To był zły znak. Jeden ranny po drugim. Coś musiało grasować w tym lesie, lis, inny wilki, albo jeszcze coś innego. Całe to miejsce było już przesiąknięte krwią – przynajmniej miałem takie złudne wrażenie. Najzwyczajniej w świecie zacząłem się bać, ponieważ zawsze przechodziłem obok tego miejsca, kiedy szedłem do centrum. Teraz ten teren wydawał mi się niezwykle niebezpieczny. Ciekawe, czy gdybym ostatni raz przechodził tędy sam, też by mnie coś zaatakowało.
Cały orszak, razem ze mną i medykiem, zaczął przeszukiwać teren. Kałuża krwi leżała w jednym miejscu i niestety nie ciągnęła się w żadną stronę, jakby rana została szybko zasklepiona, zamarznięta albo zabandażowana. Była to jednak bardzo świeża ciecz, nie wierzyłem więc, aby zwierzę zdążyło sobie udzielić jakiejkolwiek pomocy. Wszyscy rozdzieliliśmy się na różne strony, ja razem z Lawrencem skierowaliśmy się w kierunku dystryktu, gdzie drzewa były osadzone najgęściej. Staraliśmy się wyczuć rannego, niestety całe powietrze było nim przesiąknięte i nie sposób było kierować się w jedną stronę. Zaczynałem nabierać podejrzeć, że to nie był zwykły atak. Zazwyczaj świeża rana prowadzi do rannego, wyczuwasz jego mocny zapach w jednym kierunku. Teraz wszystko skłaniało się ku temu, aby go nie znaleźć. Co mogło ich zaatakować?
- Nigdzie go nie ma – stwierdził Lawrence, kiedy zmarnowaliśmy dziesięć minut. Stanąłem w miejscu i zacząłem się zastanawiać, czy jest jakiś inny sposób. W końcu postanowiłem wykorzystać błędne ogniki; skoro wskazywały mi drogę do wyjścia, czemu miałyby nie wskazać drogi do rannego? Niestety kiedy je wytworzyłem, one rozbiegły się na wszystkie strony.
- Nic nie rozumiem… - mruknąłem, rozglądając się wokół siebie. Medyk chwilę na mnie popatrzył, pokręcił głową, że nie jest w stanie mi wyjaśnić tej sytuacji i kontynuował poszukiwania. Zrobiłem to samo co on.
Nagle jeden z błędnych ogników wrócił. Zaczął krążyć wokół mnie, po czym odleciał kawałek w stronę krzaków. Zawołałem przyjaciela i skierowałem się w stronę niebieskiego płomyka. Leciał on szybko, kręcił się co jakiś czas w kółko i zmieniał czasami drogę, aż nie zatrzymał się przed gęstymi cierniami. Po chwili dołączył do mnie przyjaciel.
- Zbyt gęsto – odezwał się, kiedy zobaczył, że płomyk wlatuje w sam środek krzaków. - Nie przeciśniemy się – rozprostowałem skrzydła.
- Więc sprawdzę z góry – wzleciałem w niebo i zacząłem szybować nad cierniami. Widziałem niebieski blask, który przelatywał między gałęziami. Po dłuższej chwili ujrzałem małą, szaroniebieską istotkę. - Lawrence! - szybko wróciłem do medyka. - Jest, zawołaj resztę, może uda mi się go stamtąd wyciągnąć – wilk skinął głową i pobiegł w kierunku pozostałych wilków, które zostawiliśmy gdzieś z tyłu, a ja wróciłem do miejsca, w którym zobaczyłem rannego. Zbliżyłem się jak tylko mogłem najbliżej roślin i zawołałem tego kogoś. Zwierzę jednak nic nie odpowiedziało. Przez chwilę krążyłem nad ciałem, zastanawiając się, co mogłem zrobić. Zaryzykowałem. Aby moja mała postura zmieściła się wśród krzewów, musiałem schować skrzydła, przez co mocno uderzyłem łapami o ziemię. Przez krótki moment leżałem, dochodząc do siebie, a potem szturchnąłem obcą osóbkę. Teraz byłem pewny, że to szczeniak. Nie otworzył oczu, ale słyszałem jego bicie serca. Co ciekawsze, młody nie był ranny, miał za to krew na futrze. Nic nie rozumiem.
Chwyciłem szczeniaka w zęby za kark i spojrzałem w górę. Jeśli teraz rozłożę skrzydła, pokaleczę się. Z drugiej strony to było prostsze, niż szukanie drogi między cierniami. Zamiast jednak od razu je rozkładać, najpierw skoczyłem najwyżej jak potrafiłem i w powietrzu je rozłożyłem. Zahaczyłem nimi oraz tylnymi łapami o kolce, ale udało mi się z nich wylecieć.
<Lawrence?>
Słowa: 555 = 32 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz