wtorek, 16 czerwca 2020

Od Spero - Quest X

Zawsze dostawałam liczną korespondencję. Uroki pracy na, teraz już dwóch, stanowiskach, na których stosunkowo wiele wilków chciało się z tobą skontaktować. A to trzeba wykonać jakieś zadanie na drugim końcu Królestwa, a to przygotować jakąś mieszankę ziół na specjalne zamówienie... Wszystkie zadania docierały do mnie zawsze listownie, tym bardziej, że mieszkałam raczej na zadupiu, gdzie nikomu nie było po drodze. A spisywane na papierze wiadomości to wszakże najłatwiejszy sposób komunikacji dla wilków, które nie posługują się magią umysłu, a i dla nich często okazywał się... nazwijmy to - bardziej kulturalny, niż włażenie obcym do myśli.
Nic nie wskazywało na to, że ta partia codziennej korespondencji będzie się czymś różniła od pozostałych. Ot, zwykła kupa listów, które jak zwykle przyniósł mi Valentine. Odkładając je na ich zwyczajne miejsce na jednej z szafek w mojej jaskini, mamrotał co prawda, że coś mu w nich nie pasuje, ale wtedy go zignorowałam, zbyt zajęta ważeniem skomplikowanej trucizny, która wymagała ode mnie pełnego skupienia, żeby czegoś nie zepsuć i się przypadkiem nie zabić. Potem dopiero okazało się, że nos mojego pomocnika się nie mylił. Ja tego nie wyczułam, ani w momencie doręczenia, ani gdy już zabierałam się za otwieranie listu bez nadawcy, ale nigdy nie dysponowałam jakoś szczególnie wyczulonym węchem. W przeciwieństwie do Valentine'a. Dlatego tym większe było moje zaskoczenie, gdy rozerwałam kopertę i wyciągnęłam z niej kawałek zapisanej kartki... I dopiero wtedy w nos uderzył mnie, wtedy już śladowy, ale nadal wyczuwalny, metaliczny zapach... krwi.
- Co do... - upuściłam list, zaskoczona, patrząc na niego, jak na jakiegoś obleśnego robaka. Nie mogłam się zdecydować, czy byłam bardziej wystraszona, czy zdegustowana. Kto wysyła innym takie... takie coś?
- Co się stało? - usłyszałam za sobą głos Valentine'a, który, słysząc mój krzyk, porzucił swoje badania nad księgami, które mu zleciłam, w poszukiwaniu zaklęcia, które miało w jakiś sposób powstrzymywać upływ krwi z rany, a zatem zapewniając większą szansę na wyjście cało z walki... W każdym razie, wracając do tematu.
Valentine podszedł do mnie, zamarłej w bezruchu, patrzącej z mieszanymi uczuciami na kawałek papieru zapisanego czerwienią. Spojrzał na obiekt mojego zainteresowania, zamrugał, po czym podniósł go magią, rozkładając sobie przed nosem. Widziałam ruch jego gałek ocznych, gdy przebiegał wzrokiem po tekście... I natychmiast, gdy doszedł do końca, zgniótł papier magią i bezceremonialnie rzucił do ogniska.
- Ej! - krzyknęłam, doskakując do kominka, chcąc wyciągnąć list, jednak na drodze ponownie stanął mi basior, odpychając, chyba po to, bym nie zdążyła wyciągnąć papieru z paleniska, zanim zacznie się fajczyć. - Nie zdążyłam tego przeczytać!
- I dobrze - burknął dziwnie markotnie... I po prostu wrócił do przerwanej czynności.
Byłam skonsternowana.
- Jeśli to było coś ważnego? - zapytałam, nadal w szoku, odwracając się do basiora, który już zasiadł na swoim miejscu nad księgami. - Może to była jakaś ważna wiadomość, albo coś...
- Nie była - rzucił basior ostro, podrywając wzrok z nad księgi. - Od kiedy korespondencja oficjalna zapisywana jest wilczą krwią?!
Zamarłam w pół kroku. To zdecydowanie nie było coś, co spodziewałam się usłyszeć.
Nie powiedział jednak nic więcej, mimo, że prosiłam. Błagałam. Stałam mu nad głową dobre parę godzin, marudząc, że wyrzucił list, który był zaadresowany do mnie, nim w ogóle zdążyłam zapoznać się z jego treścią. Biadoliłam i biadoliłam, aż w końcu nie wytrzymał... I po prostu się na mnie wydarł. W dużym skrócie ten wrzask zawierał przekaz o treści "Powinnaś się cieszyć, że tego nie przeczytałaś i dziękować mi, że możesz oszczędzić sobie oczy i nerwy". Podziałało. Po kilku dniach zdołałam zapomnieć o tym dziwnym incydencie... I jakoś na następny dzień, gdy wróciłam z poszukiwania ziół w lesie Darminasa, zobaczyłam Valentine'a przy palenisku, patrzącego w ogień z dziwnym zacięciem. Nie wiem jak, ale od razu domyśliłam się, co się stało.
- Kolejny list? - zapytałam cicho, odkładając torbę z ziołami na blat pracownio-kuchni.
Nie usłyszałam odpowiedzi, co zmartwiło mnie chyba bardziej, niż gdyby zrobił mi teraz jakiś długi wywód. Usiadłam koło niego, zawieszając wzrok na płomieniach, gdzie nie było już śladu po papierze, choć nie miałam wątpliwości, że jeszcze chwilę temu tam był... Drugi dziwny list w ciągu tygodnia. Zaczynało mnie to niepokoić, szczególnie widząc reakcję mojego pomocnika. Rozumiałam, że chciał mnie chronić, ale niewiedza, co do treści listu, nie pomagała mi się uspokoić.
- Val... Co było w liście? - zapytałam cicho, podnosząc na niego wzrok. Zacięcie na pysku wilka kazało mi przypuszczać, że nic wesołego i prawdopodobnie nie odpowie na moje pytanie.
- Nie powinnaś zaprzątać sobie tym myśli - mruknął, wstając i kierując się do swojego stanowiska, które na pierwszy rzut oka wydawało się dziwnie uporządkowane. Zmarszczyłam brwi. - Znalazłem ci to zaklęcie - rzucił po chwili basior, podnosząc mocą jakiś kawałek papieru i przesyłając go do mnie. Przejęłam go, również magią, i przeleciałam wzrokiem po tekście. Uśmiechnęłam się lekko, bo w istocie, na kartce przepisane było zaklęcie, którego szukałam. Trzeba będzie się go później nauczyć...
Tego dnia już nie myślałam o żadnych nietypowych listach, dziwnym zachowaniu Valentine'a, który dziwnie często spoglądał w kierunku wejścia do jaskini, nietypowo długo u mnie zostawał, upewniwszy się wcześniej, że nie zapomniałam przed snem założyć odpowiednich zaklęć, uniemożliwiających wejście do jaskini nikomu, komu na to nie pozwoliłam, a także zaczął nieprzychylnie odnosić się do moich samotnych wędrówek po Dystrykcie. Towarzyszył mi niemal zawsze, gdy opuszczałam swoją jaskinię, a jeśli sam był zajęty, ściągał tu Ashayę albo Sukki, żeby mnie pilnowały. Zaczynałam mieć go powoli dość, a gdy mu o tym powiedział tylko "Jeśli coś ci się stanie, Lysander mnie zabije. Nie tylko on z resztą. Nie chcę mieć do czynienia z kolorowooką wariatką". Wymówka. On sam się o mnie martwił, nie chodziło tylko o ochronę własnej skóry... Tylko nadal pozostawało pytanie - dlaczego.
Przypominałam sobie o tych dziwnych listach przy okazji każdej takiej akcji z jego strony, kiedy nie pozwalał mi samej wyjść albo, jakbym mu pozwoliła, najchętniej zostałby u mnie na noc, kładąc się w przejściu i pilnując nie wiem przed czym... Tu naprawdę nikt się nie zapuszczał. No i na dwóch listach się nie skończyło, choć nadal nie zdołałam się dowiedzieć, jaka była ich treść... Jeden co prawda wyrwałam basiorowi, zanim cisnął go do kominka, ale na niewiele mi się to zdało. Był zapisany jakimś dziwnym, nieznanym mi językiem... Zdziwiło mnie natomiast, że basior, gdy zauważył, co czytam, i wyrwał mi list z ręki, przebiegłszy szybko wzrokiem po treści, zaklął cicho i ponownie cisnął list w ogień... Ale wyglądało to tak, jakby rozumiał to, co było tam zapisane. Co mnie naprawdę dość mocno zaskoczyło.
Postanowiłam, że z kolejnym nie dam się tak potraktować i po prostu zażądam, żeby mi go przetłumaczył, skoro rozumie, co jest w nim napisane. Wszystko super, fajnie, martwi się o mnie, ale bez przesady. Potrafiłam się obronić w razie czego... A byłoby mi jeszcze łatwiej, gdybym wiedziała, czego mam się obawiać. Mogłabym się lepiej przygotować i sama na siebie uważać. Nie potrzebowałam ochroniarza.
Musiałam tylko wiedzieć, z której strony spodziewać się ataku.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Nie miałam z resztą wielu innych opcji. Mogłam albo żyć w ciągłym stresie spowodowanym niewiedzą i dziwnym zachowaniem mojego pomocnika, albo dowiedzieć się w końcu, jaka jest treść listu. Choćby wydusić to z basiora siłą.
- Naprawdę nie możesz mi zdradzić, jaka jest treść listu? - zapytałam któregoś dnia, gdy basior wrócił z pocztą i zaczął ją segregować, jak to robił, odkąd znalazłam pierwszy dziwny list. Chyba po to, żeby kolejny jego egzemplarz na pewno nie trafił w moje łapy. - Nie uważasz, że jak będę wiedziała, czego powinnam się obawiać, łatwiej mi będzie się w razie czego obronić?
Odpowiedziało mi milczenie. Valentine nie zaszczycił mnie nawet krótkim spojrzeniem, dalej przeglądał pocztę. Miałam ochotę ciężko westchnąć, ewentualnie mu przywalić, żeby się przestał zachowywać jak jakiś samiec alfa, który koniecznie musi mnie bronić. Jakoś nigdy mu aż tak nie zależało. Opitalać opitalał mnie, jak uznawałam za dobry pomysł udział w jakiejś ryzykownej wyprawie samotnie, jemu zostawiając tylko krótką notkę, gdzie się udałam, choć zawsze uważałam, że robi to bardziej z przyzwoitości, niż rzeczywistej obawy o moje zdrowie i życie. Tym razem jednak naprawdę się nakręcił. Zaczynałam się już nieco tym faktem martwić.
Po chwili wertowania poczty, Val w końcu wyciągnął interesujący mnie list ze sterty pozostałych. Natychmiast chciał cisnąć go, bez otwierania, do kominka, ale byłam szybsza. Wyrzuciłam z siebie jednym tchem słowa zaklęcia, które do tej pory mieliłam w myślach, powtarzając je raz po raz, żeby na pewno zareagować w odpowiednim momencie. Zadziałało. Czas na moment zwolnił w przestrzeni w okół Valentine'a i listu, a ja po prostu podeszłam do niego i wyjęłam mu z łapy kopertę. Otworzyłam ją, spróbowałam przeczytać, jednak nic z tego. Znowu zapisana była nieznanym mi językiem. Odeszłam kawałek, upewniając się, że Val nie zdąży do mnie doskoczyć i wyrwać mi listu, to samo robiąc z kominkiem, odgradzając dostęp do niego (również środki ostrożności). Dopiero wtedy cofnęłam pierwsze z rzuconych zaklęć.
Konsternacja na pysku basiora, gdy zobaczył, że koperta już nie jest w jego posiadaniu, była wręcz podręcznikowa.
- Ja nie żartowałam z tym tłumaczeniem - powiedziałam cicho, spokojnie, żeby go już bardziej nie podjudzać. - Te listy są zaadresowane do mnie. Ja nie mam pojęcia, jaką treść chcą mi przekazać, niemniej niepokojące jest samo to, w jaki sposób są zapisane - spojrzałam basiorowi w oczy podkreślając wagę moich słów. - Wilczą krwią, Val. Nie trzeba więcej, by wzbudzać niepokój.
Basior przełknął ślinę, odwracając ode mnie wzrok. Wypuściłam zirytowana powietrze przez nos. Po co tak zwlekać? Jestem uparta. On o tym wie, ja o tym wiem... Obydwoje wiemy również, że teraz nie dam sobie zabrać tego cholernego listu żywcem. Mógłby więc z łaski swojej skończyć już z tym gwiazdorzeniem i po prostu spełnić moją prośbę.
- Wystarczy, że ja wiem, co jest w nich napisane - stwierdził, nie patrząc mi w oczy. Pokręciłam lekko głową.
- Nie wystarczy - powiedziałam spokojnie. - Val, chciałabym wiedzieć, o co chodzi. Dlaczego nagle zacząłeś się o mnie bać do tego stopnia, że mnie w zasadzie tu uwięziłeś. Prawie nie mogę wychodzić sama. A doskonale wiesz, że mi to średnio odpowiada.
- Bo nie możesz już odwalać dziwnych rzeczy bez niczyjej wiedzy? - zapytał cierpko, na co się zjeżyłam.
- Tak, właśnie - mój ton aż opływał sarkazmem, co skłoniło w końcu mojego pomocnika do spojrzenia w moją stronę. Ledwo nasze spojrzenia się spotkały, dostrzegłam w oczach basiora niewielką zmianę, która jednak okazała się znacząca. Zmarszczył lekko brwi... Zaczął w końcu myśleć, dając spokój jakimś dziwnym samczym instynktom.
Gdyby Lysander był na miejscu, Val prawdopodobnie by za to już dawno oberwał.
- Dobrze - burknął w końcu. - Przetłumaczę ci ten list.
- I powiesz, co było w poprzednich, które czytałeś - zaznaczyłam.
- Przeczytałem tylko pierwszy, resztę wyrzucałem, gdy tylko widziałem niezaadresowaną kopertę i czułem zapach krwi - położył lekko oczy po sobie, obserwując mnie, czekając, na mój kolejny ruch.
- Bardzo mądrze - prychnęłam sarkastycznie. Czyli całe swoje zachowanie opierał tylko na tym, co wyczytał z pierwszego z dziwnych listów... Genialnie. Po prostu genialnie. - Co to za język?
- Runiczny.
- Żartujesz? - uniosłam pytająco brew, opuszczając w końcu dzielącą nas barierę. Tę blokującą kominek na wszelki wypadek zostawiłam. - Przecież znam runy. Używam ich do rzucania zaklęć...
- To nie takie runy - basior podszedł do mnie, ostrożnie sięgając po list, pewnie żebym nie zareagowała w jakiś gwałtowny sposób. Rozprostował lekko zgiętą kartkę na podłodze przed nami, wskazując pazurem zdanie... W sumie jedyne, które zostało zapisane na kartce.
Szybko wytłumaczył mi, jak powinnam to czytać. Jak już mnie poprowadził w tej sztuce, dostrzegłam pewne zależności znanych mi języków - tego, którego powszechnie używano w Królestwie, znaków runicznych i jednego z tych, którymi posługiwano się w Zachodnich Krajach. Valentine niemal natychmiast musiał odczytać treść listu, bo widocznie zbladł, ledwo chwilę na niego popatrzył, co dodatkowo mnie zaniepokoiło. Natomiast gdy sama załapałam sposób zapisania dziwnych znaków, mogłam w końcu odczytać, co list zawierał...
"Obserwuję cię."
Cóż, tak, przyznaję, Valentine się nie mylił, twierdząc, że może lepiej było nie wiedzieć, o co z tymi listami chodziło... No ale cóż, przyzwyczaiłam się, że moja ciekawość i chęć zachowania wolności w szerokim tego słowa znaczeniu, zwykle doprowadzała do tego typu kiepskich sytuacji. Strachu. Choć strach był chyba z tego wszystkiego najlżejszym, co mogło mnie spotkać. Wbrew pozorom.
- Kto to wysyła? - zapytałam rozedrganym głosem, patrząc za basiorem, który zgarnął list i ruszył w kierunku paleniska, z którego w końcu zdjęłam barierę.
- Nie wiem, na kopercie nie ma adresata. Ani na tej, ani na pozostałych - basior spojrzał na mnie przez ramię i już miał wrzucić papier w ogień, gdy nagle na coś wpadłam.
- A gdyby... podążyć za zapachem? - wyrzuciłam z siebie nagle, co skłoniło basiora do chwilowego wstrzymania się z paleniem listu.
- Po co? - zapytał sceptycznie, patrząc krzywo na list.
- Żeby nie musieć się chować przed tym, kto to wysyła. Sprawdzić, czy faktycznie ktoś mi zagraża, czy to po prostu jakiś nieśmieszny żart - podeszłam do Valentine'a i ostrożnie wyjęłam mu papier z łapy. Przy pomocy magii złożyłam go ostrożnie i położyłam na blacie.
Rozpoczęliśmy więc poszukiwania. Na nic jednak nie wpadliśmy, bardzo długo kręcąc się bez celu, by dopiero po kilku tygodniach... Zupełnym przypadkiem, należy dodać... Trafiliśmy w dziesiątkę.
Czy raczej stwór, który postanowił pobawić się w mojego stalkera, nas znalazł.
Trochę źle wybrał moment. Myślał pewnie, że jestem sama, a tymczasem zaraz za mną szedł Valentine, obładowany sakwami z księgami, które musiałam oddać do biblioteki. Ciężar go spowalniał, a ja postanowiłam skorzystać z dystansu, jaki między nami powstał i pooglądać rosnące dookoła roślinki, może uzupełnić jakieś ewentualne braki w moich zbiorach...
I wtedy, gdy pochylałam się nad dziwną rośliną, której wcześniej chyba nie widziałam, zaatakował.
Nie wiem, jaki miał cel. Prawdę mówiąc, gdyby nie to, że miał przy sobie sakwy, a w nich kolejnych kilka egzemplarzy takich listów, nawet nie wiedziałabym, że to on jest zmorą, która mnie prześladowała. Valentine zareagował szybko. Bardzo szybko, zaledwie moment po usłyszeniu mojego głuchego krzyku znalazł się jakimś cudem przy nas i złapał dziwną istotę zębami za gardło. Zadusił go w ciągu kilku sekund.
Nie miałam ochoty przeprowadzać żadnych badań. Dochodzić, czym była ta dziwna nietoperzowata istota... teraz już martwa. Czyli w sumie nie powinna mi już zagrażać. Kimkolwiek była i cokolwiek chciała.
Choć jakiś tydzień później mnie trochę olśniło. Bo... Znowu miałam koszmary. Odwyk od leków nasennych źle na mnie działał, bo oprócz tego, że nie zawsze byłam w stanie zasnąć, to koszmary zrobiły się... Jeszcze bardziej powalone. A tak się składało, że w ostatnim czasie zdobyłam nową moc przywoływania koszmarów... I wyszło, jak wyszło.
Zdziwiło mnie, że nie skojarzyłam. Bo faktycznie, śniło mi się coś takiego... Te listy... Na kilka dni przed tym, jak przyszedł do mnie pierwszy, miałam sen, w którym podobna do tej istoty, którą Val zabił w lesie, śledziła mnie. Szła za mną krok w krok, zostawiając jakieś dziwne listy, napisane wilczą krwią... Co by znaczyło...
Że potwór wylazł z mojego snu.
Co z kolei znaczyło, że miałam naprawdę poważny problem. Jednak to już historia na zupełnie inną opowieść.


Nagroda: 100 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics