonie, jednak gdy tylko doszła do głosu na pełnej krzyków rozprawie w mojej głowie, zaraz kopniakiem posłałem ją w otchłań, zbyt przestraszony i pełen nadziei, by roztrząsać tę kwestię. 
Kiedy ponownie otworzyłem oczy, czerń zastąpiła rozciągająca się przede mną paleta tysięcy kolorów rzeczywistego świata, tak piękna, tak utęskniona, tak miła dla oka... Czy jednolita szarość chmur kiedykolwiek wcześniej wydawała mi się tak skomplikowaną plątaniną uzupełniających się wzajemnie barw? Czy wyblakłe na tle śniegu szare pnie starych drzew miały wcześniej aż tak wyraziste kształty? Czy poprzeplatana cieniem biel śnieżnego puchu zdawała mi się być kiedyś tak szczegółową i dopracowaną kompozycją? Patrzyłem na otaczającą mnie naturę z szeroko otwartymi oczami zupełnie tak, jakbym dopiero co się urodził lub po wielu latach odzyskał utracony wzrok. Chciałem płakać ze szczęścia i pozwoliłem sobie na to, zbyt oczarowany tak kontrastującym z trzymającą mnie w niewoli jeszcze przed chwilą przestrzenią światem, do którego należałem.
Silny wiatr uderzył w moje ciało i owinął się wokół mnie, wysyłając w głąb mojej skóry lodowaty dreszcz, szepcząc mi do ucha warkocz słów znanych jedynie w jego języku i odgłosów lasu, wędrujących razem z nim przez wiele kilometrów. W pierwszej chwili chciałem stulić uszy, włożyć głowę pod śnieg, zakryć ją łapami, byle tylko oddzielić mój zanurzony w ciszy przez tak długi czas umysł od przytłaczającej i raniącej uszy kakofonii dźwięków, lecz przymknąłem tylko oczy i zacisnąłem szczęki, czekając aż grzmiący śpiew ptaków i ogłuszający szum liści oraz traw złagodnieje i powróci do odpowiedniej głośności, przyswajalnej dla mojego mózgu. Aż ponownie stanie się harmonią. Kiedy to się stało, odetchnąłem głęboko i odchyliłem głowę do tyłu czując jak kąciki mojego pyska unoszą się, jak w mojej piersi budzi się cichy śmiech szczęścia. Nie pamiętam kiedy ostatnio się śmiałem, kiedy byłem tak bardzo ogarnięty ulgą.
Zachłysnąłem się domagającymi się o moją uwagę woniami, które skrywało otoczenie. Wszystkie wtargnęły do mojego nosa z zaskoczenia, przyprawiając mnie o lekki ból i zawroty głowy, które jednak szybko ustąpiły. Wyczułem samego siebie. Delikatną woń skrywającego się wśród roślinności zająca. Częściowo znajomą obecność dwóch innych wilków...i przytłaczający zapach krwi, chyba najbardziej rozpoznawalny ze wszystkich.
Spanikowany, czym prędzej otworzyłem oczy i od razu moją uwagę przykuła intensywna czerwień na pysku. Zamrugałem, czując jak serce ponownie podkręca tempo pracy i przez parę sekund zezowałem na mój nos, ogłupiały i przerażony. Jak mogłem nie zauważyć jej wcześniej? Przez głowę przelatywały mi urywki zdarzeń, znajomych sylwetek...
O mój Boże.
W momencie poderwałem się na łapy, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że przez cały czas tkwiłem w tej samej, bardzo niewygodnej pozycji. Niemal od razu nogi się pode mną ugięły i mało brakowało, bym wylądował pyskiem na ziemi... Albo raczej w kałuży krwi. Udało mi się jednak zachować równowagę i z pewnym trudem, na przekór odrętwieniu odwróciłem się, kierując nerwowy wzrok na znajomą dwójkę wilków, patrzących na mnie z mieszaniną niepokoju, wyczerpania i smutku w oczach. Już miałem odetchnąć z ulgą na widok ich zadowalającego stanu, lecz zaraz mój wzrok opadł na owiniętą pokrwawioną szmatę na nodze Vallieany i cała krew odpłynęła z mojej kufy, a ciałem wstrząsnął zimny dreszcz strachu. Czyżbym to ja to uczynił?
Przeniosłem spojrzenie na stojącego obok wadery podrostka i zmarszczyłem brwi w konsternacji, widząc plamiącą sierść czerwień także na jego ciele. O co chodzi? Co tu się wydarzyło, do diaska? Chciałem jak najszybciej wyrzucić z siebie te dwa nurtujące pytania, lecz podenerwowany głos Vallieany skutecznie zamknął mi pysk.
-Jastes, musimy porozmawiać.- rzuciła okiem na stojącego tuż przy niej smętnego, patrzącego na łapy dzieciaka, po czym z pewnym trudem ruszyła w stronę niskiego, łysego i lichego drzewa, którego niedługie ramiona posępnie zwisały ku ziemi, pod naporem leżącego na nich śniegu. Przez parę sekund wpatrywałem się bezmyślnie w jej oddalającą się powoli sylwetkę, zbyt oszołomiony na jakikolwiek ruch, lecz gdy tylko spojrzała przez bark w moim kierunku z wyraźnym oczekiwaniem, odzyskałem rezon i zamrugałem kilkakrotnie, otrząsając się delikatnie.
-Poczekaj tutaj.- wydusiłem z ususzonego na wiór gardła, kierując te słowa do oklapniętego z nieznanych mi przyczyn szczeniaka, który uniósłszy na mnie pełen wyczerpania wzrok niemrawo pokiwał głową i ponownie spuścił go z powrotem. Uniosłem brew na jego dziwne zachowanie, lecz zmilczałem i podążyłem stronę czekającej już pod drzewem Vallieany. Pierwsze kroki wywołały lekki zawrót głowy, a zastygłe w niewygodnej pozycji ciało ruszało się jak nienaoliwiona maszyna, jednak po dwóch potknięciach i trzech zachwianiach udało mi się dotrzeć w pobliże wadery i z westchnieniem ulgi usadziłem cztery litery na śniegu.
-Nasza sytuacja, mówiąc krótko, jest bardziej niż nieciekawa.- zaczęła wadera, początkowo przewiercając mnie pochmurnym jak burzowa chmura spojrzeniem, po chwili jednak minęło ono moją postać i skupiło się na oddalonym o kilkanaście metrów dzieciaku, który zaraz odwrócił głowę, udając że wcale nie interesuje go nasza rozmowa na osobności.
-Wybacz, że przerwę- zachrypiałem i zaraz zaniosłem się uporczywym kaszlem, który gwałtownie wstrząsnął całym moim ciałem. Mimo iż nieprzyjemny, pozwolił mi jednak odrobinę nawilżyć zasuszone gardło i doprowadzić je przynajmniej do takiego stanu, w którym będę mógł mówić bez wyraźnego dyskomfortu. Dlatego kiedy atak ustał uniosłem głowę, odchrząknąłem i dysząc ciężko starałem się uspokoić oddech, układając wszystkie niewypowiedziane słowa w odpowiedniej kolejności, zbyt zaaferowany by dojrzeć zaniepokojony wzrok Vallieany.
Czułem się okropnie. Euforia i szczęście, które jeszcze parę chwil temu wypełniały mnie całego, zostały przyćmione przez zgoła inne, gorsze doznania. Zmęczone, przytłoczone kolorami oczy musiałem trzymać na wpół przymknięte, by nie podrażniać ich i nie potęgować szczypania. Dźwięki napływające z zewsząd na szczęście ucichły, lecz dochodziły do mnie z dalekiej oddali, jakby odgrodzone grubym materiałem przykrywającym uszy. Wiatr swym chłodnym powiewem raz po raz wysyłał w me ciało zimny dreszcz, który nie powinien był z taką łatwością przedrzeć się przez grubą sierść. Lecz to, co spowodował świat zewnętrzny było tak bardzo nieznaczne, tak miałkie i wręcz przyjemne w porównaniu z tym, co działo się w moich myślach. Odtwarzana w kółko taśma wspomnień. Przypominający się natłok emocji. Pustka. Języki.
-Jastesie?- gdzieś obok zadźwięczał cichy, niespokojny głos Vallieany, który natychmiast przywrócił mnie do rzeczywistości. Spojrzałem na nią z wdzięcznością, po czym kontynuowałem.- Dlaczego mam...krew na pysku, a co gorsza...w pysku? I mały też?- przełknąłem ślinę, mimowolnie kierując wzrok na poważnie zranioną nogę wadery i poczułem jak ponownie oblewa mnie lodowaty dreszcz.
-Czy to przeze mnie?
Lekko zdezorientowana wilczyca podążyła za moim spojrzeniem i kiedy zdała sobie sprawę na co patrzę, błysk zrozumienia pojawił się w jej oku.
-Nie.- ze świstem wypuściłem powstrzymywane powietrze.- Pozwól, że zacznę od początku i w trakcie historii odpowiem na twoje pytania. Wydaje mi się, że tak będzie...najprościej.- skinąłem głową, godząc się na słowa mojej towarzyszki, która czym prędzej odwróciła wzrok od owiniętej szmatą kończyny i przeniosła go na mnie, siadając w miejscu, w którym zamiast śniegu była, mokra co prawda, trawa.
-Mam poważne podejrzenia, że Caiasa...naszego młodego towarzysza- wyjaśniła szybko, widząc moje zdezorientowane oczy. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przez cały czas nazywałem szczyla albo per "mały" albo "dzieciaku" i puknąłem się w myślach w głowę za swoją ignorancję.- Coś opętało. Jestem tego niemal pewna, tak samo jak tego, że i wycie i spłoszone zwierzęta i iluzja, a przede wszystkim przywiązanie szczeniaka do tej przeklętej maski jest sprawką tego, co w nim siedziało. I siedzi dalej.- zadrżałem i ledwo powstrzymałem się od obejrzenia i upewnienia się, że nic nie skoczy na mnie od tyłu i nie zabije. Opętanie. Jasna cholera.
-Nie mam pojęcia jakie to coś ma powody i co chce osiągnąć z wyjątkiem tego, że pragnie skrzywdzenia Caiasa i cóż, przy okazji również nas. Ta rana to działanie tego demona, istoty...czymkolwiek on jest. Posłużył się Caiasem, zawładnął jego emocjami i ciałem, by mnie zaatakować wtedy, kiedy jeszcze tkwiłam w iluzji. Udało mi się go zatrzymać, przynajmniej na razie, i przywrócić do siebie. Proszę, nie wiń go za to.- kiwnęła głową w stronę luźno opartej na ziemi łapy, po czym przeniosła spojrzenie na szczeniaka i milczała parę chwil, albo czekając na moją reakcję, albo po prostu pozwalając przyswoić mi wszystkie mnożące się informacje.
Jeśli chodzi o mnie, to krótko mówiąc, odjęło mi mowę. W życiu nie przypuszczałbym, że znajdę się w takiej sytuacji, z opętanym bachorem jako towarzyszem podróży. Na samą myśl ciarki mi przeszły po grzbiecie, lecz teraz przynajmniej mogłem sobie wytłumaczyć ciąg dziwnych zdarzeń i to obezwładniające uczucie bycia obserwowanym, kiedy Caias miał drewnianą protezę przy sobie. Właśnie, gdzie się podziała ta cholerna maska? Jak przez mgłę zobaczyłem obraz odrzucającej ją w krzaki Vallieany, na kilka chwil przed wpadnięciem w iluzję i od razu poczułem się spokojniejszy wiedząc, że nie ma jej blisko nas i mając ogromną nadzieję, że już nigdy więcej jej nie zobaczę.
-Nie będę go winić.- w końcu odparłem, wzdychając ciężko i przymykając powieki.
-Wiesz już, że moim żywiołem jest krew. Ma ona pewne właściwości uzdrawiające, wzmacnia. I tu dochodzę do odpowiedzi na twoje pytanie. Poniekąd zmusiłam cię do wypicia jej, by uwolnić cię z iluzji.- nie bardzo wiedziałem jak na to zareagować. Z jednej strony czułem obrzydzenie. Z drugiej wdzięczność. Gdzieś na skraju świadomości pojawiła się myśl, że ta ułuda musiała być diabelsko mocna, że do wybudzenia mnie z niej potrzebne były aż moce wadery. Chociaż ona wyzwoliła się wcześniej...Może ze względu na ból jaki zadał jej Caias, a raczej siedzący w nim demon?
-Cóż, dziękuję.- powiedziałem po chwili milczenia, chcąc powiedzieć coś jeszcze, lecz nie do końca zdając sobie sprawę co. Słowa zamarły mi na pysku i w efekcie otwierałem go parokrotnie tylko po ty, by zamknąć z powrotem. Vallieana skrzywiła się i opuściła zaczerwienione oczy. Czyżby wcześniej płakała?
-Skąd wiesz jak mały ma na imię?- spytałem, doznając nagłego olśnienia. Wadera przez paręnaście sekund milczała, przyglądając się wystawionej na działanie wiatru zwartej kępie trawy, jakby zastanawiając się jakich odpowiednich słów użyć.
-Moja krew ma również inną właściwość. Jeżeli dostanie się do czyjegoś organizmu...- zawahała się, lecz na tak krótką chwilę, że nie byłem pewien czy mi się nie przewidziało.- mam wgląd do głowy tego kogoś. Widzę wspomnienia, sny, zamiary...Widziałam dzieciństwo Caiasa, jego rodzinę i dom, a także czarną breję, która powoli wspinała się ku jego głowie...To było okropne.- wzdrygnęła się na samą myśl, a ja tylko sposępniałem. Czy miała również dostęp do mojego umysłu? Może i nie miałem najgorszego dzieciństwa, ale świadomość, że wadera mogła zobaczyć te lata płaczu i bólu wprawiały mnie w zażenowanie i strach przed jej oceną. Jednak pal licho wspomnienia z bycia dzieciakiem. Co jeżeli zobaczyła wszystko, co działo się ze mną podczas iluzji? Tego nie życzyłbym nawet najgorszemu wrogowi, a co dopiero towarzyszce podróży, z którą dzięki niebezpieczeństwu czyhającemu na każdym kroku nawiązałem nić porozumienia i sympatii.
-Sądzisz, że ta czarna maź, którą widziałaś może reprezentować mieszkającą w Caiasie istotę?- spytałem, chcąc jak najszybciej zapomnieć o wątpliwościach i nasuwających mi się przed oczy wspomnieniach.
Wadera skinęła głową i rozejrzała się jakby w obawie przed mogącą podsłuchiwać obecnością, a ja skierowałem wzrok na bawiącego się wystającymi z śniegu źdźbłami trawy dzieciaka, którego oczy nie odrywały się od trącanych pazurami roślin, lecz lewe ucho było wyraźnie skierowane w naszą stronę. Sam nie wiedziałem czy lepiej by było gdyby usłyszał, czy raczej gdyby dalej tkwił w błogiej nieświadomości. Wiedza mogłaby wywołać panikę albo chęć ucieczki, natomiast jej brak może narazić nas wszystkich na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
-Myślę, że powinniśmy powiedzieć młodemu.- stwierdziłem w końcu, po dokładnym rozważeniu wszystkich za i przeciw, które nasunęły mi się na myśl.
-Chyba tak będzie najlepiej.- odparła Vallieana, po chwili ciszy.- Jednak dopiero wtedy, kiedy się uspokoi. Jeszcze strzeliłoby mu coś głupiego do głowy oraz spotęgowało i tak nagromadzony strach...
-Nie wiemy czy w ogóle będzie w stanie się uspokoić, a zwłoka może mieć kluczowe znaczenie w przypadku naszych dalszych losów.- powiedziałem śmiertelnie poważnym tonem.- Co jeżeli usłyszał i już wie? Niewykluczone, że przestałby nam ufać, a to mogłoby spowodować gorsze rzeczy niż ucieczkę.
-To prawda, jednak nie mamy pojęcia czy to, co w nim jest jest w stanie słyszeć i rozumieć. Czy nie lepiej byłoby zataić przed wrogiem, że wiemy z czym mamy do czynienia?
-Cóż, tak naprawdę nie wiemy właściwie z czym mamy do czynienia. Polegamy tylko na doświadczeniach, domysłach i wskazówkach...Jednak masz rację. Chociaż nie możemy wykluczyć, że ten byt, demon czy cokolwiek to jest, jest już świadomy naszych podejrzeń. A w takiej sytuacji nie mówienie dzieciakowi może nas drogo kosztować.- zapadło milczenie. Że też musieliśmy znaleźć się w takim gównie...zdezorientowani, zastraszani, nieprzygotowani i tylko we dwoje zdawaliśmy się nie być wystarczająco silni, by obronić znajdującego się pod naszą opieką szczeniaka i pokonać przyprawiającego o ciarki, niewidocznego przeciwnika. Lecz nie mając wyjścia, byliśmy zmuszeni brnąć w to bagno coraz dalej i dalej, powoli tracąc stały grunt pod nogami i możliwość swobodnego oddechu.
Co robić? Na co się zdecydować?
-Proponuję najpierw wybadać zachowanie małego. Jeżeli wychwycimy w nim jakieś anomalia może posłużyć nam to za dowód...a raczej domysł, że siedzący w nim demon czy jakaś siła aktywnie uczestniczą w jego życiu i zdają sobie sprawę z naszych działań. Musimy zwracać uwagę zwłaszcza na reakcje. Dopiero jak upewnimy się, że nasze obawy są bezpodstawne lub wydarzy się coś co skłoni nas do powiedzenia mu prawdy, zrobimy to.- zadecydowała Vallieana, wcześniej posyłając mi pytające spojrzenie, na które odpowiedziałem szybkim skinieniem głowy, wyrażającym moje poparcie dla tego pomysłu.
-Prawdopodobieństwo, że usłyszał naszą rozmowę jest bardzo niskie, lecz nie wykluczone, dlatego  nie okłamujmy go, że wszystko jest w porządku, lecz mówmy prawdę pod niejasną postacią. Może lepiej to przyjmie.- wymruczałem zamyślony.
-Zgoda. Pomyślałam wcześniej, że dobrze byłoby dotrzeć do Centrum, a mówiąc wprost- do Biblioteki. Nawet jeżeli w księgach nie znajdziemy odpowiedzi na nasze pytania, nie mamy za bardzo innej, lepszej możliwości.- przerwała, dając mi sposobność do wypowiedzenia sprzeciwu czy wątpliwości, jednak ja milczałem, w pełni się z nią zgadzając. Widząc to wadera skinęła mi głową, po czym kontynuowała- Nie sądzę także, by podróżowanie w trzy osoby było najlepsze, dlatego...
-Powinniśmy znaleźć patrol i się podpiąć- wszedłem jej w słowo, będąc pewnym tego, co chce powiedzieć. Nie myliłem się, ponieważ na zmartwionym obliczu Vallieany pojawił się delikatny uśmiech, a w jej wypełnionych strachem, bólem i niepewnością oczach zalśnił błysk determinacji.
-Widzę, że całkiem nieźle się rozumiemy.- stwierdziła tylko, po czym syknęła i skrzywiła się, ponieważ nieświadomie zahaczyła zranioną łapą o leżący tuż obok sporej wielkości kamień.
-Może trafi nam się ktoś ze zdolnością uzdrawiania- wyraziłem swoją nadzieję, ze smutkiem patrząc jak wadera zaciska zęby i szybko opuszcza powieki, starając się powstrzymać jęk bólu.
-Oby- odparła z zamkniętymi oczami, stopniowo rozluźniając nagle zaciśnięte mięśnie i wygładzając delikatny grymas na pysku.
Tak, nasza trójka z pewnością była zbyt słaba na obronienie się przed tajemniczym wrogiem. Opętany szczeniak, ranna wadera i podatny na iluzje, zawieszający się basior...zdecydowanie nie brzmi to jak drużyna marzeń, z którą ktoś chciałby ramię w ramię iść do walki, a tym bardziej wędrować z niebezpieczeństwem wytyczającym  drogę. W tej chwili mogliśmy tylko modlić się, by nieprzyjaciel nie ponowił ataku, inaczej byłoby z nami, mówiąc w najprostszych słowach, po prostu źle.
Co pragnie osiągnąć? Do czego dąży? Do zemsty? Zapewnienia potrzeb życiowych? Znalezienia sobie rozrywki i prowadzenia okrutnej gry? Jeżeli nasze teorie były prawdziwe, iluzje zostały zesłane właśnie przez niego. Na samo wspomnienie bycia powoli pochłanianym przez obryzgane wymiocinami języki, poczułem falę obrzydzenia i ogarniającą mnie panikę. Zadrżałem. Raz. Drugi. Trzeci. Przypomniałem sobie żelazny uścisk na szyi, który niemal doprowadził do mojej śmierci.  Świadomość, że moja pierś nie unosi się w poszukiwaniu oddechu. Niemającą początku ani końca czerń. Torturująca oczy gęsta biel. Pustkę.
Przytłoczenie.
Ból.
Strach.
Wstręt.
Rozpacz.
Bezradność.
Byłem pewien, że te obrazy malowane przez wspomnienia nie opuszczą mnie aż do śmierci. Jednak czy to ważne, kiedy nie wie się, czy dożyje się następnego dnia?
Ważne, by przeżyć. By zapewnić innym bezpieczeństwo. By powstrzymać potwora. Obierz to sobie za cel, Jastesie i dąż do niego dla dobra wszystkich.
Czułem jak kiełkują we mnie nowe pokłady determinacji, woli do walki i chęci poznania rozwiązania zagadki. Pojawiła się również złość, podsycana wracającymi co róż wspomnieniami, widokiem cierpienia Vallieany oraz wyczuwalnym nawet stąd strachem Caiasa.
-Wracajmy do młodego i przedstawmy mu plan.- zaproponowałem, a wadera w odpowiedzi wstała, unosząc zranioną łapę i westchnęła cicho.
-Tak bardzo chciałabym, by ten koszmar już się skończył.- wyznała, gdy lekko podparłszy ją, za wcześniejszym zapytaniem o pozwolenie, zaczęliśmy powoli zbliżać się ku czekającemu z niecierpliwością podrostkowi.
-Zgadzam się całkowicie. Niestety jednak nie wygląda na to, by miało się to stać w najbliższym czasie.- odparłem, dbając o to, by pozbawić te słowa jakichkolwiek odcieni emocji, zmęczonym wzrokiem patrząc na kołyszące się przed nami drzewa.
-Z polowania nici. - ponownie odezwała się Vallieana, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak bardzo głodny jestem. Faktycznie, wycie, zwierzęta... Skutecznie przeszkodziły nam w tropieniu zwierzyny. - Pędzące stado na pewno przepędziło wszystko, co tylko ma nogi. - dokończyła zrezygnowanym tonem, a mój żołądek na te słowa jęknął z rozpaczy i miałem wrażenie jakby w akcie sprzeciwu przekręcił się w jedną i w drugą stronę.
-Może złapiemy coś po drodze. Ale na razie czeka nas wymagająca rozmowa z Caiasem. - mruknąłem, obserwując unikającego wzroku dzieciaka. Wadera odpowiedziała milczeniem.


<Vallieana? Pod długim czasie oczekiwania>

Słowa: 5037 = 576 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics