sobota, 13 czerwca 2020

Od Spero - Quest IV

Jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości, że mam niesamowite szczęście (bądź pecha, zależy, kogo by zapytać), to... znalazłam wejście do Katakumb. Jak? Przypadkiem. Jak zawsze. Chciałabym powiedzieć, że się przyzwyczaiłam... ale do tego chyba nie da się przywyknąć. Zawsze będzie zaskakiwać w sposób raczej mocno nieprzewidywalny. I chyba nigdy tego nie polubię.
Miałam kilka rzeczy do załatwienia w Centrum, dlatego na jakiś czas musiałam przenieść się do mojego mieszkania, które tam kupiłam zaraz po przybyciu do Królestwa. Oczywiście, nie cały spędzony tam czas poświęcałam pracy, miałam również czas dla siebie, najczęściej wieczorami. Spędzałam go zwykle w karczmie Willy'ego, rozmawiając ze znajomym basiorem, zawierając nowe znajomości, albo po prostu kręcąc się po Rynku. Zwykle bez większego celu, po prostu żeby zabić czas i nie umierać z nudów, siedząc na tyłku w małej przestrzeni ograniczonej przez cztery ściany.
Któregoś razu, podczas takiej właśnie przechadzki, natknęłam się na jedno z tych dziwnych wejść do Katakumb. To znaczy... Podejrzewałam, że jedno z wielu. Już wcześniej w podobny sposób trafiłam w to dość tajemnicze miejsce, a z zupełnie innej strony Centrum. Wątpiłam, by były to jedyne drogi zejścia do podziemi, na pewno po Centrum porozsiewanych było ich jeszcze sporo.
Aż dziwne, że wilki regularnie na nie... czy raczej w nie nie wpadały.
Tak więc, po raz kolejny, gdyby nie odruchowy przeskok w przestrzeni, który wykonałam zaraz po tym, jak ziemia zapadła mi się niespodziewanie pod łapami, gdy nieopatrznie nastąpiłam na jakąś obluzowaną płytę w chodniku na jednej z bocznych uliczek, skończyłabym połamana. Jeśli nie martwa. Tym razem spadłam z dość dużej wysokości kilku pięter, na kamienną podłogę, przykrytą dodatkowo warstwą lodu, która dodawała jej powierzchni twardości. Także przy zetknięciu z nią połamanie kilku kości gwarantowane Na szczęście zdołałam wywinąć się od tego, niezbyt pozytywnie rokującego, położenia. Spadając, odruchowo przeskoczyłam, lądując na dole z o wiele mniejszą siłą, niż gdybym pokonała całą drogę w dół przy udziale grawitacji. Przy lądowaniu poślizgnęłam się na lodowej powierzchni, łapy rozjechały mi się na boki, a ja przywaliłam pyskiem w lód, ale wszystkie kości miałam, na szczęście, całe.
W miarę szybko się pozbierałam, stając z powrotem na łapy i bystrym wzrokiem oceniając, gdzie się znalazłam i czy nigdzie w pobliżu nic się na mnie nie czai. Poczułam na pysku wilgoć, którą zlizałam. Miała metaliczny posmak. Musiałam rozciąć wargę, uderzając pyskiem w podłoże. Niewielkie straty.
No tak... Teraz tylko pytanie, jak się stąd wydostać. Po raz kolejny.
Mimo, że nie pierwszy raz znalazłam się w Katakumbach, nie miałam bladego pojęcia, gdzie byłam. Nie była to kwestia moich kiepskich zdolności orientacji w terenie - po prostu w tej części podziemnego miasta byłam po raz pierwszy. Spojrzałam w górę, w miejsce, gdzie ziemia dosłownie zarwała mi się pod łapami. Poza tym, że sklepienie było dobrych kilkanaście metrów nade mną i w żaden sposób nie byłam w stanie się do niego dostać, to... Nie dostrzegłam tam żadnej dziury. Wyrwy. Choć promyka słońca przebijającego z góry...
Co jest...?
Nie wiem, na jakiej zasadzie działała ta... zapadnia, czy cokolwiek, na co stanęłam, a co następnie zapadło mi się pod łapami, narażając na dość niebezpieczny upadek z wysokości kilku kondygnacji. W każdym razie - teraz nie było po niej śladu. Nie było więc mowy nawet o próbie budowania jakichś skomplikowanych, lodowych konstrukcji, dzięki którym bym się tam dostała. Zwyczajnie nie wiedziałam, gdzie zacząć, a błądzenie po omacku mogłoby mnie kosztować zbyt wiele mocy. Kolejnego skoku w przestrzeni wolałam uniknąć. Po co kusić los...?
Pozostał mi zatem spacer w tej jakże... malowniczej... okolicy.
Rzuciłam jeszcze jedno, ostatnie spojrzenie w górę, by upewnić się, że na pewno nie widać tam żadnej dziury. Dopiero wtedy, nie widząc dla siebie żadnej innej opcji, ze zrezygnowanym westchnieniem ruszyłam w drogę zwodniczymi korytarzami katakumb.
Nawet nie wiem, skąd u mnie w tamtej chwili pojawił się ten spokój. Całkowita obojętność i pogodzenie z tym, że po raz kolejny całkowitym przypadkiem los ściągnął mnie... w sumie całkiem dosłownie... do wnętrza Katakumb. Początkowo, spadając, czułam całą gamę różnorakich emocji. Od zaskoczenia, przez strach, po irytację, że znowu mnie się to przytrafiło. Dochodził do tego gwałtowny skok adrenaliny, który towarzyszył swobodnemu spadaniu i już cały rollercoaster przeżyć wewnętrznych gotowy. Teraz, gdy emocje opadły... pozostało mi już chyba tylko pogodzenie się z losem. Nieco parszywym pod względem liczby wypadków, jakie mnie regularnie spotykały, no ale cóż począć... Można albo usiąść i się załamać, albo mieć to wszystko w głębokim poważaniu, po prostu biorąc na klatę to, co się nam aktualnie przydarza. A jakoś, mimo wszystko, bliższa mi była ta druga opcja.
Nigdy nie można było być całkowicie pewnym, co się spotka w Katakumbach. A przynajmniej takie krążyły opinie wśród mieszkańców, a ja, po swojej ostatniej wizycie w tym miejscu, mogłam być tego w zasadzie pewna. Spotkanie z wielkim, gadopodobnym stworem, dobitnie mnie o tym przekonało. To, oraz wszystkie wydarzenia, które miały wtedy miejsce. Dziwne, niezrozumiałe zjawiska... Cyrk na kółkach. Który mógł zakończyć się o wiele gorzej, niż, na szczęście, się skończył. Gdyby nie współpraca moja i Pandory, moglibyśmy nie wyjść z tego żywi. Ani my, ani szczeniaki, które zostały wtedy porwane.
Na całe szczęście wszystko skończyło się w miarę pozytywnie. Wyszliśmy stamtąd żywi i chyba to było najważniejsze. Niemniej po tamtych wydarzeniach pozostał we mnie pewnego rodzaju lęk przed Katakumbami, który kazał mi trzymać się od nich z daleka. Jak widać - nie wyszło. I choć teraz nie czułam strachu ani nie targały mną żadne inne gwałtowne uczucia, co jakiś czas po grzbiecie przebiegał mi dreszcz niepokoju. Każdy szmer, każde stuknięcie czy delikatny chlupot, z jakim skroplona woda spadała z występujących tu formacji skalnych, by spotkać się z kałużą poniżej, utworzoną przez jej poprzedniczki. Dźwięki całkowicie naturalne w tym miejscu, a jednak wzbudzały niepokój, wprowadzały w moje ruchy pewną nerwowość. Byłam gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Nie można powiedzieć z resztą, że bezpodstawnie.
Przemierzałam kolejne kondygnacje korytarzy, starając się dotrzeć do jakiegoś wyjścia z tej swego rodzaju pułapki. Każdy krok stawiałam ostrożnie, choć można było dostrzec w nich nerwowość, bo gdy tylko spod łapy osunął mi się jakiś kamyk, podskakiwałam dobrych kilkanaście centymetrów nad ziemię. Byłam maksymalnie skoncentrowana na otoczeniu, starałam się odbierać bodźce wszystkimi zmysłami, żeby nie pominąć niczego, żadnego najmniejszego nawet sygnału, że coś jest nie tak i wypadałoby zagęszczać ruchy, jeśli chciałam jeszcze trochę pożyć.
Korytarz za korytarzem, komnata za komnatą, przemierzałam to dziwne, niepokojące miejsce, szukając wyjścia lub czegokolwiek, co by mnie do niego doprowadziło. Jakiegoś znaku. Drogowskazu. O miłej, pomocnej duszy, która by się tu nagle pojawiła, by mnie pokierować, mogłam tylko pomarzyć.
Jakie było więc moje zdziwienie, gdy to właśnie ta ostatnia ewentualność okazała się trafna.
Nie zawsze widywałam duchy. Nie były one moją specjalizacją, nie znałam się na nich nie wiadomo jak dobrze. Tak naprawdę najwięcej się o nich dowiedziałam, gdy musiałam zacząć uczyć o nich Ashayę. Niemniej coś tam wiedziałam. Potrafiłam je rozróżnić, wiedziałam, który może okazać się dla mnie potencjalnie niebezpieczny, a który mi pomoże, gdy będę tego potrzebowała. Jeśli się postarałam, byłam nawet w stanie je dostrzec, mimo że one sobie tego nie życzyły. A gdy wykazywały wolę ukazania mi się, nie miałam żadnego problemu z dostrzeżeniem ich. Już pomijałam fakt, że mogłam je wyczuć i wykorzystać do własnych celów. Niemniej, zwykle im się to nie podobało i sięgałam po tę zdolność tylko i wyłącznie w ostateczności. Żeby, mimo wszystko, nie nastawiać dusz zmarłych przeciwko sobie. Bo historia pokazała już wielokrotnie, że nie kończy się to dobrze.
Natomiast, wracając do sedna sprawy, wtedy w Katakumbach spotkałam ten... nazwijmy go - dobry rodzaj ducha. O dziwo. Bo naprawdę, nie spodziewałam się, że sprawy tak się potoczą. Można było podejrzewać, że niejeden wilk zginął w tym miejscu. Jednak dusze wilków, które zginęły gwałtowną śmiercią, nie należały do spokojnych... wręcz przeciwnie. Poltergeisty zawsze potrafiły przysporzyć sporo problemów. Tymczasem w Katakumbach właśnie, gdy przemierzałam kolejną komnatę, z których całej mnogości składało się to swego rodzaju podziemne miasto, usłyszałam najpierw jakby dźwięki muzyki. Przystanęłam na moment, zaskoczona, rozglądając się dookoła, niczego jednak nie zobaczyłam. Jedynie ta muzyka... Skoczna, wesoła, idealna do tańca.
Potem moich uszu doszły głosy. Najpierw szmer rozmów, z których nie dało się zrozumieć znaczenia pojedynczych słów, był zbyt niewyraźny, dochodził jakby z daleka... Potem pojedyncze wybuchy śmiechu, śpiewy. Wszystko to kojarzyło mi się z odgłosami Rynku w czasie Święta Jedności.
- Ale śmieszny kolor sierści - usłyszałam za plecami wesoły, dziecięcy głosik. Podskoczyłam, wystraszona, obracając się w locie o sto osiemdziesiąt stopni. Omiotłam rozbieganym spojrzeniem otoczenie, które jeszcze przed chwilą znajdowało się za moimi plecami. Nikogo nie dostrzegłam. Za to głosik rozległ się ponownie, znowu za moimi plecami, czyli jakby z drugiego końca pomieszczenia. - Jesteś Oziris, prawda? Ten długi ogon... Żadna inna rasa takich nie ma.
Nie wiedziałam, kto się do mnie zwraca, gdzie jest, ani z której strony mnie widzi. Mimo to skinęłam głową, potwierdzając przypuszczenia właściciela głosu. Miałam zbyt ściśnięte gardło, by wydobył się z niego choć najcichszy dźwięk.
- Zgubiłaś się? Dawno nikt nas nie odwiedzał - poczułam powiew chłodnego powietrza na karku, od którego zaraz przebiegł mi dreszcz, strosząc sierść na całej długości ciała.
- Tak... - mruknęłam po chwili cicho, używając do wypowiedzenia tego słowa całą siłę woli, jaką dysponowałam. Jednak gdy to jedno przeszło mi już przez gardło, z kolejnym było łatwiej. - Tak, zgubiłam się. Wpadłam tu przypadkiem...
- Ach, nie przejmuj się! - w głosie znikąd było tyle ciepła i optymizmu, że jakoś odruchowo się rozluźniłam. Chociaż trochę. Zaczęłam spokojnie wodzić wzrokiem po otoczeniu, próbując dostrzec źródło głosu. - Nie mogę powiedzieć, że wielu się to zdarza, ale jestem w stanie zrozumieć, jak do tego doszło - nagle tuż przed moim nosem pojawiła się półprzezroczysta sylwetka niewielkich rozmiarów basiora. Odruchowo ponownie się spięłam, mocno wystraszona, jednak szybko znowu się uspokoiłam. Wyglądał jeszcze na szczeniaka. Miał roześmiany pyszczek i ciepłe spojrzenie, zdecydowanie nie straszne, wręcz przeciwne. Przekonujące do siebie. - Tam na górze jest dużo dziwnych zapadni, których działania nadal nie do końca rozumiemy.
Nie umknęła moim uszom ta końcówka. "My". Albo szczeniak nie był jedynym duchem w tym miejscu, co było całkiem prawdopodobne, zważywszy na dźwięki rozmów, które wcześniej słyszałam, albo rozmawiał z kamieniami czy innymi elementami martwej przyrody. W każdym razie, jeśli chodziło faktycznie o duchy, nie wszystkie musiały być tak przyjazne, jak on. Nie chciałam sprawdzać, żeby się przekonać.
- Pokazać ci wyjście? - zapytał szczeniak, znikając nagle i pojawiając się przy moim boku. Powstrzymałam odruch wzdrygnięcia się, żeby nie zniechęcić go do siebie. - Zaprosiłbym cię na imprezę, ale... Nie wszyscy tutaj lubią gości - wydawał się autentycznie smutny, że się będę mogła wziąć w tym udziału.
- Rozumiem - powiedziałam cicho, na bezdechu. Czyli naprawdę nie chciałam zwrócić na siebie większej uwagi. Jeszcze nie spieszno mi było do grobu.
Szczeniak okazał się bardzo rozgadany. Opowiedział mi co nieco o życiu w tutejszej, duchowej społeczności, zarzucił kilkoma anegdotkami o Katakumbach, opowiedział, jak najłatwiej znaleźć wyjście, jeśli znowu przypadkiem tutaj trafię. Był naprawdę uroczy i kochany... Zastanawiałam się, dlaczego zginął. A także czemu tu został.
Nie zapytałam o to jednak. Dzieci zdecydowanie inaczej odbierały śmierć. Możliwe, że wcale nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie żyje, z resztą właśnie tak się zachowywał. Nie do przewidzenia mogłaby być jego reakcja, gdybym mu to uświadomiła. Tym bardziej, że naprawdę wątpiłam, żeby zginął w spokojny sposób... Gwałtowne przemiany w poltergeisty nie należały do rzadkości wśród duchów szczeniąt. Tyle zdążyłam się już nauczyć.
Odprowadził mnie do, jak wyjaśnił, jednego z wielu wyjść w okolicy. Dodał również, że to jest prawdopodobnie najbezpieczniejsze w okolicy, choć okraszone sporą ilością magii. Jak powiedziałam mu, że jestem magiem, uśmiechnął się i podskoczył w miejscu, uradowany.
- To na pewno sobie poradzisz - wskazał łapą obręcz, skonstruowaną z jakiegoś lśniącego minerału. Może obsydian? - Uruchomi się, gdy do niego podejdziesz.
Skinęłam głową z lekkim uśmiechem. Miałam nadzieję, że szczeniak się nie mylił i faktycznie mnie to stąd zabierze w cholerę. Już zbierałam się do przejścia przez portal, gdy ponownie rozległ się za mną głos szczeniaka:
- Możesz tu częściej przychodzić, jeśli chcesz - spojrzałam na niego przez ramię, lekko zaskoczona. - Miło się z tobą rozmawia. Nie to, co ci wszyscy dorośli, którzy nie zwracają na mnie uwagi...
Uśmiechnęłam się lekko, widząc jego skrzywioną minę. No tak, dzieci nie lubiły być traktowane przez dorosłych z góry. Widać dusze dzieci również.
- Zobaczę, co da się zrobić - obiecałam, a na pyszczku ducha ponownie zawitał uśmiech.
- Do zobaczenia, pani Spero! - zawołał, a ja się skrzywiłam. Nie przypominałam sobie, bym zdradzała mu swoje imię... Byłam już w trakcie przechodzenia przez portal, dzielił mnie od niego jeden krok, który już stawiałam. Ale odwróciłam się.
Małego, uroczego szczeniaka nie było. A zarazem wiedziałam, że to był on. Nie wyglądał już jednak ani na szczeniaka, ani uroczo...
Jego bezzębny uśmiech, puste ślepia... ponownie wywołały dreszcz, tym razem czystego przerażenia. Słyszałam jego gulgoczący śmiech, przed oczami widziałam okrwawioną, posklejaną w strąki sierść. Obraz ducha wyrył mi się w pamięci jak wycięty nożem.
A potem zniknęłam w portalu. I pojawiłam się, roztrzęsiona, w samym środku Rynku.
Dygotałam, jakby mi było zimno, choć w moich żyłach nadal krążyła mikstura rozgrzewająca, którą wypiłam przed wyjściem z domu. Byłam przerażona. Że nie dostrzegłam prawdziwej natury ducha. Że tak łatwo mnie omamił, tym uśmiechem, perlistym głosem i lekką rozmową, którą ze mną prowadził całą drogę... Podczas gdy w rzeczywistości w każdej chwili mógł się na mnie rzucić, zaatakować, odebrać zmysły... Sprawić, że dołączę do mieszkającego tam grona wściekłych dusz.
Trzęsąc się niczym w konwulsjach, ruszyłam w kierunku Pałacu. Było mi niedobrze, po ciele przechodziły mi dreszcze, wstrząsały mną drgawki, wzrok się rozmazywał. Ledwo byłam w stanie iść przed siebie, zbyt przerażona tym, co sobie uświadomiłam.
Miałam nadzieję, że Fen będzie w bibliotece. I zechce mnie wysłuchać i mi pomóc.
W tej chwili naprawdę potrzebowałam bliskości. Potrzebowałam Lysandra... Ale mój przyjaciel dalej nie wrócił do kraju. Musiałam więc poradzić sobie jakoś sama. Z niewielką pomocą bibliotekarza, który zwykle był w stanie swoim spokojem i wiedzą pomóc mi opanować emocje. Jako tako.
Nigdy więcej nie wejdę do tych przeklętych Katakumb.



Nagroda: 150 KŁ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics