Nowy zawód zielarza okazał się być bardziej czasochłonny, niż sądziłam.
Nie chodziło już nawet o to, że multum czasu pochłaniało przygotowywanie różnych zamawianych u mnie specyfików. Bardziej chodziło o to, że z czasem dostrzegłam, ile wiedzy mogłabym jeszcze zdobyć, gdybym tylko dobrze poszukała.
Dlatego postanowiłam po raz kolejny udać się do biblioteki pałacowej. Choć pewnie mogłam potrzebne mi pozycje znaleźć w Dystrykcie I, jakoś to właśnie do tamtego miejsca bardziej mnie ciągnęło. Miałam do niego sentyment. No i, mimo wszystko, Fen naprawdę dobrze wywiązywał się ze swojej roboty, a mnie wyjątkowo dobrze się z nim pracowało. Co prawda basior bardziej interesował się magią, niż ziołami, nie wątpiłam jednak, że będzie w stanie mi pomóc.
~*~
- Nie jestem w stanie ci pomóc.
- No ale ej... Fen - zrobiłam do basiora słodkie oczka. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia, nadal zajmował się tym, co robił zanim tu przyszłam. Czyli jeździł po dziale z czarnomagicznymi księgami specjalnym wózkiem, na którym poukładane były sterty woluminów, szukał ich miejsca i odkładał na właściwe miejsce. Sielskie życie bibliotekarza. - Na pewno wiesz cokolwiek o jakichś ciekawych albumach z roślinami...
- To nie moja dziedzina - spojrzał na mnie z ukosa i westchnął ciężko, widząc moją zawiedzioną minę. - Naprawdę, jakbym miał ogarniać wszystkie książki w tej bibliotece, musiałbym mieć jakiś nienormalnie wielki mózg. Wiesz, ile tu tego jest?
Wiedziałam. Co nie zmieniało faktu, że czułam się trochę zawiedziona, iż tym razem nie będę mogła liczyć na pomoc przyjaciela. Zawsze to jednak przyjemniej, uczyć się w towarzystwie wilka, którego się zna. Generalnie - uczyć się z kimś. Zawsze wiedza wchodziła do głowy jakoś tak... łatwiej. Przynajmniej w moim przypadku tak było. Zawsze wolałam naukę w formie dyskusji niż wykładania suchych faktów.
Odmowa Fena znacznie utrudniła mi zadanie, jednak w końcu zdołałam znaleźć jakąś ciekawą pozycję. O dziwo... Jednak nie do końca z dziedziny zielarstwa. Nie w początkowym etapie.
Ale może zacznijmy od początku.
Gdy Fen odmówił pomocy (niech już będzie, że ze zrozumiałych dla mnie przyczyn i nie miałam mu tego za złe), postanowiłam poszukać trochę na własną rękę. No bo w zasadzie czemu nie? Raczej większość pracujących tu bibliotekarzy znała mnie lub przynajmniej kojarzyła, że często przesiaduję w towarzystwie Fena. Nie widzieli więc przeciwwskazań do tego, żebym poszperała trochę na własną rękę. Ufali, że nie zniszczę mieszczących się tu książek. Niejednokrotnie starszych, niż samo Królestwo.
Podczas przechadzania się między półkami w dziale, do którego zaprowadził mnie znajomy Fena, który opiekował się działem ksiąg poświęconym roślinom, mijałam wiele różnych, potencjalnie ciekawych pozycji. Niekiedy cały tom poświęcony był jednej roślinie, wymieniane były w nim dosłownie wszystkie jej właściwości i możliwe sposoby wykorzystania... Na pewno lektura warta poświęcenia na nią czasu, jednak nie tego w tamtym momencie potrzebowałam. Chciałam przeczytać coś nietypowego, dowiedzieć się czegoś o jakimś niekonwencjonalnym wykorzystaniu jakiegoś zioła, by móc tworzyć jeszcze pewniejsze i lepiej działające specyfiki. No i, tak, nie ma co ukrywać - trucizny. W końcu stały się, można powiedzieć, moją specjalnością, odkąd zostałam zielarką.
Spędziłam w bibliotece dobrych kilka godzin, zanim natrafiłam na coś ciekawego. Jednak przewertowanie wszystkiego, bez pomocy bibliotekarza, było zdecydowanie bardziej czasochłonne. Musiałam w zasadzie na ślepo celować w pozycje, które mogły mnie zainteresować, a bardzo często okazywało się, że to jednak nie tego szukałam. Niestety. Trzeba było szukać dalej.
W końcu jednak trafiłam na tą jedyną, potrzebną mi książkę. To znaczy, oczywiście, sięgając po nią nie wiedziałam, że to ona. Ale gdy tylko ją otworzyłam, a w nos uderzył mnie zapach starości i nagromadzony przez lata na jej stronach kurz, omal nie wywołując kichnięcia, gdy przeczytałam pierwsze zdanie, spisane atramentem, odręcznym pismem... To było to.
Czy raczej - mogło być to. Bo najpierw musiałam odnaleźć właściwą księgę. Na tej, którą znalazłam, była tylko wyrysowana mapa z odręcznie skreślonymi wskazówkami. Większość stron była pusta, a ja... musiałam postępować zgodnie z instrukcją, żeby dowiedzieć się, co księga zawiera. Jaką tajemnicę kryje i... dlaczego właściwie ktoś skonstruował ją w taki sposób. Bo to w sumie nie miało trochę sensu.
Niemniej postanowiłam się trochę nad tym pogłowić. Bo w zasadzie - czemu nie? Fajna sprawa. Dawno nie miałam okazji w ten sposób rozruszać szarych komórek. A, w obydwóch moich zawodach, warto było od czasu do czasu do zrobić. Żeby wpadało się na mniej przewidywalne pomysły i tak dalej. Poza tym - mimo wszystko, lubiłam wiedzieć. Po prostu wiedzieć: najwięcej, jak się da, na każdy temat. Nie raz okazywało się to przydatne.
Tak więc, dopiero po znalezieniu tej nietypowej księgi, moje poszukiwania rozkręciły się na dobre. Miałam mapę, miałam wskazówki... Znajdowałam się w odpowiednim miejscu. Teraz pozostało mi tylko podążać zgodnie z nimi, by odkryć, jakie informacje zawarte są na kartach tajemniczego, ukrytego gdzieś na terenie biblioteki woluminu.
Wskazówki były dość czytelne - udać się do tego i tego działu, znaleźć tę i tę pozycję księgozbioru, a w niej kolejno słowa, wskazane cyframi - strona, akapit, linijka, a potem konkretne słowo. Nic szczególnego. Tylko potem trzeba było to wszystko połączyć w jakąś logiczną całość... Co wymagało już wykazania się jakimiś tam, raczej sporymi, pokładami inteligencji.
Szło mi całkiem nieźle. Rozwiązywałam zagadkę za zagadką (bo, trzeba wam wiedzieć, że logiczne złożenie słów pozbieranych z różnych ksiąg nie było ostatnim, co trzeba było wykonać), bardzo rzadko utykając w miejscu, a jeśli nawet trafiała się sytuacja, że na jakimś etapie się zacinałam, dość szybko wychodziłam na prostą, lecąc z kolejnymi zagadkami jak perszing. Poznałam przy okazji, metodą prób i błędów, kilka... szyfrów? W sumie nie byłam pewna, czy wilk, który z szyframi był obeznany, nazwałby tym mianem wiadomości, które musiałam odczytać. Dla niego były pewnie całkiem oczywiste, ja się jednak w temat szyfrowania wiadomości nigdy jakoś szczególnie nie zagłębiałam, stanowiły więc pewien problem. Acz nie jakiś szczególny.
W końcu znalazłam to, czego szukałam. Po godzinach poszukiwań i ganianiu po bibliotece, pozornie bez celu, co zdążyło chyba zaniepokoić bibliotekarzy, bo co jakiś czas któryś z nich rzucał mi zaniepokojone spojrzenie, gdy po raz kolejny przemykałam koło niego w szaleńczym pędzie. Ale osiągnęłam cel. Nawet nie wyobrażacie siebie, jak byłam z siebie zadowolona. Choć mogłoby się wydawać, że to taka tam - ot, głupota. Rozwiązywanie takich zagadek było po prostu satysfakcjonujące. Przynajmniej dla mnie.
Księga, której szukałam przez cały ten czas, a która okazała się wiernym odwzorowaniem tej znalezionej przeze mnie wcześniej, tylko, oczywiście, z pełną treścią, znajdowała się... Pewnie nikt się tego nie spodziewał, ale całkiem na widoku. Wątpiłam, by któryś bibliotekarz zmienił przez lata jej położenie, w końcu to wskazówki z jej bliźniaczki doprowadziły mnie dokładnie do niej, zatem... Po co komuś chciało się robić tak skomplikowaną... w sumie zabawę? Gdybym zaczęła przeszukiwanie biblioteki od innej strony, znalazłabym najpierw tę pozycję. A wówczas nie wiedziałabym nawet, że gdzie indziej istnieje jej bliźniaczka. Wolumin sam w sobie nie był jakiś wyjątkowy - aczkolwiek tak, nie przeczę, potem wyczytałam z niego sporo informacji na temat leczniczych właściwości roślin powszechnie uznawanych za trujące. Ciekawy temat, swoją drogą, bo nieczęsto się o tym pamiętało. Niemniej, wszystkie z prezentowanych księdze specyfików musiały być przygotowane z pełnym profesjonalizmem i rozwagą, bo najmniejsze zaburzenie proporcji mogło diametralnie zmienić zastosowanie preparatu. Wątpiłam, żebym zdecydowała się, przynajmniej w najbliższym czasie, przygotować któryś z nich, nie chciałam ryzykować życiem wilka, który by je przyjmował, jednak wiadomo - i taką wiedzę warto było posiadać. Nie wiadomo, kiedy mogła się przydać.
A tymczasem... Ciesząc się moim małym sukcesem, bogatsza o nową wiedzę i z rozruszanymi szarymi komórkami, wróciłam w końcu do domu, by móc odpocząć. Po tak intensywnym wysiłku umysłowym i, jak na moje możliwości, również fizycznym, zasługiwałam na chwilę oddechu.
- To nie moja dziedzina - spojrzał na mnie z ukosa i westchnął ciężko, widząc moją zawiedzioną minę. - Naprawdę, jakbym miał ogarniać wszystkie książki w tej bibliotece, musiałbym mieć jakiś nienormalnie wielki mózg. Wiesz, ile tu tego jest?
Wiedziałam. Co nie zmieniało faktu, że czułam się trochę zawiedziona, iż tym razem nie będę mogła liczyć na pomoc przyjaciela. Zawsze to jednak przyjemniej, uczyć się w towarzystwie wilka, którego się zna. Generalnie - uczyć się z kimś. Zawsze wiedza wchodziła do głowy jakoś tak... łatwiej. Przynajmniej w moim przypadku tak było. Zawsze wolałam naukę w formie dyskusji niż wykładania suchych faktów.
Odmowa Fena znacznie utrudniła mi zadanie, jednak w końcu zdołałam znaleźć jakąś ciekawą pozycję. O dziwo... Jednak nie do końca z dziedziny zielarstwa. Nie w początkowym etapie.
Ale może zacznijmy od początku.
Gdy Fen odmówił pomocy (niech już będzie, że ze zrozumiałych dla mnie przyczyn i nie miałam mu tego za złe), postanowiłam poszukać trochę na własną rękę. No bo w zasadzie czemu nie? Raczej większość pracujących tu bibliotekarzy znała mnie lub przynajmniej kojarzyła, że często przesiaduję w towarzystwie Fena. Nie widzieli więc przeciwwskazań do tego, żebym poszperała trochę na własną rękę. Ufali, że nie zniszczę mieszczących się tu książek. Niejednokrotnie starszych, niż samo Królestwo.
Podczas przechadzania się między półkami w dziale, do którego zaprowadził mnie znajomy Fena, który opiekował się działem ksiąg poświęconym roślinom, mijałam wiele różnych, potencjalnie ciekawych pozycji. Niekiedy cały tom poświęcony był jednej roślinie, wymieniane były w nim dosłownie wszystkie jej właściwości i możliwe sposoby wykorzystania... Na pewno lektura warta poświęcenia na nią czasu, jednak nie tego w tamtym momencie potrzebowałam. Chciałam przeczytać coś nietypowego, dowiedzieć się czegoś o jakimś niekonwencjonalnym wykorzystaniu jakiegoś zioła, by móc tworzyć jeszcze pewniejsze i lepiej działające specyfiki. No i, tak, nie ma co ukrywać - trucizny. W końcu stały się, można powiedzieć, moją specjalnością, odkąd zostałam zielarką.
Spędziłam w bibliotece dobrych kilka godzin, zanim natrafiłam na coś ciekawego. Jednak przewertowanie wszystkiego, bez pomocy bibliotekarza, było zdecydowanie bardziej czasochłonne. Musiałam w zasadzie na ślepo celować w pozycje, które mogły mnie zainteresować, a bardzo często okazywało się, że to jednak nie tego szukałam. Niestety. Trzeba było szukać dalej.
W końcu jednak trafiłam na tą jedyną, potrzebną mi książkę. To znaczy, oczywiście, sięgając po nią nie wiedziałam, że to ona. Ale gdy tylko ją otworzyłam, a w nos uderzył mnie zapach starości i nagromadzony przez lata na jej stronach kurz, omal nie wywołując kichnięcia, gdy przeczytałam pierwsze zdanie, spisane atramentem, odręcznym pismem... To było to.
Czy raczej - mogło być to. Bo najpierw musiałam odnaleźć właściwą księgę. Na tej, którą znalazłam, była tylko wyrysowana mapa z odręcznie skreślonymi wskazówkami. Większość stron była pusta, a ja... musiałam postępować zgodnie z instrukcją, żeby dowiedzieć się, co księga zawiera. Jaką tajemnicę kryje i... dlaczego właściwie ktoś skonstruował ją w taki sposób. Bo to w sumie nie miało trochę sensu.
Niemniej postanowiłam się trochę nad tym pogłowić. Bo w zasadzie - czemu nie? Fajna sprawa. Dawno nie miałam okazji w ten sposób rozruszać szarych komórek. A, w obydwóch moich zawodach, warto było od czasu do czasu do zrobić. Żeby wpadało się na mniej przewidywalne pomysły i tak dalej. Poza tym - mimo wszystko, lubiłam wiedzieć. Po prostu wiedzieć: najwięcej, jak się da, na każdy temat. Nie raz okazywało się to przydatne.
Tak więc, dopiero po znalezieniu tej nietypowej księgi, moje poszukiwania rozkręciły się na dobre. Miałam mapę, miałam wskazówki... Znajdowałam się w odpowiednim miejscu. Teraz pozostało mi tylko podążać zgodnie z nimi, by odkryć, jakie informacje zawarte są na kartach tajemniczego, ukrytego gdzieś na terenie biblioteki woluminu.
Wskazówki były dość czytelne - udać się do tego i tego działu, znaleźć tę i tę pozycję księgozbioru, a w niej kolejno słowa, wskazane cyframi - strona, akapit, linijka, a potem konkretne słowo. Nic szczególnego. Tylko potem trzeba było to wszystko połączyć w jakąś logiczną całość... Co wymagało już wykazania się jakimiś tam, raczej sporymi, pokładami inteligencji.
Szło mi całkiem nieźle. Rozwiązywałam zagadkę za zagadką (bo, trzeba wam wiedzieć, że logiczne złożenie słów pozbieranych z różnych ksiąg nie było ostatnim, co trzeba było wykonać), bardzo rzadko utykając w miejscu, a jeśli nawet trafiała się sytuacja, że na jakimś etapie się zacinałam, dość szybko wychodziłam na prostą, lecąc z kolejnymi zagadkami jak perszing. Poznałam przy okazji, metodą prób i błędów, kilka... szyfrów? W sumie nie byłam pewna, czy wilk, który z szyframi był obeznany, nazwałby tym mianem wiadomości, które musiałam odczytać. Dla niego były pewnie całkiem oczywiste, ja się jednak w temat szyfrowania wiadomości nigdy jakoś szczególnie nie zagłębiałam, stanowiły więc pewien problem. Acz nie jakiś szczególny.
W końcu znalazłam to, czego szukałam. Po godzinach poszukiwań i ganianiu po bibliotece, pozornie bez celu, co zdążyło chyba zaniepokoić bibliotekarzy, bo co jakiś czas któryś z nich rzucał mi zaniepokojone spojrzenie, gdy po raz kolejny przemykałam koło niego w szaleńczym pędzie. Ale osiągnęłam cel. Nawet nie wyobrażacie siebie, jak byłam z siebie zadowolona. Choć mogłoby się wydawać, że to taka tam - ot, głupota. Rozwiązywanie takich zagadek było po prostu satysfakcjonujące. Przynajmniej dla mnie.
Księga, której szukałam przez cały ten czas, a która okazała się wiernym odwzorowaniem tej znalezionej przeze mnie wcześniej, tylko, oczywiście, z pełną treścią, znajdowała się... Pewnie nikt się tego nie spodziewał, ale całkiem na widoku. Wątpiłam, by któryś bibliotekarz zmienił przez lata jej położenie, w końcu to wskazówki z jej bliźniaczki doprowadziły mnie dokładnie do niej, zatem... Po co komuś chciało się robić tak skomplikowaną... w sumie zabawę? Gdybym zaczęła przeszukiwanie biblioteki od innej strony, znalazłabym najpierw tę pozycję. A wówczas nie wiedziałabym nawet, że gdzie indziej istnieje jej bliźniaczka. Wolumin sam w sobie nie był jakiś wyjątkowy - aczkolwiek tak, nie przeczę, potem wyczytałam z niego sporo informacji na temat leczniczych właściwości roślin powszechnie uznawanych za trujące. Ciekawy temat, swoją drogą, bo nieczęsto się o tym pamiętało. Niemniej, wszystkie z prezentowanych księdze specyfików musiały być przygotowane z pełnym profesjonalizmem i rozwagą, bo najmniejsze zaburzenie proporcji mogło diametralnie zmienić zastosowanie preparatu. Wątpiłam, żebym zdecydowała się, przynajmniej w najbliższym czasie, przygotować któryś z nich, nie chciałam ryzykować życiem wilka, który by je przyjmował, jednak wiadomo - i taką wiedzę warto było posiadać. Nie wiadomo, kiedy mogła się przydać.
A tymczasem... Ciesząc się moim małym sukcesem, bogatsza o nową wiedzę i z rozruszanymi szarymi komórkami, wróciłam w końcu do domu, by móc odpocząć. Po tak intensywnym wysiłku umysłowym i, jak na moje możliwości, również fizycznym, zasługiwałam na chwilę oddechu.
Nagroda: 2 punkty inteligencji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz