Chyba od zawsze interesowałam się ziołami. Kto wie, może gdyby moja historia potoczyła się inaczej, zostałabym nie magiem, a właśnie zielarką? Moja matka nią była, w pierwszym roku mojego życia wiele czasu spędziłam z nią na zbieraniu i przetwarzaniu ziół... Wiele się dzięki niej nauczyłam o roślinach. Mag również się nimi zajmował, choć raczej do użytku w rytuałach. Niemniej i to mi się przydało, jak pokazał czas i wydarzenia, które ze sobą przyniósł. A po moim niespodziewanym pojawieniu się w Królestwie Północy miałam okazję jeszcze tę moją wiedzę ugruntować. Pracownio-kuchnia w mojej jaskini była urządzona tak, by zawsze mieć pod ręką najpotrzebniejsze rośliny, było w niej również odpowiednie stanowisko, na którym mogłam przygotowywać różne wywary. W większości doprawione magią, jednak wśród nich znajdowały się również takie stricte ziołowe, jednak mieszanki nieco inne, niż powszechnie znane i używane, często o silniejszym działaniu i zdecydowanie lepszym smaku. Wszystkie z receptur, które poznałam przez obserwowanie pracy matki.
Do czegoś dobrego się w moim życiu jednak przyczyniła, choć przyznanie tego przychodziło mi z ogromnym trudem. Nad wszelkim dobrem górowało to, co zrobiła później. Jak mnie porzuciła, oddała na pewną śmierć wilkowi, którego zamiary były jasne jak na dłoni. Nawet dla szczeniaka, którym wtedy byłam, nie do końca rozumiejącym zasady kierujące życiem w stadzie. Czasami zastanawiałam się, czy nie oddała mnie, bo Mag wzbudzał w niej strach, był zbyt potężny, by się z nim mierzyć. Z drugiej strony, większość wader za swoje szczenięta była gotowa oddać życie... Valencia nawet się nie obejrzała, gdy odchodziła po tym, jak przekazała mnie w łapy potwora. Tak, chyba nadal miałam jej to za złe. Nic już jednak nie mogłam, ani w ogóle nie zamierzałam, z tym robić. Jeśli jeszcze o mnie pamiętała i w ogóle ją obchodziłam, pewnie zjedzą ją wyrzuty sumienia. To chyba odpowiednia kara za to, co zrobiła.
A wracając do sedna sprawy - chyba można spokojnie przyznać, że jestem pracoholikiem. Mało odkrywcze, bo pewnie było to już oczywiste wcześniej. Niemniej, lubiłam uczucie, gdy wiedziałam, że wszystko mam zaplanowane do najdrobniejszego szczegółu, tym bardziej, gdy próbowałam oderwać myśli od czegoś, co nie dawało mi spokoju. W tym przypadku był to wyjazd Lysandra, który nadal przeżywałam, mimo że minęło już tyle czasu... Martwiłam się. Informacje, które dostawałam, były szczątkowe i niezwykle rzadko pochodziły od skrzydlatego basiora. Nie wiem, czy bardziej miałam mu to za złe, czy ten brak wieści bardziej budził we mnie strach o drogiego mi przyjaciela. Tak czy tak - potrzebowałam zająć czymś myśli. A praca na stanowisku maga była niewystarczająca do tego celu, tym bardziej, że ostatnio było raczej spokojnie... Potrzebowałam jeszcze czegoś, żeby zapomnieć. Przestać myśleć o tym, o czym myślenie nic nie dawało.
Tak się złożyło, że nadarzyła się dla mnie ku temu okazja. Zupełnym przypadkiem, można powiedzieć widać los tak chciał. Z nadmiaru czasu wolnego coraz częściej zdarzało mi się włóczyć bez celu po dystrykcie, w którym mieszkałam. W związku z tym co jakiś czas zdarzało mi się spotkać kogoś nowego albo znaleźć jakąś do tej pory niezauważoną przeze mnie roślinę czy minerał... Wybrałam się też kilkakrotnie do Lodowego Kanionu, omal nie przypłacając tego życiem, bo po drodze skończyły mi się eliksiry rozgrzewające, które chyba jako jedyne były w stanie ochronić przed panującym w tamtym miejscu zimnem. Nie zostało to niezauważone, tym bardziej, że byłam personą raczej rozpoznawalną. Nie, nie dlatego, że coś niezwykłego zrobiłam, a przynajmniej tak sądziłam. Po prostu niewiele było Oziris w okolicy. Podejrzewałam wręcz, że jestem jedyna.
Któregoś dnia do zamieszkiwanej przeze mnie jaskini przyszedł pewien wilk, nie zapamiętałam nawet imienia. Nie to jednak było w tym ważne. Chodziło o to, w jakim celu on do mnie przyszedł.
Poprosił mnie o jakieś zioła. Na uśmierzenie bólu, z tego, co pamiętałam. Jego prośba zdziwiła mnie do tego stopnia, że przez pewien czas po prostu wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, nim w końcu oprzytomniałam na tyle, by zapytać, czy nie pomylił adresów. On na to, nieco speszony, że wydawało mu się, że jestem zielarką, bo tak często widywał mnie zbierającą różne rośliny w okolicy... Wyprowadziłam go z błędu, a basior, chyba lekko zaskoczony i dość mocno zażenowany, przeprosił i się oddalił.
Tylko że nie był jedynym, który odwiedzał mnie w podobnym celu. Z każdym tygodniem coraz częściej znajdował się ktoś, kto chciał kupić u mnie jakieś zioła i maści... Raczej niechętnie im cokolwiek sprzedawałam, jak już ograniczałam się do porad, co mogą zrobić albo kogo lepiej się poradzić. Moje magiczne specyfiki były naprawdę mocne, mogły mieć nieprzewidziane skutki dla wilków o mniejszym potencjale magicznym, a poza tym cudza magia często uczulała. Robiłam, co mogłam, by nie wyjść na niekulturalną, ale z drugiej strony ile można odprawiać wilki z kwitkiem, bo coś sobie ubzdurały. Do tego wydawało mi się, że gdzieś w okolicy mieszka zielarka, bardzo dobra w swoim fachu, do której mieszkające w okolicy wilki zawsze się udawały. Dlaczego nagle przestały?
Zapytałam o to kolejnego wilka, który mnie odwiedził, ponownie w celu nabycia jakiegoś specyfiku na swoją dolegliwość. Okazało się, że stara zielarka zmarła kilka miesięcy temu, nie zostawiając po sobie spadkobiercy, ucznia, który mógłby przejąć jej zadania... Co znaczyło, że w Dystrykcie I brakowało zielarza. A widząc mnie, szwendającą się i zrywającą kwiatki uznali, że muszę się znać na rzeczy. I mimo, że większość wilków, które mnie odwiedzały, faktycznie wiedziała, kim jestem oraz że piastuję stanowisko maga, nie zielarza, i tak postanawiali przychodzić do mnie, by kupić jakieś zioła. Myśleli, że może mam zastąpić starą zielarkę.
Te informacje podsunęły mi pewien pomysł. Bądź co bądź, dość obciążający dla mnie... ale przecież o to mi chodziło. Zamiast szwendać się bez celu po okolicy mogłam więc zrobić coś pożytecznego dla społeczeństwa. Brakowało w okolicy zielarki, a tak się składało, że faktycznie znałam się na ziołach, musiałam tylko tę moją wiedzę nieco doszlifować i unormować. Postanowiłam więc udać się do władz Dystryktu I z zapytaniem, czy nie mogłabym zająć wolnego stanowiska, skoro od dłuższego czasu nie znalazł się żaden inny chętny.
Widać nie była to tak prosta kwestia, jak można by sądzić. Nie przypominałam sobie, żebym musiała spełniać aż takie wymagania, przechodzić jakieś nauki i testy, gdy ubiegałam się o stanowisko maga. No ale cóż, z drugiej strony jest pewna różnica między tym stanowiskiem, a zielarzem, który, bądź co bądź, w pewien sposób odpowiada za życie innych wilków... Niech będzie, że jest to jakieś wytłumaczenie tych wszystkich... prób.
Zdziwiło mnie tylko, że moim egzaminatorem miała być zielarka, która swego czasu sprzedała mi pewną interesującą i potencjalnie niebezpieczną księgę...
- Dziwne drogi szykuje dla nas los, nieprawdaż? - uśmiechnęła się lekko, widząc mnie u progu swojego domku. No tak, skubana oczywiście wszystko wiedziała...
- Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw w moim życiu - mruknęłam, rozglądając się dookoła. Niewiele się zmieniło od mojej ostatniej wizyty tutaj. Te same niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia przedmioty, masa ksiąg i zioła, suszące się w pękach pod sufitem. - Raczej nie planowałam zostawać zielarką.
- Złe wspomnienia?
Nie odpowiedziałam.
Wadera jednak zdawała się tego nie zauważać, jakby spodziewała się, że przemilczę jej pytanie, a ona i tak swoje wiedziała. Chyba będę się musiała przyzwyczaić do obcowania z Widzącą, nie próbować zrozumieć wszystkiego, co do mnie mówi, bo mogło mnie to tylko przyprawić o ból głowy. Zapowiada się ciekawie, nie ma co.
Moja inauguracja na stanowisko zielarza obejmować miała trzy etapy, których przebiegu oczywiście znać nie miałam, żebym działała bardziej spontanicznie, nie miała okazji się przygotować, a zatem by móc zaobserwować moje bardziej naturalne umiejętności. Te, które posiadam już teraz, a nie te, które zdobędę specjalnie na okazję testów. Ponadto wszystkie odbyć się miały w przeciągu trzech tygodni - jedna próba na tydzień.
Pierwsza z nich miała miejsce dwa dni po przedstawieniu mi wymagań, jakie musiałam spełnić, by zdobyć dodatkowe stanowisko. Stara zielarka... Może zabrzmi to dziwnie, ale po prostu mnie zawołała. Mimo, że mieszkałyśmy w dość sporej odległości od siebie, po prostu mnie zawołała. Dlaczego telepaci nie mogli od czasu do czasu poudawać chociaż normalności i, no nie wiem, wysłać list? Szczególnie w sprawach raczej dość istotnych. Poza tym, tak, dokładnie, nie lubiłam, jak ktoś mi siedział w głowie. Niemal odruchowo chciałam ją z niej wyrzucić, miała szczęście, że akurat byłam zajęta i nie zrobiłam tego natychmiast, bo żadna informacja by do mnie nie dotarło. A tak, zdołałam się połapać, że to ona i wysłuchałam tego, co miała mi do powiedzenia.
Tak więc, pierwszy etap był dość prosty. Stara zielarka miała pokazać mi kilka roślin, a ja miałam podać jej ich właściwości i możliwości wykorzystania. Myślałam, że będą to raczej rośliny lecznicze... Cóż, częściowo z resztą dobrze myślałam. Ale nie do końca.
- Naprawdę? - zapytałam, patrząc na krwawy mech, który położyła na stole przede mną. Cholernie trujący i wykorzystywany raczej wyłącznie do produkcji trucizn, znałam też kilka rytuałów magicznych, w których się go wykorzystywało. Głównie skrajnie nielegalnych, zsyłających śmierć na wybraną osobę.
- Nie wiesz, co to jest? - zapytała wadera z krzywym uśmiechem, spoglądając na mnie z jakimś dziwnym błyskiem w oku. Westchnęłam ciężko, ale po chwili posłusznie odpowiedziałam na pytanie.
- Jest trujący. Można z niego produkować różnego rodzaju trucizny, o mocniejszym lub słabszym działaniu, choć samo wdychanie jego zarodników może doprowadzić do śmierci kogoś z problemami z krążeniem.
Zęby wilczycy błysnęły w lekko przerażającym uśmiechu.
- To twoja ostateczna odpowiedź?
Uniosłam pytająco brew. O co jej chodziło?
- Tylko do tego można go użyć? - dodała ze zmęczonym westchnieniem, jakby konieczność doprecyzowania pytania wymagała od niej niesamowitego pokładu energii.
Spojrzałam jeszcze raz na roślinę. Niepozorną, wyglądającą niemal jak zwykły mech, jedyną różnicą były czerwone przebarwienia na zielonych listkach. No i puszki z zarodnikami, których ten konkretny przedstawiciel gatunku nie posiadał, dlatego tylko mogłyśmy z waderą stać nad nim bez ryzyka nawdychania się szkodliwych zarodników. Były one znacznie większe, przypominały dziwne, bordowo czerwone, mięsiste owoce, które pękały, wręcz wybuchały w najmniej odpowiednim momencie, uwalniając chmarę zarodników. Nikt nie bawił się nigdy w wykorzystywanie jej w żadnym innym celu, niż ważenie trucizn.
Ale tak, miał on jeszcze jedno zastosowanie. Raczej się tego nie robiło, bo mimo wszystko było to niebezpieczne. Ryzykowne. Najmniejszy błąd w proporcjach mógł doprowadzić do śmierci wilka, który ten patent wykorzysta...
- Jest trujący - powtórzyłam. - Może zabić... Może też uratować.
Wadera uśmiechnęła się, widocznie zadowolona.
- Położony na ranę, uprzednio wymoczony w wywarze z mamrotnicy i żeńszenia, zapobiega zakażeniu - zmarszczyłam lekko brwi. - Mimo to nie wykorzystywałabym tego. Są inne, pewniejsze sposoby na zapobiegnięcie rozwinięcia się gangreny.
- Ale ten jest najlepszy.
- Najlepszy do pomylenia się i doprowadzenia do zgonu pacjenta - mruknęłam cicho, na co wadera się roześmiała.
- Tak... Tak, coś w tym jest.
Do kolejnych zadań miałam możliwość się przygotować. Dostałam o nich znać listownie, opisano w nich, co będę musiała zrobić i gdzie się stawić, by zadanie zrealizować. Widać wadera po moim wywodzie na temat krwawego mchu przekonała się do mnie... Albo znudziło jej się bawienie w zagadki i wiadomości mentalne. Bądź po prostu zauważyła, że mam odruch blokowania umysłu, więc któraś z jej wiadomości mogłaby po prostu do mnie nie dotrzeć. Z Widzącymi generalnie nigdy nic nie wiadomo.
A na czym polegały? Podczas drugiego zadania tego jakby egzaminu na zielarza musiałam rozpoznać substancje, które wadera wcześniej przygotowała. Miałam podać ich skład, proporcje i przeznaczenie. Ponownie zdziwiła mnie substancja trująca, która się wśród nich znalazła, ale tym razem tego nie skomentowałam, po prostu powiedziałam, co to jest i z czego się składa. Oraz jak działa. Ponownie zostałam przy tym obdarzona krzywym uśmiechem wadery.
Naprawdę, nie miałam pojęcia, o co jej chodziło z tymi truciznami. Ekscytowało ją, że wiem, która z przedstawionych przez nią substancji jest skrajnie niebezpieczna, wręcz śmiercionośna? Że, w przeciwieństwie do zawartości pozostałych fiolek nawet nie próbowałam jej kosztować, wystarczył mi sam zapach ulatniający się z flakoniku, by stwierdzić, że coś z jego zawartością jest nie tak.
- Widzę, że jesteś zapoznana z truciznami - rzuciła po ukończeniu przeze mnie próby, gdy już zbierałam się do wyjścia. Odwróciłam się w jej stronę, unosząc pytająco brew. - Nie każdy zielarz się na tym zna. Większość skupia się na gromadzeniu ziół leczniczych, zapominając o tych, które mogą zabijać.
Wzruszyłam ramionami. Nie znałam się na tym, prawdę mówiąc. Moja matka zajmowała się warzeniem wszelkiego rodzaju specyfików, nie tylko tych leczniczych. Również magicznych, można powiedzieć, że szarlatańskich. A także takich, które mogły kogoś zabić lub sprawić, że na baaardzo długi czas przestanie być dla kogoś problemem, będąc zbyt słabym i schorowanym, by chociażby się ruszyć. Dla mnie normą było wiedzieć to wszystko. Znać zastosowanie każdej napotkanej rośliny. Wiedzieć, czy może mnie zabić, czy uratować.
Nie odpowiedziałam waderze. Nie uznałam za zasadne, by to robić, przecież i tak wiedziała. Nie wiem, co chciała osiągnąć tym pytaniem, sprowokować mnie do czegoś? Nie miałam zamiaru dać się wciągnąć w jej gierki. Prawdopodobnie nie wyszłoby mi to na dobre.
Ostatnie zadanie miało sprawdzić, jak sprawnie radzę sobie z samodzielnym przyrządzaniem różnych specyfików. Miałam przygotować trzy - lek nasenny (w których byłam obeznana), maść na blizny (którą kiedyś chciałam leczyć swoje rany, ale cóż, nie wyszło) oraz... jakżeby inaczej... truciznę. Która miała być w stanie zabić w przeciągu kilku sekund od spożycia.
Jakby ktoś się zastanawiał, to ostatnie było najtrudniejsze. Większość trucizn nie miała działania natychmiastowego. Tak się jednak złożyło, że owszem, znałam taką i to nawet niejedną... Nie żartowałam, gdy mówiłam, że krwawy mech jest naprawdę niebezpieczny.
Przygotowałam sobie wszystkie potrzebne składniki wcześniej, takie z resztą dostałam wytyczne. Potem zabrałam je tylko do domku wadery, gdzie miałam je połączyć, by otrzymać specyfiki, o które mnie poproszono. Zajęło mi to pół dnia, a i to tylko dlatego, że postanowiłam robić wszystkie na raz. Jeśli posługiwało się magią, nie było to wcale aż takie trudne. A że nie zakazano mi tego... Trzeba sobie radzić w życiu, prawda?
- Szybko ci poszło - powiedziała wadera, podnosząc wzrok znad czytanej książki, gdy z brzękiem położyłam na stole przed nią trzy fiolki wypełnione odpowiednimi substancjami. Zmierzyła przeszywającym spojrzeniem najpierw mnie, potem flakoniki. Po czym uśmiechnęła się. - No no, to się popisałaś.
Mruknęłam cicho, że wcale nie. Wszystko, o co zostałam poproszona, robiłam już wcześniej, to była dla mnie bułka z masłem, nie żadne wyzwanie... A mimo to wadera była wyraźnie zadowolona.
Sprawdziła działanie trucizny na jednej z roślin w swoim ogrodzie. Zastanawiałam się, skąd przekonanie, że zadziała i na nią, skoro przygotowywałam ją pod otruwanie zwierząt... Ale roślina faktycznie w kilka sekund uschła. Zamrugałam zaskoczona, gdy to samo, co z trucizną, zrobiła z eliksirem nasennym, tyle że pod inną rośliną. Po chwili kwiat zwinął płatki, zamykając się w pąk... jakby zasnął. Maścią posmarowała natomiast pień drzewa ze zbliznowaciało zrośniętym fragmentem pnia.
- To nie są zwyczajne rośliny, prawda? - zapytałam, patrząc na to wszystko z niedowierzaniem.
- Nie, nie są - wadera uśmiechnęła się i poklepała drzewo po pniu, jakby pocieszająco, lekko pieszczotliwie...
- Czym więc są?
Nie otrzymałam odpowiedzi.
- Gratuluję - odwróciła się do mnie po chwili. - Pomyślnie przeszłaś wszystkie trzy próby. Zatem... oficjalnie możesz zostać zielarzem. Dam znać tym na górze, gdy jutro ponownie się do nich udasz, wszystko będzie załatwione.
I tak oto zostałam zielarzem.
Któregoś dnia do zamieszkiwanej przeze mnie jaskini przyszedł pewien wilk, nie zapamiętałam nawet imienia. Nie to jednak było w tym ważne. Chodziło o to, w jakim celu on do mnie przyszedł.
Poprosił mnie o jakieś zioła. Na uśmierzenie bólu, z tego, co pamiętałam. Jego prośba zdziwiła mnie do tego stopnia, że przez pewien czas po prostu wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, nim w końcu oprzytomniałam na tyle, by zapytać, czy nie pomylił adresów. On na to, nieco speszony, że wydawało mu się, że jestem zielarką, bo tak często widywał mnie zbierającą różne rośliny w okolicy... Wyprowadziłam go z błędu, a basior, chyba lekko zaskoczony i dość mocno zażenowany, przeprosił i się oddalił.
Tylko że nie był jedynym, który odwiedzał mnie w podobnym celu. Z każdym tygodniem coraz częściej znajdował się ktoś, kto chciał kupić u mnie jakieś zioła i maści... Raczej niechętnie im cokolwiek sprzedawałam, jak już ograniczałam się do porad, co mogą zrobić albo kogo lepiej się poradzić. Moje magiczne specyfiki były naprawdę mocne, mogły mieć nieprzewidziane skutki dla wilków o mniejszym potencjale magicznym, a poza tym cudza magia często uczulała. Robiłam, co mogłam, by nie wyjść na niekulturalną, ale z drugiej strony ile można odprawiać wilki z kwitkiem, bo coś sobie ubzdurały. Do tego wydawało mi się, że gdzieś w okolicy mieszka zielarka, bardzo dobra w swoim fachu, do której mieszkające w okolicy wilki zawsze się udawały. Dlaczego nagle przestały?
Zapytałam o to kolejnego wilka, który mnie odwiedził, ponownie w celu nabycia jakiegoś specyfiku na swoją dolegliwość. Okazało się, że stara zielarka zmarła kilka miesięcy temu, nie zostawiając po sobie spadkobiercy, ucznia, który mógłby przejąć jej zadania... Co znaczyło, że w Dystrykcie I brakowało zielarza. A widząc mnie, szwendającą się i zrywającą kwiatki uznali, że muszę się znać na rzeczy. I mimo, że większość wilków, które mnie odwiedzały, faktycznie wiedziała, kim jestem oraz że piastuję stanowisko maga, nie zielarza, i tak postanawiali przychodzić do mnie, by kupić jakieś zioła. Myśleli, że może mam zastąpić starą zielarkę.
Te informacje podsunęły mi pewien pomysł. Bądź co bądź, dość obciążający dla mnie... ale przecież o to mi chodziło. Zamiast szwendać się bez celu po okolicy mogłam więc zrobić coś pożytecznego dla społeczeństwa. Brakowało w okolicy zielarki, a tak się składało, że faktycznie znałam się na ziołach, musiałam tylko tę moją wiedzę nieco doszlifować i unormować. Postanowiłam więc udać się do władz Dystryktu I z zapytaniem, czy nie mogłabym zająć wolnego stanowiska, skoro od dłuższego czasu nie znalazł się żaden inny chętny.
Widać nie była to tak prosta kwestia, jak można by sądzić. Nie przypominałam sobie, żebym musiała spełniać aż takie wymagania, przechodzić jakieś nauki i testy, gdy ubiegałam się o stanowisko maga. No ale cóż, z drugiej strony jest pewna różnica między tym stanowiskiem, a zielarzem, który, bądź co bądź, w pewien sposób odpowiada za życie innych wilków... Niech będzie, że jest to jakieś wytłumaczenie tych wszystkich... prób.
Zdziwiło mnie tylko, że moim egzaminatorem miała być zielarka, która swego czasu sprzedała mi pewną interesującą i potencjalnie niebezpieczną księgę...
- Dziwne drogi szykuje dla nas los, nieprawdaż? - uśmiechnęła się lekko, widząc mnie u progu swojego domku. No tak, skubana oczywiście wszystko wiedziała...
- Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw w moim życiu - mruknęłam, rozglądając się dookoła. Niewiele się zmieniło od mojej ostatniej wizyty tutaj. Te same niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia przedmioty, masa ksiąg i zioła, suszące się w pękach pod sufitem. - Raczej nie planowałam zostawać zielarką.
- Złe wspomnienia?
Nie odpowiedziałam.
Wadera jednak zdawała się tego nie zauważać, jakby spodziewała się, że przemilczę jej pytanie, a ona i tak swoje wiedziała. Chyba będę się musiała przyzwyczaić do obcowania z Widzącą, nie próbować zrozumieć wszystkiego, co do mnie mówi, bo mogło mnie to tylko przyprawić o ból głowy. Zapowiada się ciekawie, nie ma co.
Moja inauguracja na stanowisko zielarza obejmować miała trzy etapy, których przebiegu oczywiście znać nie miałam, żebym działała bardziej spontanicznie, nie miała okazji się przygotować, a zatem by móc zaobserwować moje bardziej naturalne umiejętności. Te, które posiadam już teraz, a nie te, które zdobędę specjalnie na okazję testów. Ponadto wszystkie odbyć się miały w przeciągu trzech tygodni - jedna próba na tydzień.
Pierwsza z nich miała miejsce dwa dni po przedstawieniu mi wymagań, jakie musiałam spełnić, by zdobyć dodatkowe stanowisko. Stara zielarka... Może zabrzmi to dziwnie, ale po prostu mnie zawołała. Mimo, że mieszkałyśmy w dość sporej odległości od siebie, po prostu mnie zawołała. Dlaczego telepaci nie mogli od czasu do czasu poudawać chociaż normalności i, no nie wiem, wysłać list? Szczególnie w sprawach raczej dość istotnych. Poza tym, tak, dokładnie, nie lubiłam, jak ktoś mi siedział w głowie. Niemal odruchowo chciałam ją z niej wyrzucić, miała szczęście, że akurat byłam zajęta i nie zrobiłam tego natychmiast, bo żadna informacja by do mnie nie dotarło. A tak, zdołałam się połapać, że to ona i wysłuchałam tego, co miała mi do powiedzenia.
Tak więc, pierwszy etap był dość prosty. Stara zielarka miała pokazać mi kilka roślin, a ja miałam podać jej ich właściwości i możliwości wykorzystania. Myślałam, że będą to raczej rośliny lecznicze... Cóż, częściowo z resztą dobrze myślałam. Ale nie do końca.
- Naprawdę? - zapytałam, patrząc na krwawy mech, który położyła na stole przede mną. Cholernie trujący i wykorzystywany raczej wyłącznie do produkcji trucizn, znałam też kilka rytuałów magicznych, w których się go wykorzystywało. Głównie skrajnie nielegalnych, zsyłających śmierć na wybraną osobę.
- Nie wiesz, co to jest? - zapytała wadera z krzywym uśmiechem, spoglądając na mnie z jakimś dziwnym błyskiem w oku. Westchnęłam ciężko, ale po chwili posłusznie odpowiedziałam na pytanie.
- Jest trujący. Można z niego produkować różnego rodzaju trucizny, o mocniejszym lub słabszym działaniu, choć samo wdychanie jego zarodników może doprowadzić do śmierci kogoś z problemami z krążeniem.
Zęby wilczycy błysnęły w lekko przerażającym uśmiechu.
- To twoja ostateczna odpowiedź?
Uniosłam pytająco brew. O co jej chodziło?
- Tylko do tego można go użyć? - dodała ze zmęczonym westchnieniem, jakby konieczność doprecyzowania pytania wymagała od niej niesamowitego pokładu energii.
Spojrzałam jeszcze raz na roślinę. Niepozorną, wyglądającą niemal jak zwykły mech, jedyną różnicą były czerwone przebarwienia na zielonych listkach. No i puszki z zarodnikami, których ten konkretny przedstawiciel gatunku nie posiadał, dlatego tylko mogłyśmy z waderą stać nad nim bez ryzyka nawdychania się szkodliwych zarodników. Były one znacznie większe, przypominały dziwne, bordowo czerwone, mięsiste owoce, które pękały, wręcz wybuchały w najmniej odpowiednim momencie, uwalniając chmarę zarodników. Nikt nie bawił się nigdy w wykorzystywanie jej w żadnym innym celu, niż ważenie trucizn.
Ale tak, miał on jeszcze jedno zastosowanie. Raczej się tego nie robiło, bo mimo wszystko było to niebezpieczne. Ryzykowne. Najmniejszy błąd w proporcjach mógł doprowadzić do śmierci wilka, który ten patent wykorzysta...
- Jest trujący - powtórzyłam. - Może zabić... Może też uratować.
Wadera uśmiechnęła się, widocznie zadowolona.
- Położony na ranę, uprzednio wymoczony w wywarze z mamrotnicy i żeńszenia, zapobiega zakażeniu - zmarszczyłam lekko brwi. - Mimo to nie wykorzystywałabym tego. Są inne, pewniejsze sposoby na zapobiegnięcie rozwinięcia się gangreny.
- Ale ten jest najlepszy.
- Najlepszy do pomylenia się i doprowadzenia do zgonu pacjenta - mruknęłam cicho, na co wadera się roześmiała.
- Tak... Tak, coś w tym jest.
Do kolejnych zadań miałam możliwość się przygotować. Dostałam o nich znać listownie, opisano w nich, co będę musiała zrobić i gdzie się stawić, by zadanie zrealizować. Widać wadera po moim wywodzie na temat krwawego mchu przekonała się do mnie... Albo znudziło jej się bawienie w zagadki i wiadomości mentalne. Bądź po prostu zauważyła, że mam odruch blokowania umysłu, więc któraś z jej wiadomości mogłaby po prostu do mnie nie dotrzeć. Z Widzącymi generalnie nigdy nic nie wiadomo.
A na czym polegały? Podczas drugiego zadania tego jakby egzaminu na zielarza musiałam rozpoznać substancje, które wadera wcześniej przygotowała. Miałam podać ich skład, proporcje i przeznaczenie. Ponownie zdziwiła mnie substancja trująca, która się wśród nich znalazła, ale tym razem tego nie skomentowałam, po prostu powiedziałam, co to jest i z czego się składa. Oraz jak działa. Ponownie zostałam przy tym obdarzona krzywym uśmiechem wadery.
Naprawdę, nie miałam pojęcia, o co jej chodziło z tymi truciznami. Ekscytowało ją, że wiem, która z przedstawionych przez nią substancji jest skrajnie niebezpieczna, wręcz śmiercionośna? Że, w przeciwieństwie do zawartości pozostałych fiolek nawet nie próbowałam jej kosztować, wystarczył mi sam zapach ulatniający się z flakoniku, by stwierdzić, że coś z jego zawartością jest nie tak.
- Widzę, że jesteś zapoznana z truciznami - rzuciła po ukończeniu przeze mnie próby, gdy już zbierałam się do wyjścia. Odwróciłam się w jej stronę, unosząc pytająco brew. - Nie każdy zielarz się na tym zna. Większość skupia się na gromadzeniu ziół leczniczych, zapominając o tych, które mogą zabijać.
Wzruszyłam ramionami. Nie znałam się na tym, prawdę mówiąc. Moja matka zajmowała się warzeniem wszelkiego rodzaju specyfików, nie tylko tych leczniczych. Również magicznych, można powiedzieć, że szarlatańskich. A także takich, które mogły kogoś zabić lub sprawić, że na baaardzo długi czas przestanie być dla kogoś problemem, będąc zbyt słabym i schorowanym, by chociażby się ruszyć. Dla mnie normą było wiedzieć to wszystko. Znać zastosowanie każdej napotkanej rośliny. Wiedzieć, czy może mnie zabić, czy uratować.
Nie odpowiedziałam waderze. Nie uznałam za zasadne, by to robić, przecież i tak wiedziała. Nie wiem, co chciała osiągnąć tym pytaniem, sprowokować mnie do czegoś? Nie miałam zamiaru dać się wciągnąć w jej gierki. Prawdopodobnie nie wyszłoby mi to na dobre.
Ostatnie zadanie miało sprawdzić, jak sprawnie radzę sobie z samodzielnym przyrządzaniem różnych specyfików. Miałam przygotować trzy - lek nasenny (w których byłam obeznana), maść na blizny (którą kiedyś chciałam leczyć swoje rany, ale cóż, nie wyszło) oraz... jakżeby inaczej... truciznę. Która miała być w stanie zabić w przeciągu kilku sekund od spożycia.
Jakby ktoś się zastanawiał, to ostatnie było najtrudniejsze. Większość trucizn nie miała działania natychmiastowego. Tak się jednak złożyło, że owszem, znałam taką i to nawet niejedną... Nie żartowałam, gdy mówiłam, że krwawy mech jest naprawdę niebezpieczny.
Przygotowałam sobie wszystkie potrzebne składniki wcześniej, takie z resztą dostałam wytyczne. Potem zabrałam je tylko do domku wadery, gdzie miałam je połączyć, by otrzymać specyfiki, o które mnie poproszono. Zajęło mi to pół dnia, a i to tylko dlatego, że postanowiłam robić wszystkie na raz. Jeśli posługiwało się magią, nie było to wcale aż takie trudne. A że nie zakazano mi tego... Trzeba sobie radzić w życiu, prawda?
- Szybko ci poszło - powiedziała wadera, podnosząc wzrok znad czytanej książki, gdy z brzękiem położyłam na stole przed nią trzy fiolki wypełnione odpowiednimi substancjami. Zmierzyła przeszywającym spojrzeniem najpierw mnie, potem flakoniki. Po czym uśmiechnęła się. - No no, to się popisałaś.
Mruknęłam cicho, że wcale nie. Wszystko, o co zostałam poproszona, robiłam już wcześniej, to była dla mnie bułka z masłem, nie żadne wyzwanie... A mimo to wadera była wyraźnie zadowolona.
Sprawdziła działanie trucizny na jednej z roślin w swoim ogrodzie. Zastanawiałam się, skąd przekonanie, że zadziała i na nią, skoro przygotowywałam ją pod otruwanie zwierząt... Ale roślina faktycznie w kilka sekund uschła. Zamrugałam zaskoczona, gdy to samo, co z trucizną, zrobiła z eliksirem nasennym, tyle że pod inną rośliną. Po chwili kwiat zwinął płatki, zamykając się w pąk... jakby zasnął. Maścią posmarowała natomiast pień drzewa ze zbliznowaciało zrośniętym fragmentem pnia.
- To nie są zwyczajne rośliny, prawda? - zapytałam, patrząc na to wszystko z niedowierzaniem.
- Nie, nie są - wadera uśmiechnęła się i poklepała drzewo po pniu, jakby pocieszająco, lekko pieszczotliwie...
- Czym więc są?
Nie otrzymałam odpowiedzi.
- Gratuluję - odwróciła się do mnie po chwili. - Pomyślnie przeszłaś wszystkie trzy próby. Zatem... oficjalnie możesz zostać zielarzem. Dam znać tym na górze, gdy jutro ponownie się do nich udasz, wszystko będzie załatwione.
I tak oto zostałam zielarzem.
Dodatkowe stanowisko: Zielarz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz