sobota, 18 lipca 2020

Od Aarveda - ,,Białe Skrzydła" cz. III

Ogień strzelał wesoło w kominku, z koszyka wyłożonego szmatkami dochodziły ciche piski, a wiatr jęczał za drzwiami, kiedy Aarved, leżąc na podłodze, studiował jedną z encyklopedii ornitologii. Próbował dopasować wygląd ,,swojego" pisklęcia do któregokolwiek ptaka drapieżnego z kilku dostępnych mu woluminów, ale młode zbyt wielu gatunków były bardzo do siebie podobne, praktycznie identyczne dla niedoświadczonego oka. Basior westchnął. Żałował, że nie przejrzał uważnie gniazda, być może znalazłby jakieś skorupki, które prawdopodobnie ułatwiłyby mu identyfikację swojego szkaradztwa. Opieka nad małym ptakiem była bardzo wyczerpująca. Minęło dopiero kilka dni, ale pilnowanie częstych pór karmienia, wysłuchiwanie nieustannych pisków i dbanie o higienę dosyć... nieporządnego stworzonka mogło mocno wytrącić nawet najbardziej spokojnego wilka z równowagi. Miał zatem nadzieję, że niedługo pojawi się ktoś, komu będzie mógł, mówiąc niedelikatnie, oddać swój problem i wrócić do swojego uporządkowanego, niezbyt ciekawego życia podrzędnego wojownika.
Przerwał swoje rozmyślania, bo zorientował się, że przez kontemplowanie nad losem pisklęcia sprawiło, że bezwiednie przejrzał cały dział poświęcony ptakom drapieżnym i zatrzymał się na stronie przedstawiającego jakiegoś szarego kuzyna jaskółki. Westchnął i już miał odłożyć pierwszy tom ,,Wielkiej Księgi Ptactwa Imperium Północnego", aby sięgnąć po następną część, kiedy w jego mieszkaniu rozległo się pukanie.
- Proszę! - zawołał rogacz, wstając. Otrzepał się i szybko uporządkował telekinezą porozrzucane książki.
Do pomieszczenia wszedł wysoki, szczupły wilk. Pysk miał pociągły i kanciasty, wyraźne kości policzkowe rysowały się pod nieznoszącymi sprzeciwu oczami, które błyszczały z głębokich oczodołów. Cała jego sylwetka była ostra i mogłoby się wydawać, że nie ma w ogóle sierści, albowiem tak gładko przylegała ona do wystających bioder i łopatek. Ubrany był w szykowny kubrak ze skóry młodego renifera, podbity białym futerkiem śnieżnego zająca. Jasny płaszcz załopotał w ostatnim powiewie wiatru, kiedy drzwi zatrzasnęły się za przybyszem. Momentalnie w pokoju nastała poważna atmosfera.
- Dzień dobry - zaczął nieznajomy. Głos miał niski, a ton wskazywał na przyzwyczajenie do wysokiej pozycji i szacunku, który najwyraźniej często otaczał jego posiadacza. Aarved skłonił się nisko, omal nie zgrzytając rogami o podłogę. - Nazywam się Kordelian z rodu Czarnej Fali. Przybyłem do pana w związku z ogłoszeniem o pisklęciu pewnego ptaka drapieżnego. Zajmuję się hodowlą ptaków łowieckich.
- Jestem zaszczycony pańskim przybyciem - odparł zielonooki, przybierając oficjalny ton. Nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu, który wypełzł na jego pysk. Już tracił nadzieję, że jego plakaty rozwieszone po Centrum jakkolwiek się przydadzą. - Pozwolę sobie przejść od razu do rzeczy, proszę tutaj.
Wojownik podszedł do wiklinowego koszyka i odsłonił szmatkę, pod którą ukrywała się niewielka kuleczka puchu. Gdy tylko zorientowała się, że ktoś do niej podszedł, rozprostowała chude, nieopierzone skrzydełka i zaskrzeczała przeraźliwie.
- Znalazłem go w pustym gnieździe, na początku myślałem, że nie żyje. Jego rodzeństwo zamarzło. Wie pan może, co to za gatunek? - zapytał Aarved z iskrą w oczach. Nareszcie ktoś, kto może mu pomóc zadbać o to wymagające, głośne stworzenie.
- Niestety nie, dopóki nie wyrosną mu kolorowe pióra, to ciężko będzie określić, podobnie jak płeć. Ale widzę, że... Hm...  - zamilkł.
- Co takiego?
Przybysz uniósł pisklaka w górę, przyglądając mu się uważnie, co spowodowało gwałtowny sprzeciw młodego ptaka.
- Ile on ma tygodni?
- Nie mam pojęcia, znalazłem go cztery dni temu. Dlaczego pan pyta? - zaniepokoił się wilk. Coś w mimice nieznajomego mu się nie podobało.
- Wygląda, jakby powinien już zacząć wykształcać lotki. To pióra znajdujące się na końcach skrzydeł, ale nie widzę żadnych ich śladów. Widzi pan te sztywniejsze pióra na brzuchu? To znak, że zaczyna dorastać, razem z nimi powinny pojawiać się lotki. One umożliwiają lot - mruknął basior i odsunął się. Ved spojrzał na niego. - Tak, zdecydowanie powinny już zacząć się pojawiać, ale wciąż ich nie ma.
- Co to oznacza?
- Ptaki, które mają problemy z wytworzeniem piór służących do lotu rzadko przeżywają - wyjaśnił Kordelian, poprawiając płaszcz. - W dodatku, z tego co rozumiem, jest to dziki pisklak?
- Tak, znalazłem go w pustym gnieździe na urwisku - powiedział wojownik. Zrobiło mu się żal małej istotki, a niepokój tylko przybrał na sile. Coś mu mówiło, że nie podoba mu  się kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa. Zerknął na sokolnika. Wyraz jego twarzy przypieczętował jego obawy.
- Cóż, w takim razie przykro mi, ale jestem niezdolny do pomocy. Życzę miłego dnia - odpowiedział chudy osobnik i odwrócił się. Aarved podskoczył do niego, zaskoczony.
- Zaraz, zaraz, nie weźmie go pan?
- Nie, niestety nie potrafię panu pomóc.
- Ale... Ale dlaczego? - zająknął się zielonooki. Nic nie rozumiał. Drugi basior spojrzał na niego chłodno.
- Ten pisklak ma małe szanse na przeżycie. Może się okazać, że nigdy nie będzie latać, co oznacza, że nie będzie z niego żadnego pożytku i nie będzie wiódł komfortowego życia.
- Nie możecie chociaż spróbować go odchować? Może jeszcze wyrosną mu pióra, przecież zajmujecie się takimi zwierzętami, na pewno jest jeszcze szanso! - Aarved podniósł nieco głos, ale nie wywarło to wrażenia na jego gościu. Jedynie jego spojrzenie stało się bardziej zirytowane, ale to pewnie przez pretensje wilka, a nie jego ton.
- Jest to zwierzę dzikie, oznacza to, że może przenosić choroby i pasożyty, na które nasze ptaki nie są odporne z tytułu wychowania w niewoli. Ponadto nie mamy pewności, że kiedykolwiek będzie latać, ryzykujemy więc zdrowie naszych obecnych podopiecznych w imię odratowania pisklęcia, które być może nie dożyje dorosłości, nie mówiąc już o jakiejkolwiek użyteczności. Muszę więc odmówić. Mamy dobre powody, dla których nie odławiamy dzikich zwierząt i trzymamy się jedynie czystych linii hodowlanych.
Rogacz stał oszołomiony i wpatrywał się w dumnie patrzącego na niego basiora. Ten odchrząknął w końcu i odwrócił się.
- Muszę pana przeprosić, ale czas nagli. Jeszcze raz przepraszam, że nie mogę panu pomóc i życzę miłego dnia.
Podszedł do drzwi i otworzył je. Do środka wpadł zimny podmuch, przez który zawirował ogień w kominku.
- Ale... Ale co ja mam z nim zrobić? - jęknął Aarved. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Jego nadzieje zostały rozbite w drobny pył. Poczuł się oszukany, sam nie wiedział, dlaczego. Kordelian odwrócił się i rzucił mu spojrzenie, w którym wyraźne zdenerwowanie wciąż jeszcze powstrzymywały dobre maniery. ,,Dlaczego dalej marnujesz mój czas, nędzny bachorze?" wydawało się mówić jego spojrzenie. Aarved miał ochotę wyrzucić go własnymi łapami na zbity pysk za ten wzrok.
- Najlepiej się go pozbyć. Uderzenie w głowę to najszybszy i najbardziej bezbolesny sposób, potem możesz go pan wyrzucić do lasu, albo... Nie wiem, do jakiś krzaków. Zjedzą go zwierzęta. Do widzenia.
Trzask drzwi urwał wpadający do mieszkania strumień wiatru i nie pozwolił Aarvedowi, który już otwierał pysk, na wyrzucenie z siebie masy przekleństw.
Wojownik stał jak zaczarowany obok koszyka z płaczącym pisklęciem, wciąż zbyt zszokowany, aby podjąć jakikolwiek tok rozumowania.

KONIEC CZĘŚCI III

Słowa: 1056 = 72 KŁ

czwartek, 16 lipca 2020

Od Karwieli CD. Spero

Karwiela w ciszy wpatrywała się w ledwo widoczny w ciemności zarys sylwetki wadery, leżącej bezwładnie po drugiej stronie jaskini. Obca raz po raz rzucała się we śnie, wydając z siebie stłumione warknięcia i sapanie wypełnione przerażeniem, jednak nie otwierała oczu, pozostawiając właścicielkę jaskini w dość niezręcznej sytuacji. Przedstawicielka rasy Lerdis przekrzywiła głowę, wbijając lekko zirytowany, ale i uważny wzrok w ciało nieznajomej, którym prawie bez ustanku wstrząsały dreszcze, lecz nie poruszyła się już więcej, chociaż bardzo pragnęła obudzić niebieską waderę z tego koszmaru, który zawładnął jej umysłem. Rozumiała jak to jest być niezdolną do ucieczki w owej krainie lęku, bólu i samotności. Rozumiała doskonale jak spowite w zło bestie próbują wydrzeć z bezsilnego ciała ostatki dobrych emocji, przyjemnych wspomnień, zakrywając je lodowatym płaszczem strachu. Rozumiała jak to jest nie móc uwolnić się od tych koszmarów, dręczących całe życie. Jednak rozumiała też, że nawet taki sen jest obcej bardzo potrzebny, o wiele bardziej niż obudzenie i chwilowa chwila oddechu od potęgi wilczego mózgu.
Karwiela machnęła ze złością odwłokiem, mając dość całej tej sytuacji. Dlaczego akurat ona musiała natchnąć się na nieznajomą, ledwo żywą waderę? Dlaczego tamta nie mogła spotkać nikogo po drodze albo najlepiej nie włóczyć się po nocy, doprowadzając się do takiego stanu? Dlaczego przyjemne otępienie, które powoli zaczęło wnikać w jej głąb tak szybko ulotniło się, gdy spotkała potrzebującą pomocy? Dlaczego senność, wywołana uczuciem bezpieczeństwa i przypomnieniem, że w końcu jest wolna tak niespodziewanie zniknęła, odstępując miejsca sztywnej podejrzliwości i całkowitemu rozbudzeniu?
Warknęła cicho, szczerząc zęby do śpiącej, lecz zaraz ukryła je i położyła pysk na łapach, spod przymrużonych powiek obserwując swoje mieszkanie, w którym na dobre zagościł mrok.
Ona sama w chwili, gdy wprowadziła nieznajomą do wnętrza swojego schronienia pogodziła się z tym, że tej nocy nie zmruży oka. Chociaż określenie "pogodziła się" nie było do końca odpowiednie. Nie miała innego wyboru, bo nawet gdyby chciała zasnąć, nie byłaby w stanie zrobić tego przy obcej waderze, z którą wymieniła zaledwie trzy zdania. Poza tym wolała być ostrożna i w pełnej gotowości, gdyby niebieskiej waderze po obudzeniu coś strzeliło do głowy.
-Ja pierdolę - z ciemności dobiegło syknięcie, które automatycznie wywołało spięcie mięśni Karwieli i uniesienie odwłoka nad głowę. Dopiero teraz zauważyła, że jaskinia, chociaż było to niemożliwe, jeszcze bardziej pogrążyła się w mroku, przez co jej mieszkanka prawie nie była w stanie dostrzec sylwetki wadery po drugiej stronie, co bardzo jej się nie spodobało. Dzwonki alarmowe rozdzwoniły się w jej głowie, a instynkt kazał wstać i trzymać się w gotowości. Tak też uczyniła, po czym powoli i jak najciszej zaczęła podążać w stronę, z której dobiegły słowa, odsłaniając kły, lecz powstrzymując domagający się uwolnienia warkot.
Wtem w ciemności błysnęła biel, a coś ze świstem przeleciało tuż przed pyskiem Karwieli, wywołując podmuch powietrza, który poruszył jej wąsami oraz powodując  natychmiastowe zatrzymanie i ocenę sytuacji. Po upewnieniu się, że nic nie trzaśnie jej znienacka w pysk jak zrobi jeden krok do przodu uczyniła to i klapki jakby opadły z jej oczu, ukazując przerażającą istotę, czającą się w mroku i szczerzącą zębiska na stojącą przed nim waderę, której oczy wypełniał strach i desperacja. Karwiela spodziewała się, że ta zaraz poderwie się, wrzaśnie coś, lecz nie zrobiła ani tego ani tego. Czyżby ten potwór był z nią w zmowie lub został przez nią zesłany? Jak jednak wytłumaczyć ten lęk w jej spojrzeniu i niezdolność do poruszenia się? Przecież zareagowałaby zupełnie inaczej, gdyby byli sojusznikami. Wyjaśnienie zatem jest jedno- bestia właśnie szykowała się na rzucenie się na nieznajomą waderę.
Rusz się do diabła!, krzyknęła w myślach Lerdis, zwężonymi oczami obserwując scenę grozy, tocząc zaciekłą walkę w swojej głowie. Istota zaraz zaatakuje, a jeżeli wadera nie raczy zrobić czegokolwiek w swojej obronie zostanie z niej krwawa miazga. A jeśli tak, to jedynym czynnikiem który może temu zapobiec jest Karwiela. Ona sama doskonale zdawała sobie z tego sprawę, lecz panika nakazywała jej pozostać w miejscu, zniewalała jej ruchy łańcuchami przerażenia. Nie z powodu przeciwnika, ponieważ walka na arenie taki strach akurat z niej wypruła. Pozostawiła jednak nowy. Jeżeli skoczy na pomoc obcej, tamta będzie obserwować walkę. Obserwować ją. Sama ta myśl wystarczyła, że w jej wnętrzu zaczęło kształtować się ogromne pragnienie, by wycofać się i zająć się bestią dopiero wtedy, gdy nieznajoma nie będzie w stanie już nigdy ponownie spojrzeć na świat. Te myśli wywołały w niej jednak tylko pogardę dla samej siebie i obrzydzenie, że w ogóle taka chęć mogła pojawić się w jej umyśle. Z jej oczu popłynęły łzy bezsilności i zdezorientowania. Co robić, na co się zdecydować?
Nie dane jej się było dłużej zastanawiać, ponieważ bestia postanowiła nie czekać dłużej i z furią rzuciła się na swoją ofiarę, obierając za cel jej gardło. Karwiela bez zastanowienia skoczyła ku niej i omijając długi, śliski ogon który trzasnął powietrze niedaleko jej ciała dopadła do istoty, która zwróciwszy pełną uwagę na, wydawać by się mogło, bezbronną waderę nie zauważyła jej i zdała sobie sprawę z jej obecności dopiero wtedy, gdy przedstawicielka rasy Lerdis odepchnęła ją, zaledwie części sekundy przed tym, jak zębiska maszkary rozorały gardło nieznajomej, która w dalszym ciągu nie raczyła się poruszyć. Karwiela po przejechaniu pazurami pa kamieniu kilkanaście centymetrów jakoś odzyskała równowagę i ponownie uniosła odwłok nad głowę, kierując kolec w stronę podnoszącej się z trudem z ziemi istoty.
Była to bestia sporej wielkości o długich, wystających zębiskach, krzywych pazurach, czarnych ślepiach bez źrenic i wydłużonym, wąskim pysku pokrytym okropnymi bliznami. Całe jej ciało okrywała czarna, matowa łuska, z której gdzieniegdzie wyłaniały się kolce, a z grzbietu wyrastała para krótkich, niemiłosiernie postrzępionych błoniastych skrzydeł, które bardziej przypominały kikuty. Chudy tułów upstrzony był przebijającymi łuski białymi kośćmi i kończył się podwójną parą masywnych nóg, których palce nieustannie się poruszały, tworząc nieprzyjemny dla ucha zgrzyt. Cienki jak bicz ogon póki co leżał na ziemi, walając się w brudnej mazi niezidentyfikowanego koloru, wypływającej z miejsc, gdzie kości stykały się z łuską.
Karwiela w końcu wypuściła z siebie niski warkot, szczerząc kły w kierunku istoty. Kątem oka dostrzegła, że obca uważnie ją obserwuje, w dalszym ciągu nie ruszając się z miejsca. Widząc to zagotowało się w niej, nie myśląc o tym, że nieznajoma może po prostu nie może zmienić pozycji, ponieważ jest zbyt słaba lub ranna... Jedyne co krzyczało jej w głowie to to, że ona ją obserwuje. Jak widz.
- Rusz dupę, do jasnej cholery! A jak nie, to zamknij oczy! - zagrzmiała pełna wściekłości na całą tę chorą sytuację, po czym nie patrząc czy wadera posłuchała jej czy nie, przypadła nisko do ziemi, wwiercając w potwora stalowe spojrzenie.

<Spero? Wybacz za ostre słowa, Karwiela jest trochę... podenerwowana i rozchwiana emocjonalnie>

Słowa: 1071 = 73 KŁ

Od Xevy - Trening I

Xeva odstawiła konewkę, próbując nie wylać z niej wody. Niestety jak zwykle kilka kropelek spadło na blat przez jej nieudolne kontrolowanie telnekinezy, które sprawiało, że obiekty przez nią trzymane trzęsły się jak podczas ataku padaczki. Wilczyca położyła żuchwę na krawędzi doniczki i zaczęła zezować na świeżo podlane maleńkie listki wyłaniające się z gleby. Pozwoliła swoim oczom nacieszyć się tą odrobiną jasnej, żywej zieleni, którą tak rzadko widywała na tych terenach, a za którą tak bardzo tęskniła. Odsunęła się nieco i spojrzała na całą ścianę. Jej powierzchnię zajmowały półki, szafki oraz druciane siatki. Na większości jeszcze nic nie stało, ale samica planowała wypełnić je żywą roślinnością. Najpierw jednak musiała znaleźć sprzedawcę, albowiem wszystkie nasiona, które zabrała z domu, już zasadziła. W jej marzeniach dom miał być wypełniony drzewkami, krzaczkami i bluszczem. Chciała, aby wchodząc do jej zakątka, czuło się atmosferę Teneris, aby sprowadzić do Królestwa chociaż część swojego byłego domu. Może to dlatego, że jeszcze nie potrafiła zostawić za sobą poprzedniego życia.
Uśmiechnęła się do powoli wschodzących listków i odwróciła od swojej dumy do zimnego, pustego jeszcze salonu. Pomieszczenie było małe i stał  nim jedynie niewielki stołek, a na przeciwnym końcu znajdowało się stare palenisko. Wadera założyła na siebie napierśnik z torbą, a pod szyją i brzuchem zapięła paski utrzymujące na miejscu niezbyt gustowną, wypapraną w śniegu i błocie, reniferową skórę. Kiedyś była jasnoszara, ale najwidoczniej poprzednia właścicielka intensywnie jej używała, bo nawet po porządnym oczyszczeniu stawała się mdła. Xeva nabyła ją na straganie podczas swojego pierwszego dnia pobytu w Centrum.
Wyszła z domu, zapominając o zamknięciu drzwi, które trzasnęły za nią radośnie i wyskoczyła na ulicę. Wczoraj dowiedziała się, że niedaleko jej domku znajduje się biblioteka, bo wreszcie zaczęła porządnie rozglądać się po mieście, zamiast biegać w tę i z powrotem, próbując  nakarmić swój wygłodniały, entuzjastyczny zachwyt. Ciągle nie mogła nasycić swoich oczu widokiem pełnych ulic, rozgadanych tłumów i kolorowych materiałów wywieszonych na każdym stoisku. Próbowała się jednak nieco powstrzymać przed podbieganiem do każdego z nich i zasypywaniu sprzedawców gradem pytań, bo już kilka razy usłyszała skierowane w swoją stronę przykre komentarze, kiedy gnała na łeb na szyję po zatłoczonych chodnikach. To wszystko jednak było tak cudowne! Tyle zapachów i barw, których w życiu nigdy dotąd nie widziała! Jaskarwe i nasycone połacie tkanin, ozdobione szklanymi paciorkami i połyskliwymi kamyczkami, spływały soczystymi falami ze stolików handlarzy, którzy wychwalali swoje towary, próbując przekrzyczeć szum rozmów zebranych. Wszechobecny hałas i mnogość bodźców sprawiały, że Xeva czuła się tak, jakby nawdychała się tego dziwnego dymu, który często wydobywał się ze szczelin na południu Teneris i do których ojciec zawsze zabraniał jej się zbliżać.
W końcu jednak, przedarłszy się przez puszczę straganów, dotarła do swojego celu - ogromnej budowli, wdzięczenie wznoszącej się wokół niewielkich mieszkanek swoim potężnym gmachem. Wadera dalej nie mogła pojąć, jak można było wybudować coś tak wspaniałego i dużego. Biblioteka była dla niej czymś stojącym na równi z cudem bożym lub cielesną postacią Rakazuth. Musiała się przez chwilę zatrzymać, aby nasycić swoje oczy tym widokiem, jednocześnie zaburzając ruch na sąsiadującym z filią placykiem, albowiem na przystanek wybrała sobie sam jego środek. Oczywiście nie miała pojęcia, że komuś przeszkadza, zbyt oszołomiona wodokiem tak gigantycznego zabudowania. Wypełniała ją pewność, że te ściany nie mogły zostać postawione wilczą łapą, a stały się darem od boginii. Owszem, czytała, że cywilizacje z północy są w stanie tworzyć miasta, ale coś tak... Niewilczego? Nie mieściło jej się to w głowie, a najbardziej logicznym wyjaśnieniem stało się dla niej przeświadczenie, że po prostu watahy północy znalazły kiedyś to miejsce, już rozbudowane, i zaczęły wokół niego żyć. Wilczyca zaczęła się zastanawiać, w jakim stanie znaleźli ten budynek i ile lat zajęło jego odrestaurowanie, gdy...
- Rusz się! - usłyszała za sobą. Podskoczyła i odwróciła się, aby zobaczyć za sobą starszego basiora, który ciągnął wózek z rzeczami osłoniętymi lnianą plandeką. Nieznajomy prychnął i ruszył dalej, odprowadzany zaskoczonym spojrzeniem różowych oczu.
- Niech pani tak nie stoi na środku, na Silvarię!
Xeva poleciała do przodu, czując, jak ktoś ją popycha. Wsunęła ogon między łapy i oddaliła się truchtem, aby później zerknąć za siebie. Wadera w średnim wieku patrzyła na nią dziwnym wzrokiem, przemierzając powoli placyk. Pasiaste uszy stuliły się na karku, kiedy dziwnie nieswoja wilczyca weszła do gmachu biblioteki. Nie przypominała samej siebie sprzed dziesięciu minut, zupełnie jakby ktoś wymienił jej osobowość. Było jej niezmiernie głupio, że dwa obce wilki tak na nią zareagowały. Serce biło nieznośnie szybko, a żołądek się ścisnął. Chciało jej się płakać, ale zacisnęła zęby i przełknęła z trudem ślinę. Zapragnęła móc zaszyć się w swoim namiocie rodzinnym pośród kocy pachnących matką i ojcem, słuchając znajomych odgłosów życia swojej watahy, w której czuła się bezpiecznie.  Tam nikomu nie przeszkadzała jej obecność.
Humor nieco jej się poprawił, kiedy przeszedłszy ozdobiony rzeźbami korytarz, znalazła się w ogromnej sali wypełnionej od podłogi do sufitu regałami z książkami. Musiała aż przystanąć, kiedy uderzył ją widok tysięcy, a może i nawet milionów, woluminów, drobinek pyłu tańczących w promieniach słońca wpadających przez wysokie okna i oszałamiającego zapachu kurzu, starości i zapisanego papieru. Tkwiła tak w miejscu przez ułamek sekundy, gdy nagle coś ją tknęło i jak oparzona odskoczyła w bok, aby nie zagradzać przejścia. Po tym gwałtownym ruchu westchnęła i weszła głębiej do pomieszczenia, mając nadzieję, że znajdzie między półkami chwilę prywatności i odosobnienia, aby uspokoić się po przykrym wydarzeniu na placu. Miała jednak wrażenie, że ogromne szafy patrzą na nią z pychą i pogardą, poczuła się mała i nic nieważna - zwątpiła więc, by udało jej się znaleźć utraconą równowagę w miarę szybko.Nadal nie mogła przeboleć wzroku tamtych dwóch wilków...
Zaczęła się rozglądać, próbując odwrócić swoją uwagę od gryzącego jej myśli poczucia winy. Co zrobiła źle? Może nie powinna się tam w ogóle pokazywać? Może oprócz zwykłego zawadzania po prostu... Nikt jej tu nie chciał? Skąd oni mogli wiedzieć, jaką ona jest osobą? Ocenili ją tak szybko, tak szybko zdecydowali, że będą dla niej niemili, że ją zganią, mimo że nigdy ze sobą nie rozm...
- Przepraszam, szuka pani czegoś?
Różowooka niemalże nie wskoczyła z przerażenia na najwyższą dostępną półkę. Obróciła się i zobaczyła zaskoczony pysk nieco podstarzałej wadery. W jej oczach ujrzała niepokój i zdezorientowanie, może dlatego, że młoda wadera wpatrywała się w nią niczym w ducha.
- Czy wszystko...
- Tak! - szczeknęła Xeva, czerwieniąc się pod futerkiem. Poczuła swój ogon na własnym brzuchu.
- Rozumiem... - kiwnęła głową bibliotekarka, nie spuszczając wzroku z nieznajomej. - Szuka pani czegoś?
- Tak! - odparła wadera, po czym polizała się po nosie. Zapadła cisza, a z upływem czasu wyraz twarzy starszej wilczycy stawał się coraz dziwniejszy. Jej milczenie podpowiedziało Xevie, że powinna powiedzieć coś więcej. - Książka historii. Ja książki historii szukam.
- Ach, rozumiem - mruknęła samica. - Książki historyczne znajdują się po drugiej stronie pomieszczenia. Zaprowadzę panią.
- Bardzo dziękuję - odetchnęła Xeva z ulgą, bo przygotowywała się mentalnie na kolejny przytyk w jej stronę. Szła za nieznajomą, rozglądając się z ciekawością. - Niesamowite, że tutaj tyle książek jest.
- To prawda, na tych półkach stoi wiele wieków naszego dorobku kultury - odpowiedziała starsza z nich i zaczęła opowiadać trochę o budynku, najwyraźniej domyślając się, że Xeva pochodzi z innych stron świata, nadal bacznie obserwując nieznajomą kątem oka. - Mamy tutaj dzieła jeszcze sprzed ery bariery. Właściwie jest tutaj tyle książek, że wątpię, aby komukolwiek udało się przeczytać je wszystkie, nawet jeśli poświęciłby temu całe życie.
- Niesamowite... - westchnęła piegowata, nieco ośmielona przyjaznym (a przynajmniej nie wrpgim) tonem bibliotekarki. - Skąd pani wie, gdzie poszczególne rzeczy są?
- To znaczy?
- No... Gdzie książki historii leżą na przykład.
- Nie rozumiem... - wadera odwróciła się, aby dokładniej spojrzeć na Xevę. - Książki są uporządkowane tematycznie. Idziemy do działu historycznego. Czy o to pani pyta?
- Ach, już rozumiem! - krzyknęła Xeva, podskakując lekko z ekscytacji. No tak, to logiczne - uporządkować tyle wiedzy w jakieś kategorie. Teraz, gdy druga samica jej to wytłumaczyła, głupim wydawał jej się pomysł, że woluminy mogłyby leżeć na półkach od tak, bez żadnego uporządkowania. - To niezwykłe!
- Jeśli wolno mi zapytać - Wadera zatrzymała się przy wejściu do długiego korytarza półek, nad którego wejściem wisiała drewniana tabliczka ,,Dział Ksiąg Historycznych i Opisowych". - Skąd pani pochodzi? Słyszę po akcencie, że nie z Królestwa.
- Z Teneris jestem - odparła Xeva, rzucając się między tomy z ekscytacją.
- Z Teneris? Niesamowite, tyle drogi... - zaczęła wilczyca, ale widząc, że dziwna osoba ignoruje jej słowa, skacząc od półki do półki, posłała jej jedno spojrzenie dezaprobaty i zmusiła się do przybrania sztucznego uśmiechu. - Tutaj są książki historyczne. Mam nadzieję, że znajdzie pani coś ciekawego. Jeśli będzie chciała pani wziąć coś do domu, proszę mnie znaleźć lub zaczekać przy biurku, które stoi o tam, na innego pracownika. Tylko musi je pani przynieść z powrotem!
- Można książki do siebie brać? Na Rakazuth... Dziękuję! - wykrzyknęła Xeva, skacząc w miejscu z ekscytacji, a kiedy wadera odwróciła się, aby wrócić do swoich obowiązków, różowooka rzuciła się w wir poszukiwania czegoś ciekawego.
Zaczęła gnać między regałami, co jakiś czas zatrzymując się .gwałtownie w miejscu, aby przekrzywić głowę i odczytać tytuł, który przykuł jej uwagę. W końcu, gdy spędziła dobre pół godziny na rekonesansie otaczających ją woluminów, zdecydowała się na wzięcie trzech najgrubszych pozycji, jakie udało jej się unieść. Zaszyła się w rogu między jedną z szafek, a ścianą, zwinęła się wygodnie i zaczęła oglądać wybrane przez siebie tomy. Jeden z nich oprawiony był w grubą, farbowaną na zielono skórę. Na okładce nie znajdowały się żadne napisy, ale za to grzbiet ozdobiony był estetycznym pismem i nieco zdartymi już złotymi ornamentami. Niestety nie potrafiła ich odczytać, a kiedy otworzyła księgę na pierwszej-lepszej stronie, okazało się, że paragrafy zapisane są w nieznanym jej (prawdopodobnie nieużywanym już w Królestwie) języku. Odłożyła więc ciężki przedmiot na bok z bolesnym westchnieniem.
Następna lektura okazała się dokładnym wywodem na temat rolnictwa i gospodarki na przestrzeni wieków na północy. Ten temat niezbyt interesował wilczycę, więc odłożyła ,,Historię rozwoju farmerstwa na terenach Krainy Wiecznie Skutej Lodem" na ,,stosik", który miała zamiar zabrać ze sobą do mieszkania. Trzecia pozycja okazała się już natomiast o wiele bardziej interesująca dla pragnącego emocjonujących wydarzeń mózgu samicy. ,,Wojskowość i bitwy - omówienie rozwoju strategii i ekwipunku wojsk Królestwa Północy" przyciągnęła jej uwagę rysunkami ustawień armii, szkicami uzbrojenia oraz broni i bogatymi opisami wojen. Przeglądała nowy przedmiot swojego zainteresowania strona po stronie, aż w końcu zatrzymała się na ilustracji przedstawiającej generała stojącego wraz ze swoim oddziałem nad skrajem urwiska.
,,Wielka bitwa w Kanionie".
,,Po wygranej  walce nad Przełęczą Zapomnianych, zerdińskie wojska zaczęły kierować się w głąb lądu. Agares Armadeos poprowadził swoje oddziały przez Wielki Kanion, będąc pewnym, że wilki Królestwa nie będą w stanie odbudować się po zatrważającej porażce na froncie południowym. Ponadto strome ściany rowu uniemożliwiały atak z zaskoczenia. Latający wojownicy Zerdinów nieustannie patrolowałi powietrze, było więc niemalże niemożliwe, aby wojskom generała Eliatha II Horrusa Lorrenta udało się zatrzymać nadciągające siły nieprzyjaciela przed terenami Centrum. Dowódca oddziałów Krainy Wiecznie Skutej Lodem zdawał sobie sprawę, że jego podwładni nie są gotowi na zapewnie druzgocące spotkanie z siłami nieprzyjaciela. Pozostawało im jedynie przegrupować się na granicy miasta i modlić się do bogów, aby los się do nich uśmiechnął, albowiem nie wszystkie wilki z Dystryktów zdążyły dotrzeć do garnizonów, gdy Królestwo zostało zaatakowane z zaskoczenia i jeszcze nie zdążyło się odbudować po pierwszej wojnie wschodniej.
Generał Eliath II Horrus Lorrent nie miał jednak zamiaru ułatwiać przeciwnikom przemarszu. Razem zszewoimi strategami opraciwał być może desperacki,ale zarazem genialny plan, który był ostatnią szansą na zatrzymanie Zerdinów przed opanowaniem dwóch wschodnich Dystryktów. Rozkazał jak najszybciej zebrać pośród swoich żołnierzy wilki o białej sierści, w dodatku władające żywiołem ziemi. Udało się zgromadzić oddział 143 osób, w którego skład wchodzili również ranni z bitew nad Przełęczą Zapomnianych, Strefą Wykluczenia oraz Lasem Południowym. Mimo tego generał Lorrent nakazał pewną gotowość i zebrał wybrane osoby przy wyjściu do Wielkiego Kanionu. Żołnierze mieli za zadanie schować swój ekwipunek w pobliskim lesie, gdzie przebywał dowódca wraz ze swoimi posłańcami i strategami, po czym położyć się przy skraju kanionu i czekać na moment pojawienia się wrogich oddziałów.
Morale były niskie, wojownicy nie mieli wielkich nadziei na wygraną, byli wyczerpani i chorzy, a ich zaufanie do własnego przywódcy mocno ucierpiało po poprzednich porażkach. Doszło do buntu, część oddziału licząca 15 wilków zdezerterowała do pobliskiego lasu. Eliath II Horrus Lorrent nie miał jednak zamiaru pozwolić na odebranie sobie kontroli. Przemówił do reszty zebranych przez siebie walczących oraz spędził z nimi wietrzną, wypełnioną burzami śnieżnymi noc, aby zyskać sympatię i wesprzeć swoich podwładnych w ich trudach. Ponadto wysłał grupę swoich najbardziej zaufanych podwładnych i nakazał im odszukanie zdrajców, a następnie uwięzienie ich i zakneblowanie. Niestety uciekinierzy zaginęli. Uważano, że zmarli w pobliskim lesie, nie mogąc znaleźć drogi do domu podczas jednej ze śnieżyc, a wiatr i śnieg pochowały ich ciała. 
Wojsko Zerdinów zbliżało się do stanowiska obrońców Królestwa. Został im nakazany bezwzględny bezruch, aż do momentu, gdy nie zobaczą nadciągających wrogich linii pod sobą. Pod wieczór wreszcie zza zakrętu kanionu wyłoniła się masa czarnych postaci, a około północy generał wydał rozkaz do rozpoczęcia akcji.
Na komendę wydaną przez dowódcę, wojownicy zepchnęli tony głazów oraz śniegu w gardło kanionu. Wymagało to ogromnego nakładu mocy, albowiem w głąb przepaści zrzucone zostały masy otaczającej oddział ziemi z obu stron rowu. W huku obijających się o ścianę kamieni dało się dosłyszeć przerażające wrzaski zaatakowanych z zaskoczenia wilków.
Dzięki działaniom wojsk Królestwa, śmierć poniosło około 700 żołnierzy wrogich oddziałów, a ich droga została skutecznie zablokowana, a ciężko ranny został dowódca czarnej armii, Agares Armadeos. Wielki Kanion zablokowało wysokie na około 25 metrów i długie na około 100 zawalisko. Dzięki temu Zerdini musieli zawrócić swoje wojska, a przywódcy obrony Krainy Skutej Lodem zyskali dostatecznie dużo czasu, aby zorganizować skuteczną defensywę na pozostałej linii frontu i przypuścić ostateczny atak na główne oddziały ze wschodu, kiedy te zmuszone zostały do wyjścia z Kanionu i nadłożenia około czterech dni drogi. 
Bitwa ta okazała się kluczową walką II wojny zerdińskiej. Dzięki niej wojska Królestwa zdołały podnieść się z dna po pierwszych przegranach i odeprzeć druzgocące siły przeciwnika. Szala zwycięsta przechyliła się na stronę Północy. Mimo że w późniejszym czasie odbyło się wiele innych ważnych walk (m.in. powietrzna bitwa Śnieżnych Jastrzębi pod Symfonią Północy czy niezwykle odważne działania oddziałów lądowych w Dolinie Poległych, które zupełnie wykluczyły z wojny około 1/6 wojsk zerdińskich), wielka bitwa w Kanionie uznawana jest za najważniejsze, a przynajmniej za decydujące, spotkanie II wojny zerdińskiej.
Generał Eliath II Horrus Lorrent został odznaczony za swoje zasługi Herbem Silvarii, Błogosławieństwem Królowej i Wstęgą Ararina. Herb Silvarii otrzymało również 57 wilków z wybranego przez dowódcę oddziału, a 70 - Oko Eruzana. Eliath II Horrus Lorrent został bohaterem narodowym. Po zakończeniu II wojny zerdińskiej przeszedł na emeryturę przez poważne uszkodzenie kręgosłupa w bitwie pod La'maarez i żył spokojnie w niewielkiej posiadłości w Dystrykcie II, aż nie zmarł w wieku 35 lat.
Dopiero po jego śmierci okazało się, że zaginionych piętnastu dezerterów tak naprawdę zostało wykorzystanych (prawdopodobnie) na rozkaz Eliatha II Horrusa Lorrenta jako przynęta. Jeden z jego asystentów wyznał po latach, że zostało mu wydane polecenie sprowadzenia skutych i otumanionych eliksirami wojowników w dół kanionu, aby mieli oni odwrócić uwagę oddziałów zerdińskich i skupić na sobie pierwsze ataki. Gdyby tak było, Eliath II Horrus Lorrent mógłby pośmiertnie stracić swoje odznaczenia, albowiem ukarane przez niego wilki nie zostały osądzone przez sąd wojenny i uznane przez opinię publiczną za dezerterów - przez to generał mógł zostać potępiony za zabójstwo swoich podwładnych i nadużycie władzy. Oznaczałoby to również cios dla cieszącego się ogromną hcwałą rodu Lorrentów. Nie zachowały się jednak żadne dokumenty, raporty czy rozkazy wydane na piśmie, które mogłyby udowodnić, że rzeczywiście dowódca zdecydował się na tak radykalny i kontrowersyjny krok. Ponadto kilka lat po oficjalnym występieniu jednego z posłańców okazało się, że za czasów młodości pragnął on wziąć za partnerkę jedną z sióstr Eliatha II Horrusa Lorrenta, czego on zdecydowanie nie pochwalał i stał się główną przeszkodą na drodze do zawarcia małżeństwa. W końcu para zmuszona była się rozstać, a siostra generała, Mineretta Henvara Lorrent, wyszła za obiecującego młodego sierżanta, Voleu z rodu Białej Rzeki. Sprawa zaginionych piętnastu dezerterów pozostaje więc niewyjaśniona po dziś dzień".
Xeva wzięła głęboki wdech. To było takie... niesamowite! Tak nie z tej ziemi! Jak to możliwe, że tyle wilków spotkało się w jednym miejscu i... walczyło ze sobą. O co? Dlaczego? i jak? Młoda wilczyca zapragnęła wiedzieć więcej, jeszcze więcej. Ułożyła się wygodniej, przerzuciła książkę na pierwszą stronę i zanurzyła się w lekturze na wiele, wiele godzin...

KONIEC CZĘŚCI I


Nagroda: 2 punkty inteligencji

Od Jastesa CD. Ashayi

Pierwsze co poczułem to potężne łupanie w głowie i zdrętwienie osiadłe na mięśniach, ciągnące mnie ku ziemi. Następnie do mojej świadomości przedostał się wnikający powoli w głąb ciała przez bok chłód oraz odgłosy czyjegoś szybkiego oddechu gdzieś nad moim ciałem i smętnego wycia wiatru. Później na pierwszy plan wysunęło się uczucie leżenia na nierównym gruncie i lekko znajomy wilczy zapach, który raz po raz porywał z sobą wiatr. Kiedy otworzyłem oczy zalała mnie nagła jasność, która gwałtownie rozlała się po całym polu widzenia, dopóki z powrotem nie zamknąłem wrażliwych ślepi. Zaraz jednak uniosłem powieki ponownie, tym razem na dłużej i bez nagłego oślepienia. Wzrok parę chwil mącił się i świat po raz pierwszy od nie wiem jakiego czasu ukazał mi się początkowo w zamazanym kształcie, lecz z czasem kontury nabrały wyrazu, kolory oddzieliły się od siebie na tyle, by pozostawić rzeczywisty obraz, który powoli zaczął koić moją dezorientację.
-Nie śpisz już.- usłyszałem westchnięcie gdzieś znad mnie, na które przez paręnaście sekund nie zareagowałem gapiąc się głupio w przestrzeń, przetwarzając wypowiedziane słowa litera po literze. W końcu jednak ta dziwna niemoc postanowiła ustąpić i świadomość opadła na mnie gwałtownie, rzucając mi przed oczy wspomnienia sprzed zapadnięcia ciemności. Uderzenie. Lot. Ciemność.
Co się stało do cholery?
Charknąłem coś pod nosem nie będąc pewnym co chciałem powiedzieć. Czy cokolwiek chciałem powiedzieć. Być może tylko sprawdzałem czy mój głos nadal działa... Idioto, uderzyłeś się w głowę a nie odgryzłeś sobie język. Jak jednak zdrowy rozsądek mógł dojść tak szybko do wylegującego się w otępieniu mózgu?
Poselstwo. Ignorując nie dający o sobie zapomnieć silny ból głowy i zdrętwienie poderwałem się na nogi, powodując że siedząca przy mnie wadera odsunęła się z mieszaniną zdziwienia i nagany na pysku. Lecz to nie ona była w tej chwili centrum mojej uwagi, bowiem gdy tylko świat przestał się kręcić, a ciało złapało równowagę zacząłem na ślepo klepać się po boku w poszukiwaniu torby poselskiej. Gdy mój pazur zahaczył o skórzany pasek czym prędzej otworzyłem ją i wyjąłem papiery, a widząc nietknięte pieczęcie kamień spadł mi z serca, wypełniając mnie całego niewyobrażalną ulgą. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że wadera... Ashaya usiłowała mi coś przekazać, ale w pośpiechu i nieustępującym zmieszaniu nie zdawałem sobie z tego wcześniej sprawy.
- Słucham? - spytałem, wkładając przedmiot moich obaw to torby, starannie zapinając ją i upewniając się czy na pewno jest odpowiednio zamknięta. We łbie kręciło mi się na karuzeli, a wywołane gwałtownym wstaniem mroczki dopiero teraz zaczęły dawać za wygraną, idąc w ślady jeszcze przed chwilą szumiącej mi w uszach krwi.
- Mówiłam, że z dokumentami wszystko w porządku - powiedziała moja towarzyszka podróży, wstając i prostując łapy. Jak długo musiała czekać na chwilę odzyskania przeze mnie przytomności? Miałem nadzieję, że nie straciliśmy dużej ilości czasu, chociaż nieustannie tkwiący we mnie chłód niestety wskazywał na coś innego.
- Co się stało? - tak, teraz przyszedł moment na najbardziej adekwatne pytanie, które nurtowało mnie już od dłuższej chwili, coraz bardziej pogłębiając ciekawość i zdezorientowanie.
- Nie jestem do końca pewna, bo wszystko wydarzyło się w bardzo szybkim tempie. Jakiś stwór staranował cię, wyrzucił w powietrze i w efekcie grzmotnąłeś głową w lodowy kolec. Co dziwne, gdy tylko dobiegłam do tej istoty, ta zamiast atakować zwiała. Przeszukałam pobliską okolicę i nie ma żadnych podejrzanych śladów, żadnych ukradzionych przedmiotów, nic - zmarszczyłem brwi w konsternacji. Sytuacja ta była z oczywistych powodów bardzo dziwna. Po jakiego grzyba miałby więc mnie atakować, jeżeli od początku jego planem była ucieczka? Chyba, że przestraszył się Ashayi... Lecz zanim dobiegła mógłby bez trudu pozbawić mnie życia, a tego nie zrobił. Jaki inny cel skłoniłby go do takiego działania? Dokumenty są w dalszym ciągu opieczętowane, więc raczej nie one. Zastraszenie, pokazanie siły? Możliwe. Psikus? Mało prawdopodobne, ale nie wykluczone.
- Grunt, że jesteśmy cali i zdrowi. I nie zgubiliśmy papierów.- dopowiedziałem, mając przed oczami nieprzyjemną wizję, która niewątpliwie spełniłaby się, gdyby jednak poselstwo albo diabli wzięli, albo ekscentryczny stwór.
- Tak... chociaż taka tajemnica może okazać się gorsza niż zranienie - odpowiedziała Ashaya, a ja nie mogłem się z nią nie zgodzić. W końcu konsekwencje mogą być znacznie gorsze. Teraz jednak, gdy przedmiot podejrzeń zniknął mogliśmy tylko modlić się, aby istota nie miała jakiś większych celów niż tylko odstraszenie nas, bo weszliśmy na jej terytorium.
- Spróbujmy jeszcze raz rozejrzeć się po okolicy, tak na wszelki wypadek. Jak nic nie znajdziemy idźmy dalej.- powiedziałem, nadal czując nieprzyjemne łupanie i strzelanie w kościach, lecz papiery same się nie doniosą, prawda? Jak się wybrało taką pracę to się ma. A ból zniknie po pewnym czasie, prędzej czy później, ale zniknie.
Zauważyłem, że wadera intensywnie wpatruje się w moje czoło, lecz gdy tylko zobaczyła moje spojrzenie przeniosła wzrok w bok. Nie dopytywałem jednak, nie pokazałem również żadnej zmiany na pysku. Jeśli będzie chciała to powie. Jak nie... trudno. 
- Jasne - odpowiedziała, po czym nie tracąc czasu rozbiegliśmy się w dwie strony, z nosami przy lodowej pokrywie uważnie obserwując otoczenie w poszukiwaniu jakichkolwiek podejrzanych elementów, jednak nic nie przyciągnęło naszego wzroku. Nie było nawet ani jednego śladu. Tak jakby to wszystko było tylko wybrykiem naszej wyobraźni, jednak dochodząca do ładu boląca głowa wskazywała na coś zupełnie innego. 
Po paru minutach bezskutecznych poszukiwań zeszliśmy się, nie widząc sensu w dalszym szukaniu.
- Ruszajmy - zakomenderowałem, z pytającym wyrazem oczu szukając towarzyszki, a gdy ta skinęła głową nie namyślając się dłużej kontynuowaliśmy wędrówkę.

<Ashaya?>

Słowa: 871 = 48 KŁ

środa, 15 lipca 2020

Valerian odchodzi!

Z dniem dzisiejszym żegnamy Valeriana...


Powód odejścia: decyzja właściciela.

Od Quigley'a CD. Vallieany

Odkąd się przebudził. Nie pamięta prawie nic. Patrzy w wydarzenia wstecz i widzi je niemal jak przez mgłę. Woda. Dużo wody. Czuł jak wpływa ona do jego płuc, wywołując ogromny ból. Słowa wadery ciągle nękały jego myśli. Wizja? Szarpanina? Z tych wydarzeń nie pamięta zupełnie nic. Czy jego brat próbuje mu coś przekazać? A może to po prostu wspólny umysł płata mu figle? Basior co prawda ma wiele pytań, ale jedno jest pewne - ma to związek z duszą jego brata.
- Panie Quigley? Halo, słyszy mnie Pan? - Nagle Quigley zorientował się, że nie jest w pomieszczeniu sam. Rozejrzał się dookoła, jednak nikogo nie zauważył. Wlepił swój wzrok w podłogę, próbując skupić się na niej najbardziej jak może. Było mu przyjemnie ciepło, oczy same mu się zamykały. Każdy oddech wymagał od niego sporego wysiłku, z jego płuc wydobywał się nieprzyjemny dla ucha świst. Jego zmysły zdawały się nie współpracować. Próbował coś wybełkotać, ale jedyne co udało mu się stworzyć to dźwięk, przypominający jęczącego krokodyla. Nim zdołał jakkolwiek zareagować, nieznajoma postać wepchnęła mu jakieś zielsko do pyska. Quigley momentalnie otrzeźwiał. Jego oczom wreszcie ukazał się potężny basior. Rzucał mu pytające spojrzenie, podczas gdy on, totalnie oszołomiony, próbował się zorientować co się dzieje.
- Podałem Panu specjalne zielę, aby nieco Pana ocucić.
- Przepraszam że wypomnę, ale myślę że zamiast wpakowywać mi liście do pyska, mógł Pan użyć roztworu szałwiowego. Byłoby to mniej.. drastyczne - Odparł nieco obrażony. - aczkolwiek dziękuję bardzo. Mogę wiedzieć co tu robię?
- Roztwór szałwiowy przy Pana dolegliwościach mógłby wywołać u Pana niepożądane skutki uboczne - Odparł z lekkim uśmiechem na zaczepkę. Na te słowa Quigley uniósł jedną brew. - Przyprowadziła Pana tutaj Panna Vallieana. Nie wiem co Pan zrobił, ale obrażenia były rozległe. Nieźle się Pan poturbował. Liczne otarcia, spore osłabienie organizmu i co najważniejsze - podejrzewam, że miał Pan krwotok wewnętrzny. Zaobserwowałem u Pana gęstą, czerwonawą wydzielinę, wydobywającą się z pyska.
- Przecież gdybym miał krwotok to..
- Tak, tak, byłyby małe szanse na przeżycie, tym bardziej że zanim Pan się tu znalazł, minęły jakieś dwie godziny. - Przerwał medyk. - Dla mnie też to jest niemożliwe, aczkolwiek na to wskazują objawy. Oprócz tego, rokowania są dobre. Wygląda na to, że z Panem już jest wszystko dobrze. - Quigleyowi po tych słowach zaczęło przejaśniać się w głowie. Czyżby przy życiu trzymał go brat? Jeśli tak, to co oznaczały te wizje? A.. co z Vallieaną? Czy zrobił jej krzywdę? Czy jest cała?
- Przepraszam że przerwę, co tak właściwie z Panną Vallieaną? Czy jest cała?
- Tak. Przyprowadziła Cię tu cała zmarznięta i wyczerpana, ale zająłem się nią w odpowiedni sposób. Podczas gdy był Pan nieprzytomny z tego co mi wiadomo poszła do domu.
- Do domu?
- Tak, do domu. To byłoby raczej szalone, gdyby cały czas tutaj siedziała. Trzy dni to niemało czasu.
- Trzy dni?
- Tyle Pan był nieprzytomny. - Quigley poderwał się momentalnie, rzucając medykowi wdzięczne spojrzenie. Na wyjściu zapytał:
- Czy mógłby Pan podać mi jej adres?
~~~
Basior stąpał z nogi na nogę, wpatrując się w wejście do jaskini. Chciał tam wejść, jednak coś go powstrzymywało. Było dość wcześnie, słońce dopiero niedawno wzeszło, rozjaśniając pobliską okolicę. Śnieg już zaczął się mienić, co nie sprzyjało mu zbytnio. Wciąż nie był w pełni swoich sił, a po tylu dniach w niezbyt jasnej jaskini jego oczy odmawiały posłuszeństwa, co skutkowało bólem. Wreszcie wilk odpuścił, zostawiając pospiesznie małe upominki dla wadery, solidnie owinięte liściem Buke. Oddalał się, mając nadzieję, że wadera zauważy prezent przy wychodzeniu z jaskini. Zależało mu na tym, ponieważ w środku umieścił różne rzadko spotykane rośliny. Wiedząc że Vallieana jest zielarką, pomyślał że mogłoby to poprawić jej nieco dzień oraz oczywiście zrekompensować choć w najmniejszym stopniu nieprzyjemne doświadczenia, które jej zafundował. Teraz na głowie została mu sprawa wydarzeń sprzed paru dni. Musiał wrócić do domu i poskładać fakty do kupy. Być może pył Hshy pomoże mu wrócić do momentu, gdy jego świadomość przestała rejestrować wydarzenia. Dzięki niemu otwiera on sobie dostęp do podświadomości, która skrywa wszystkie tajemnice. Istnieje jednak ryzyko. Quigley nie wie która część jego ciała służy jako nośnik duszy jego brata. Jeśli zamieszkuje ona podświadomość, wilk bardzo łatwo może stracić kontrolę nad swoją własną duszą. Kątem oka dostrzegł niewielkie oczko wodne, przy którym postanowił się zatrzymać. Bardzo się ucieszył, gdy zauważył młode żaby, żyjące spokojnie swoim życiem. Basior postanowił położyć się i odpocząć przez chwilę. Widok miał bardzo ładny. Był już bardzo blisko dystryktu I. Z wysokich drzew co jakiś czas kapały kropelki topniejącego powoli śniegu. Gdy słońce zaczęło lekko przygrzewać, zamknął oczy. Przed nim trudne decyzje.
~~~
Ciemność. Wilk znalazł się w czarnej przestrzeni. Podłoże było chłodne i wilgotne. Dopiero po chwili zorientował się, że stoi w wodzie. Przed sobą zobaczył sylwetkę. Cała była zwęglona, lecz mimo to zdołał rozpoznać swojego brata. Orsena.
- Dokonaj właściwej decyzji Quigley.
~~~
Basior obudził się momentalnie. Znajdował się w swojej jaskini. Na zewnątrz było już ciemno. Wstał zdezorientowany, rozglądając się po pokoju. „Co się stało?” powtarzał sobie ciągle w głowie. Po chwili już wszystko rozumiał. Stał naprzeciwko pył Hshy wysypany na specjalnym naczyniu.
- Dokonam właściwej decyzji, Orsen. - Powiedział cichym, drżącym głosem i wziął się natychmiast za przygotowywanie rytuału.

<Vallieana?>

Słowa: 832 = 46 KŁ

wtorek, 14 lipca 2020

Od Saity CD. Elijasa

Kiedy łysy wspomniał coś o tym, że to nie pierwszy taki przypadek, kilka pojedynczych informacji połączyło się w mojej głowie w jedno. Zatrybiło i dało szerszy obraz na całą sprawę. Pozwoliło dostrzec nieco więcej, niż wydedukowałam samą moją obecnością przy miejscu dzisiejszej zbrodni i  podczas podsłuchiwania przechodniów. Trup na drugim końcu Centrum od miejsca, w którym teraz się znajdowaliśmy. Kolejny pod knajpą, z której wytoczyłam się kilka dni temu nad ranem po całonocnej popijawie. Prawie się wtedy o niego potknęłam, leżał na środku drogi niemal pod samymi drzwiami dobytku. A mimo to nikt go nie zauważył, nie pofatygował się, by chociaż usunąć stamtąd ciało. Cuchnące wódą i szczynami, doprawione ostrą wonią świeżej krwi truchło nie zwróciło niczyjej uwagi przez całą noc, mimo że dziesiątki wilków wchodziły w tym czasie i wychodziły z baru. Obserwowałam ich wszystkich bardziej lub mniej trzeźwym spojrzeniem. Nie dostrzegłam niczego, ani u wchodzących, ani wychodzących, co ostrzegłoby mnie w jakikolwiek sposób przed tym, co znajdzie się na mojej drodze, gdy postanowię wrócić do domu. To tylko kolejny trup nic nieznaczącego pijaka, czym tu się przejmować?
Cóż, widać jednak było czym. Skoro to nie pierwszy taki przypadek, skąd pewność, że morderca nie przestawi się na wilki innego stanu? Jeśli nie mieliśmy do czynienia z jakimś nawiedzonym idealistą z poczuciem misji oczyszczenia świata z wilczych śmieci, to niczego nie można było być pewnym. Tymczasem wszyscy do tematu podchodzili z zaskakującą beztroską.
No tak, tyle że, jak widać, nie wszyscy.
Nie wiedziałam, co Łysego łączyło z tymi pijaczynami. Mówił, że opłaci pogrzeb niedawnego nieboszczka. Szlachetne z jego strony, nikt inny na coś podobnego by się nie zebrał. Siedzenie na swoim bogactwie jak smok na kosztownościach było raczej częściej spotykaną postawą, niż dzielenie się swoim ciężko zarobionym groszem. To też takie spaczenie, zakorzenione głęboko w społeczeństwie. W tych czasach wszyscy myśleli o sobie, swoim własnym dobru. Co kogo obchodził jakiś cwel z ulicy. Niech gnije w rynsztoku.
Przez myśl przeszło mi, że może wszystkie te wilki, które musiały być na miejscu, podczas gdy nasz denat był rozszarpywany na strzępy, doskonale wiedziały, kto to zrobił. Może nawet popierały takie czyszczenie Centrum z robactwa. Nie było mowy o tym, żeby ktokolwiek zadał podobne obrażenia po cichu, do tego na środku ruchliwej ulicy. Nie mógł odejść przez nikogo niezauważony. Ktoś musiał wiedzieć. I to prawdopodobnie całkiem dużo ktosiów.
Trzeba się było tylko dokopać do tożsamości owych ktosiów. Co mogło okazać się pewnym wyzwaniem, podejrzewałam jednak, że Łysy basior niemal na pewno będzie gotowy to wyzwanie podjąć. W jego oczach widziałam naprawdę głęboką desperację. Chęć zaprowadzenia sprawiedliwości. Nie mogłam się zdecydować, czy bardziej mnie te nadzieje, tak doskonale rysujące się na pysku basiora, bawią, czy raczej wzbudzają szacunek. Ale, jak wszystko dobrze pójdzie, jeszcze będę miała sporo czasu, by się nad tą kwestią zastanowić. A tymczasem...
- Mówiła pani o pomocy. Zapraszam więc do podzielenia się spostrzeżeniami - odezwał się nagle basior i swoje słowa ewidentnie kierował do mnie, bo gdy zamrugałam szybko, by wrócić do rzeczywistości z moich rozmyślań, patrzył centralnie na mnie. Uśmiechnęłam się tym moim głupim uśmiechem, który denerwował mnie samą, gdy patrzyłam na siebie z taką miną w lustrze, nie wyobrażałam więc sobie nawet, jak bardzo irytujący musi być dla innych. Dla mnie jednak najważniejsze, że spełniał swoją funkcję. Pozwalał mi sprawiać wrażenie nieszkodliwego przeciwnika, kogoś, kim nie trzeba się przejmować, bo jest zwyczajnie zbyt głupi czy myślący trywialnie, by wziąć coś na poważnie i w jakiś konkretny sposób zareagować.
- Spostrzeżeniami na temat? - zapytałam, przekręcając lekko głowę i machając głupio ogonem. Chyba go tym pytaniem wkurwiłam, bo na czole wystąpiła mu pulsująca żyłka. Powstrzymałam wypływający na mój pysk triumfalny uśmiech. Ach, wkurwianie innych było jednak satysfakcjonujące...
- Tego, co się tu wydarzyło - wycedził przez zaciśnięte zęby, co jeszcze bardziej dopieściło moją euforię po osiągnięciu sukcesu. Jednak to by było na tyle, jeśli chodzi o tak perfidne denerwowanie go w najbliższym czasie. Niestety. Nie chciałam, żeby uznał, że współpraca ze mną mu się nie opłaci. Musiałam dać mu coś, co go zainteresuje na tyle, by zechciał zatrzymać mnie przy sobie. Potem będę mogła dalej się bawić. By the way, uroczo wyglądał, jak się wkurwiał. Z radością zrobię wszystko, by jak najczęściej oglądać go w tym wydaniu podczas tego naszego wspólnego polowania na mordercę.
Bo tak, teraz już nie miałam najmniejszych wątpliwości, że nie odpuści. A skoro jeszcze nie odwrócił się na pięcie i nie dał sobie ze mną spokoju, to znaczy, że miał nadzieję, że będę mogła mu jakoś realnie pomóc.
Oczywiście nie chciałam zawieść jego oczekiwań wobec mnie.
- Cóż, takim jednym głównym, którym mogę się podzielić, jest to, że ktoś na pewno całe zdarzenie widział - wzruszyłam ramionami, obiegając wzrokiem otoczenie. Plamy czerwonej krwi nadal odznaczały się wyraźnie na tle białego kamienia wyściełającego ścieżkę. Nie dało się ich nie zauważyć, a jednak większość wilków, których mrowie nadal się tędy przelewało, zdawało się dokładnie to robić. Wszystko, byle ich wzrok nie padł na niechciany ewenement szpecący otoczenie.
- Ale nic z tym jakoś nie zrobił - burknął, a ja wyszczerzyłam się w odpowiedzi w uśmiechu.
- Ależ pan bystry! - zawołałam. - A jaki spostrzegawczy.
- Czy pani kpi? - spytał, mierząc mnie morderczym spojrzeniem spode łba. Dotknęłam łapą klatki piersiowej w miejscu, gdzie biło serce i spojrzałam na niego z udawanym oburzeniem.
- Gdzież bym śmiała!
Wyglądał na mocno zirytowanego, nie przeszkodziło mi to jednak w ciągnięciu tej farsy. Wystarczyło rzucić mu kilka informacji, na tyle jednak mało, by nie pozostało mu nic innego, jak tylko zabrać mnie ze sobą na poszukiwania. Bym mu w odpowiedniej chwili podrzuciła odpowiedni trop. Może nie miałam w tym żadnego interesu, nie w samym złapaniu tego, kto był za śmierć basiora odpowiedzialny. Ale mogłam się podczas takiego mini śledztwa podszkolić, potrenować i utrwalić wiedzę i taktyki, których się w ostatnim czasie nauczyłam. Choć nie tylko te.
- Próbował pan może popytać przechodniów? Czy coś widzieli - powiodłam łapą naokoło, wracając do mojego w miarę normalnego tonu. Mięśnie pyska zaczynały mi sztywnieć od idiotycznego uśmiechu, w którym wykrzywiałam usta, więc go również porzuciłam. A co tam. Może a nóż widelec łatwiej mi pójdzie przekonanie basiora, że opłaci mu się zabranie mnie ze sobą do prowadzenia śledztwa.
- A czy oni wyglądają, jakby chcieli ze mną rozmawiać i jakby cokolwiek widzieli? - burknął, nadal patrząc na mnie spode łba, jednak starałam się to ignorować. Teraz może nie był zbyt przychylnie do mnie nastawiony, ale nic nie stało na przeszkodzie, by w przyszłości się to zmieniło.
- Ach, oni nie. Poza tym nie można ich o takie rzeczy pytać wprost. Trzeba się trochę pogimnastykować - uśmiechnęłam się przebiegle. - Nie ma opcji, żeby nikt nic nie wiedział.
- I nie ma opcji, żeby ci coś powiedzieli, nawet jeśli widzieli - sceptycyzm basiora z każdą chwilą zadziwiał mnie coraz bardziej. Jak można być tak negatywnym?
- Z własnej woli nie - prychnęłam i, bez ostrzeżenia, ruszyłam w stronę najbliższego, siedzącego pod jedną ze ścian, menelka. Zauważyłam go już jakiś czas temu, sterczał w jednym miejscu, zwinięty w kłębek, nie ruszał się za bardzo, jednak gdy jakiś nieuważny przechodzeń nadepnął mu na ogon, wywinął się i warknął na niego ostrzegawczo. Nie byłam pewna, czy w czasie ataku tu był, a jeśli był, to czy coś widział, czy akurat wtedy spał. Liczyłam jednak na to, że potworne wrzaski katowanego go obudziły. - Dzień dobry, proszę pana! - rzuciłam już z pewnej odległości, trochę głośniej, niż było trzeba, na wypadek, gdyby był przygłuchy. A było to całkiem prawdopodobne, skoro mógł tu spać. Albo po prostu przyzwyczaił się do panującego w Centrum zgiełku. - Piękną mamy pogodę, prawda?
Łypnął na mnie jednym okiem, ale nie poruszył się w żaden inny sposób. Tylko powieka raz po raz przesuwała się po gałce ocznej, gdy mrugał.
Wyrzuciłam z siebie jeszcze serię innych bzdurnych pytań retorycznych lub takich, na które zaraz sama sobie odpowiadałam. Trajkotałam jak najęta, starając się osiągnąć wcale nie trudną rzecz - wywołać u bezdomnego irytację. Zirytowany wilk chętniej zrobi wszystko, by jak najszybciej pozbyć się natręta. Żeby znowu mieć święty spokój.
- Dobra, pani - "obudził się" nagle. Podniósł łeb i spojrzał na mnie krzywo, z niezadowolonym grymasem na pysku. - Czego pani ode mnie chce?
- Oj, no tak - zaśmiałam się głupkowato. - Widzi pan, zastanawiałam się... Jak dobrze zna pan okolicę?
- Dość dobrze - burknął. Jego wzrok powędrował na basiora za mną. W jego oczach dostrzegłam błysk rozpoznania.
Serio, znali się? A może staremu pijaczkowi już tylko się coś we łbie pomieszało? Jedna i druga opcja wydawała się równie prawdopodobna.
- Och, a był pan tu może, gdy działy się te okropne rzeczy? To znaczy, podejrzewam, że okropne. Wrzaski, jakie niosły się po rynku, były przerażające - skuliłam lekko uszy, podkuliłam ogon. Rzuciłam ukradkowe spojrzenie na plamę na drodze. Całą sobą demonstrowałam niepokój.
Widział. Co prawda twierdził inaczej, ale mowa ciała go zdradziła. Kilka innych, zdawałoby się, że nie nawiązujących do sprawy pytań później dowiedziałam się, że w sumie to niewiele widział. Tłum wilków był zbyt gęsty, by się przypatrzeć.
Co, jak dla mnie, tym bardziej było dziwne. Że nikt nie zwrócił uwagi na krwawą jatkę, która się tu rozegrała.
No ale, żeby nie było, że wychodzę z niczym - zdobyłam rysopis kogoś, kto przystanął i patrzył dokładnie w miejsce kaźni. O dziwo podejrzewałam, że znam tego kogoś. Nie raz upijałam się w jego barze.
Wróciłam więc do Łysego z podniesionym dumnie ogonem i uśmiechem na ustach. Przekazałam mu, czego się dowiedziałam. Widziałam, jak mrużył oczy, patrząc to na mnie, to na bezdomnego, który tymczasem wrócił do swojej drzemki tudzież innej formy egzystencji, którą gwałtownie przerwałam swoim wtargnięciem. Podejrzewałam, że słyszał naszą rozmowę. A że nie zadałam żadnego bezpośredniego pytania o całą tą sprawę, nie powinno być opcji, żebym się czegoś dowiedziała na jej temat. A jednak.
- Właściciel Zajazdu "Pod Maciągowym Okiem" może coś wiedzieć na temat tej sprawy - poinformowałam w ramach podsumowania. - Możemy się do niego przejść. A nóż się czegoś ciekawego dowiemy.

<Elijas?>

Słowa: 1608 = 125 KŁ

Od Spero CD. Aarveda

Znowu byłam uwięziona. Znowu zamknięta w małym pomieszczeniu, pozbawiona mojej magii, stłamszona, bez wizji na jakieś wyjście z tej sytuacji...
Widać największe koszmary naszego życia nigdy tak do końca się nie kończyły.
Widziałam waderę, która sprawiła, że straciłam przytomność. Czy raczej, jeśli mam ściślej trzymać się faktów, w zasadzie odebrała mi moc. Najpierw pchnęła we mnie za dużo magii, która znacznie utrudniła mi zapanowanie nad sobą. Wpływała we mnie nieprzerwanym strumieniem, przepełniała mnie, czułam, jak tracę kontrolę. A potem w uszach rozbrzmiał mi dźwięk przypominający tłuczenie szkła. Oczy zaszły mgłą, a głowa... Miałam wrażenie, jakby ktoś rozsadzał mi czaszkę.
Krzyknęłam. I chyba krzyczałam tak dość długo, sądząc po tym, że teraz nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Musiałam zamilknąć dopiero, gdy ból stał się nie do zniesienia. Ciało po prostu się poddało. Wolało wyłączyć świadomość, niż skazywać ją na nieustające, przerażające cierpienie.
A teraz...
Gdy tylko spróbowałam poruszyć się po tym, jak odzyskałam przytomność, poczułam na łapach dziwnie znajomy ciężar. Co ja gadam. Niepokojąco, przerażająco znajomy. Gdy tylko zdałam sobie sprawę, że nie, to nie było tylko wrażenie, że naprawdę moje łapy ponownie skute były kajdanami z kamienia, który blokował niemal każdy rodzaj magii... Zrobiło mi się niedobrze.
Otworzyłam gwałtownie oczy, czego zaraz pożałowałam. Ból głowy obudził się na nowo, tak silny, że niemal ponownie pchnął mnie w objęcia nieświadomości. Może powinnam była na to pozwolić. Odpuścić, podarować sobie walkę. Nie miałam pojęcia, kim była ta dziwna wadera, jaką mocą władała ani, tym bardziej, czego od nas chciała. Ale jeśli była w stanie doprowadzić mnie do takiego stanu, podejrzewałam, że nie była to pierwsza lepsza magiczka. Musiała mieć wiedzę. Umiejętności. I predyspozycje.
Ale zaraz, zaraz... Gdzie był Aarved?
Poruszyłam się nieznacznie, nieco spanikowana. Pamiętałam, jak wadera mówiła, że możemy się jej jeszcze przydać... Obydwoje. Aarved musiał więc żyć, na pewno nic mu się nie stało. Nie miałam pojęcia, do czego nas potrzebowała. Ale rogaty basior musiał żyć. Po prostu musiał.
Wkładając w to sporo wysiłku i samozaparcia, ponownie otworzyłam oczy, tym razem wolniej. Pomogło. Ból nie był aż tak obezwładniający, choć nie zniknął całkowicie. Nie miałam pojęcia, co magiczka mi zrobiła, ale efekt był taki, że czułam się przepalona. Choć takie wrażenie mogły też tworzyć kajdany, które blokowały moją magię, tworząc w moim wnętrzu pewną pustkę. Straciłam moją najpotężniejszą broń, coś, co dawało mi poczucie bezpieczeństwa, do tego to miejsce...
Przekręciłam głowę tak, by spoczywała płasko na wyłożonej zimnym kamieniem posadzce pomieszczenia. Było ciemno, niewiele mogłam dostrzec poza słabym światłem, jakim mienił się kamień, z którego stworzono kajdany. Chciałam przywołać ognik, żeby rozświetlić nieco to miejsce... Jednak zamiast na znajomą obecność magii ponownie natrafiłam na pustkę. To było tak obce uczucie... a jednocześnie tak przerażająco znajome. Przywracało wspomnienia, których wolałabym nie mieć.
- Aarved? - wyszeptałam. Wydobycie z siebie tak cichego dźwięku zdawało się już być ponad moje siły. Czułam uporczywe pieczenie w gardle, które było pewnie wynikiem długiego wrzasku.
Usłyszałam dochodzący gdzieś z ciemności niedaleko mnie brzęk kajdan przesuwających się po podłodze. W jednej chwili wróciła we mnie nadzieja. Odżyłam, podniosłam głowę w górę, wciągnęłam nosem powietrze, próbując wyłapać zapach znajomego wojownika... Był tam. Poruszył się, więc prawdopodobnie albo właśnie odzyskiwał przytomność, albo już był przytomny. To dobrze wróżyło.
- Ved, wszystko dobrze? - spróbowałam wstać, jednak łapy odmówiły posłuszeństwa, więc ponownie zwaliłam się na posadzkę. Jednak byłam zdeterminowana. Nie poddałam się, próbowałam doczołgać się do basiora, poczuć, że faktycznie tu jest, może nie cały i zdrowy, ale przynajmniej żywy. Niestety, i to nie było mi dane. Przykute do ściany łańcuchy podpięte pod kajdany, które mnie krępowały, były za krótkie i choć naprawdę bardzo się starałam, nie byłam w stanie przesunąć się ani centymetr dalej. Zaskamlałam cicho, strzygąc uszami, chcąc wyłapać każdy, choć najdrobniejszy znak, że basior wciąż żyje...

<Aarved?>

Słowa: 616 = 35 KŁ

poniedziałek, 13 lipca 2020

Od Saity - Trening VII

Opowiadanie zawiera miejscami słowa uznawane za wulgarne.


Zwykle w mojej pracy działałam sama. Więcej mógł zrobić, dowiedzieć się, samotny wilk, gdyż nie zwracano na niego aż takiej uwagi, jak, na przykład, na parę, albo tym bardziej grupę obcych osobników, pojawiających się w danym czasie w jednym miejscu. Niemniej, owszem, niektórzy preferowali działanie w grupie. Jednak ja do nich nie należałam.
Mimo to, jeśli dowództwo organizowało szkolenie dla swoich agentów, każdy wezwany miał obowiązek się na nim stawić. Bez gadania  rzucić wszystko i udać się we wskazane miejsce, by oddać się niesamowicie porywającemu treningowi z pozostałymi członkami naszych skromnych szeregów...
Takie zjazdy miały tę dodatkową zaletę, że pozwalały na poznanie się poszczególnych, działających samotnie wilków na stanowiskach szpiegów. Mogliśmy poznać tych, którzy będą stali po naszej stronie. Którzy w razie jakiś problemów mogą pomóc, wesprzeć w misji czy zwyczajnie stać się dobrym partnerem do niezobowiązującej konwersacji. Raczej wszyscy szpiedzy Królestwa działali dla tych samych założeń, mieli podobne cele misji, które im zlecano. Jeśli więc któryś z naszych szeregów miał gorszy dzień, potrzebował z kimś szczerze porozmawiać, zawsze mógł liczyć na kompanów. Co prawda nigdy nie odczułam potrzeby wykorzystania tej opcji, ale kto mógł wiedzieć, co przyniesie odległa przyszłość?
Jednak, mimo tych wszystkich pobocznych korzyści, takie zjazdy miały na celu głównie szkolenie nas. Sprawianie, byśmy stawali się jeszcze lepszymi w tym, co robimy. Zwykle trwały tylko jeden dzień, a nawet sam poranek czy popołudnie. Nic nadzwyczajnego. Jeden zjazd skupiał się zwykle na jednym rodzaju treningu. Jakiś tor przeszkód czy, jak tym razem - walka z wykorzystaniem broni lub bez niej.
Odgrywaliśmy różne scenariusze walki. Musieliśmy być w niej bardzo dobrzy, przede wszystkim skuteczni... W naszym przypadku nie było miejsca na błędy, bo podrzędnych szpiegów nikt nie ratował w sytuacji zaliczenia wpadki. Nawet tych wyżej usytuowanych nieczęsto decydowano się wyciągać z opresji. Musieliśmy sobie radzić sami... a najlepiej nie dawać się złapać na szpiegowaniu. Trening walki mógł nam w tym pomóc. Poprawić naszą zwinność, która często okazywała się niezbędna do wywinięcia się z nieciekawej kabały, w jaką ewentualnie można się było wpakować.
- Saita z Rodu Warren? - usłyszałam za sobą obcy głos, który zmusił mnie do oderwania się od szklanki soku, którą powoli sączyłam, siedząc przy jednym ze stolików bufetowych przy polu, gdzie odbywały się ćwiczenia. Wszystko w jednym miejscu, można powiedzieć. Żeby nie kręcić się za bardzo po okolicy, a tym samym nie zwracać na siebie za dużej uwagi.
I tak, piłam sok. Po prostu sok. Niesamowite? Trochę tak, jeśli ktoś mnie zna tylko z knajp czy tak zwanego "przebiegu". Acz, o dziwo, piję tylko w pracy.
Tak tak, taki trochę paradoks. Cóż począć - ani ja, ani moja praca, a już tym bardziej moje życie nie były normalne, nie można więc ich było normalnymi miarami mierzyć.
- To ja - uśmiechnęłam się ciepło, odwracając się do basiora, który przystanął przy moim stoliku. Nie znałam go. Część obecnych tu wilków kojarzyłam, spotykaliśmy się wcześniej na podobnych szkoleniach. Kojarzyli mnie z imienia, nazwę rodu, z którego pochodziłam, kojarzyli. Myślę, że jakby ją usłyszeli, połączyliby mnie z nim, jednak sami z siebie nie potrafiliby powiedzieć, jak się mój Ród nazywa. Nie miałam im tego za złe. Czasami sama zapominałam...
Wstyd i hańba? Według mojej rodziny - jak najbardziej. Dla mnie te kwestie to tylko niepotrzebna biurokracja. W pracy i tak musiałam dość często zmieniać tożsamość.
A wracając... Patrzyłam na basiora z uprzejmym zainteresowaniem, zastanawiając się, skąd zna moje pełne miano i czego ode mnie chciał. Pogawędzić? Zdobyć nowe kontakty? Może miał mi coś do przekazania?
- Jesteśmy parą w kolejnej sesji treningowej - oznajmił, posyłając mi promienny uśmiech, choć spojrzenie, które mi posłał, zdecydowanie nie wskazywało na to, że jest z tego powodu zadowolony. Powstrzymałam się od odruchowego zmarszczenia brwi. Pomijając, że jak na szpiega kiepsko krył się z emocjami... Jaki miał do mnie problem? Bo chyba nie rozumiałam. Pierwszy raz gościa na oczy  widziałam i już fochy? Bo co? Bo byłam waderą?
Jak się okazało, potem moje przypuszczenia miały się potwierdzić. Ale nie uprzedzajmy faktów aż tak bardzo.
- Och, dobrze - odpowiedziałam uśmiechem, starając się nadać mu jak najwięcej autentyczności. Raczej wyszło mi to lepiej, niż mojemu nowemu znajomemu, bo odraza w jego oczach tylko nabrała na intensywności. - Zaczniemy, jak tylko skończę, co? - zadałam pytanie, ruchem głowy wskazując szklankę z sokiem, która w tym momencie była już opróżniona jakoś w trzech czwartych.
- Możemy też zacząć od razu, żeby mieć to z głowy, i potem dopijesz - zauważył, opierając się o stolik koło mnie i mrugając do mnie, w jego mniemaniu pewnie zalotnie. Przybrałam wyraz pyska, który imitował autentyczne rozmyślanie nad propozycją... po czym wzruszyłam ramionami.
- Niewiele mi zostało, a nie wiadomo, ile nam zajmie sparing.
- Oj, wątpię, żeby trwał długo - mruknął.
Drgnęłam na te słowa, przenosząc gwałtownie wzrok na basiora. Teraz naprawdę zmarszczyłam brwi, poniewczasie orientując się, że może nie powinnam zdradzać aż takich emocji. Daję mu tylko amunicję. Powinnam panować nad emocjami, a już szczególnie nad okazywaniem ich.
- To się chyba dopiero okaże - zaśmiałam się nieco głupkowato, wracając do poprzedniego wyrazu pyska. Upiłam resztę soku ze szklanki, którą następnie odstawiłam gwałtownie na stół, oblizując wargi. Basior przez moment śledził ruch mojego języka, dość szybko jednak się opanował, uciekając spojrzeniem. Jednak ta chwila wystarczyła, bym to zauważyła. I wydedukowała szansę, jaką mogłam dzięki tej drobnej słabości basiora osiągnąć.
Wielu uważało wykorzystywanie swojego ciała jako narzędzia w taki sposób, jak ja to robiłam, za obrzydliwe. Haniebne. Pewnie znaleźliby jeszcze kilka epitetów, by to określić, a które w tej chwili nie przychodziły mi do głowy. Niemniej - to działało, było wygodne, może nie najbardziej moralnie akceptowalne... Ale to było moje ciało, ja decydowałam, jak je wykorzystam. A tak się składało, że traktowałam je jako narzędzie. Idealne do osiągania tego, czego chciałam.
W końcu jednak wstałam, nie chcąc jeszcze bardziej irytować tego gościa. Jak na mój gust, musiał być nowicjuszem, był zbyt niecierpliwy jak na zaprawionego w boju szpiega. Nasza robota nigdy nie działała na zasadzie hop i jest, informacje, których potrzebujemy, znalazły się w naszym posiadaniu. Wręcz przeciwnie, nieraz miesiącami trzeba pracować nad celem, zmiękczać go, kruszyć, by potem uformować na nowo... Tak, jak nam to będzie odpowiadało. A basior... Nie wyglądał na kogoś, kto lubił czekać. Chyba, że na potrzeby pełnionego stanowiska potrafił uzbroić się w cierpliwość. Niemniej w takim układzie tylko siebie krzywdził. Jeśli ktoś nie jest cierpliwy z natury, lepiej, by pomyślał nad objęciem innego stanowiska. Zastępy szpiegów nie są dla niego.
- Ty znasz moje imię, ja nie znam twojego - uśmiechnęłam się ciepło, zrównując się z basiorem, gdy już kierowaliśmy się w kierunku placu, gdzie w tej chwili walkę toczyły jeszcze dwie pary. I to już od jakiegoś czasu. Prowadzili walkę na wyczerpanie, która wymagała więcej zwinności, niż siły. Stawiała raczej na unikanie ciosów, niż ich zadawanie.
- Franc - rzucił krótkim, dość ostrym tonem, na który zareagowałam zwróceniem uszu w jego stronę. Skupiałam na nim uwagę i chciałam, żeby to wiedział.
- Jak długo działasz na stanowisku? - zapytałam z czystej ciekawości. Chcąc stworzyć sobie w głowie jakiś obraz życia basiora.
- Na pewno dłużej, niż ty - uśmiechnął się ciepło, zwracając się w moją stronę. I mimo tej miny ostre słowa nie straciły na swojej sile.
Nie miał pojęcia, że siedziałam w tym niemal od szczeniaka, a wcześniej przeszłam jeszcze przeszkolenie wojskowe. Nie miałam zamiaru go o tym uświadamiać.
- Mam już pewne doświadczenie. Wiele pozytywnie zakończonych misji za sobą - mówił dalej, a ja słuchałam go z zainteresowaniem i niewielką domieszką rozbawienia. Choć wzrokiem wodziłam wszędzie dookoła, witając się ze znajomymi wilkami, których mijaliśmy i generalnie zdając się zupełnie nie zwracać uwagi na to, co mówi do mnie basior. Jak tak staliśmy koło siebie, mogłam zobaczyć, że jest znacznie ode mnie wyższy i masywniejszy, choć ja do niskich nie należałam. Do tego z każdym kolejnym jego słowem przechwałki coraz bardziej zastanawiałam się nad tym, jak trafił w nasze szeregi. Za dużo o sobie mówił, jak na kogoś siedzącego w zawodzie od lat. Rozumiem, że byliśmy wśród "swoich", mogliśmy sobie na więcej pozwolić... Ale nie na AŻ tyle.
Nadal wysłuchując jego wywodu i zapisując sobie w pamięci co istotniejsze fakty, złapałam kontakt wzrokowy ze znajomym basiorem. Moim przyjacielem, można powiedzieć. Obydwoje urzędowaliśmy w Centrum i odkąd poznaliśmy się na jednym z podobnych do tego zjazdów, często pomagaliśmy sobie w robocie. A, no i był telepatą, czym ja się, stety bądź mniej stety, nie mogłam pochwalić.
Gdy tylko jego wzrok padł na mojego nowego znajomego skrzywił się znacząco, adresując ten grymas do mnie. Normalnie w zasadzie nie dało się odczytać z jego pyska intencji, które nim kierowały. A jak się dało - robił to całkowicie świadomie. Albo sytuacja była naprawdę gówniana.
Odpowiedziałam wywróceniem oczami i lekkim położeniem uszu po sobie. Buc, przekazałam w ten sposób niewerbalnie, na co basior skinął lekko głową: Wiem. Potem uśmiechnął się i machnął zachęcająco swoim czarnym ogonem. Ale dasz radę, pokaż mu.
Wiedziałam, że dam. Nie z takimi dryblasami i przemądrzałymi bubkami sobie radziłam. Nadal jednak zastanawiało mnie, jak on został mianowany na stanowisko szpiega z takim podejściem do tematu, jakie ma.
Zatrzymaliśmy się przy trenerach, którzy rozpoczynali sparingi i dawali wskazówki, gdy zaszła taka potrzeba. Była ich zaledwie garstka, dlatego nie skupiali się zwykle na każdym wilku, prowadząc go za rączkę. Bardziej uczyliśmy się tu od siebie nawzajem, niż od nich. Oni tylko nas nakierowywali na odpowiednie tory, gdy bardzo z nich zbaczaliśmy. Z jednym z nich też się całkiem dobrze dogadywałam, do tego też właśnie wtedy podeszliśmy. Już na wstępie posłał mi ciepły uśmiech, który zaraz odwzajemniłam.
- Hejka, Saita - rzucił, przenosząc wzrok na mojego towarzysza. Mina momentalnie mu zrzedła, a ton się jakby oziębił. - Dzień dobry, Franc - po czym zmarszczył brwi w konsternacji i popatrzył to na jednego, to na drugiego z nas. - Dobrali was w parę?
- Niesamowite, prawda? - podłapał natychmiast Franc, a ja aż zamrugałam w reakcji oburzenie w jego głosie. Które zdecydowanie nie było udawane. Musiałam potem dopytać towarzystwa, skąd się ten gościu urwał i jakim cudem jeszcze nie stracił stanowiska. Mordkę może i miał niczego sobie, czekoladowo brązowa sierść, jaka pokrywała go od góry do dołu miała w sobie pewien urok. Jednak samą ładną buźką nie dało się za wiele zdziałać. Trzeba było potrafić jeszcze słuchać, nie mówić za wiele o sobie, za to zapamiętywać to, co mówią o sobie inni. Tymczasem... No nie wiem, nie wiem. Typ wyglądał mi naprawdę podejrzanie i nietypowo, jak na to miejsce zatrudnienia. - Przecież zmiotę ją jednym ciosem. Nie ma ze mną szans. Żadna wadera nie ma.
Zamrugałam ponownie, tym razem wręcz przysiadając na zadzie, patrząc na basiora w szczerym szoku... A potem obudziła się we mnie złość.
No co za chuj.
Wściekłość tę wyraźnie dostrzegł trener, Blash, który uśmiechnął się na to lekko. Franc totalnie nie zwracał na mnie uwagi, dlatego mu to umknęło. Pewnie to lepiej. Blash spojrzał w naszą stronę współczująco... Nie dokładnie na basiora. Ale do niego było to spojrzenie skierowane. Cóż, biedak nie załapał.
- Dokładnie! Trzeba jej chyba współczuć - w duchu życzyłam mu, żeby się zaraz z tego oburzenia nie zapowietrzył. Gdy po tych słowach spojrzał na mnie, w ekspresowym tempie przywróciłam na mój pysk nieco głupkowaty wyraz, udając, że oglądam z zainteresowaniem otoczenie, a nie skupiam się na tym, co mówi. - Dziwka może i nadaje się do szpiegowania kracji w ich sypialniach, ale do bitki? Szanujmy się.
Aaaa, więc to tu go gniotło...
Słowo na "d" nieszczególnie mnie ruszyło. Przyzwyczaiłam się, że jestem tak nazywana. Za to nazwanie mnie w ten sposób dało mi lepszy pogląd na sytuację. Musiał z kimś o mnie rozmawiać. A może nawet kojarzył mnie gdzieś z terenu. Tak, przyznaję, zachowuję się momentami jak kurwa, potrafię flirtować z każdym i niemal każdego przekonać o mojej nieszkodliwości, tylko przy pomocy odpowiedniego wykorzystania mojego ciała. Ale nie tu. Gdy przychodził czas szkolenia, odrzucałam wszelkie maski czy role, które na co dzień odgrywałam, na bok, a skupiałam się na zdobywaniu wiedzy, która potem mogła mi się przydać. Nie pokazywałam od razu innym wszystkiego, jak na dłoni. Ale nie grałam tu zdecydowanie słodkiej idiotki. Jeśli nie zostałam do tego sprowokowana, tak jak teraz, przez niego. A on to podłapał, pewnie utwierdzając się tylko w przekonaniu, co od kogoś usłyszał. A walka z waderą do towarzystwa, która szpiegiem została tylko dlatego, że potrafi zdobywać informacje przez łóżko... Chyba biła, i to dość mocno, w jego męski honor.
Niemniej, nie był to mój problem.
- Cóż, na pewno uda ci się ją czegoś nauczyć w takim razie - rzucił Blash, starając się ukryć rozbawienie na słowa basiora. Znał mnie. Widział, jak walczę. Wiedział, że faktyczny wynik naszej potyczki mógł znacząco odbiegać od przypuszczeń Franca. Jednak nie oświecił go. Może jemu też basior zalazł za skórę. - Tam macie wyznaczony ring, możecie zaczynać. Z chęcią zobaczę, jak ta walka się potoczy - mrugnął do mnie znacząco, a ja zaśmiałam się, nieco zbyt głośno. Miało to utwierdzić basiora w przekonaniu, że ma nade mną przewagę. Że się go boję albo nie zdaję sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Tymczasem było zgoła odwrotnie.
Kątem oka dostrzegłam cień uśmiechu na pysku drugiego z moich znajomych, tego, z którym wcześniej sobie chwilę niemo porozmawialiśmy. Tray zbliżył się do nas wraz ze znajomymi. Widocznie nie chciał, żeby ominęła go zabawa przyglądania się, jak rozkładam pewnego siebie idiotę na łopatki. Typowe.
Mimo to jakoś mi cieplej było z myślą, że mam osoby, które mi kibicują. Zamiast nazywać mnie dziwką.
Tanecznym krokiem ruszyłam w kierunku wyznaczonego pola, jakoś w połowie drogi udając, że się potykam, omal nie padając na basiora.
- Oj, przepraszam, niezdara ze mnie! - zaśmiałam się nerwowo, choć w rzeczywistości byłam spokojna. Puls miałam spokojny, tylko oddech nieco nierówny, ale to dlatego, że umyślnie go spłyciłam. Było to nieco męczące, zmuszanie się do innego sposobu oddychania. Ale zwykle się opłacało. Niewielkie zmarnowanie energii na rzecz elementu zaskoczenia... Opłacalna "inwestycja".
- W porządku - burknął, odpychając mnie, teraz już chyba naprawdę obrażony na mnie. Albo na całą tą sytuację, że w ogóle musi stawać do walki ze mną.
Tyle, że nie powinno się nigdy lekceważyć przeciwnika. To dość cenna lekcja, którą każdy powinien odebrać. A ja... Cóż, ja miałam mu jej udzielić całkiem niedługo.
- Zaczynacie na trzy i w zasadzie... No, kto pierwszy się podda albo nie będzie miał siły walczyć dalej - Blash stanął w pewnej odległości od nas, z rozbawieniem patrząc na grupkę gapiów, która już się zebrała dookoła. Franc usiadł niedbale w regulaminowej odległości ode mnie i ziewnął. Ja ugięłam nieco łapy, by mieć łatwiejszy start, kładąc ogon płasko na ośnieżonej powierzchni. Zwarta i gotowa w każdym momencie wystrzelić. Jednocześnie cały czas kontynuowałam tę szopkę, położyłam uszy, rzucałam wzrokiem dookoła, oddychałam ciężko... Jakbym zdała sobie właśnie sprawę z tego, co mnie czeka. I bardzo się tego bałam.
- Zawsze możesz się poddać od razu - rzucił Franc cicho, gdy Blash zaczął odliczanie. Udałam zainteresowanie, skierowałam uszy w jego stronę. Uśmiechnął się, gdy na moment wstrzymałam oddech. - Dle mnie też cała ta sytuacja jest idioty...
- TRZY! - krzyknął Blash, a ja wystrzeliłam. Szybka, jak błyskawica, niespodziewanie, zarzucając ogonem tak, że wzbiłam w powietrze chmurę sypkiego śniegu, która momentalnie opadła na oczy basiora. A ja to wykorzystałam, by przemknąć niezauważona za jego plecy. W zasadzie samo to mogło mi wystarczyć do powalenia przeciwnika. Jednak gdzie byłaby w tym cała zabawa? Stuknęłam go więc tylko łapą w plecy. Nie miałam może wystarczająco siły, żeby go powalić czy chociaż wytrącić z równowagi. Ale zaznaczyłam cios. Gdybyśmy walczyli na poważnie, mogłam mu w tej chwili wbić ostrze w plecy. Byłby martwy.
Basior odwrócił się gwałtownie, próbując trafić mnie łapą na odlew. Nie wyszło, bo w ostatniej chwili ponownie przypadłam brzuchem do ziemi. Kończyna basiora przeleciała nade mną, a gdy nie napotkała spodziewanego oporu, basior siłą rozpędu stracił równowagę, odwracając się do mnie bokiem. A ja wystrzeliłam zwinnie z poziomu gruntu, celując zębami we wrażliwy brzuch wilka, zaznaczając kolejny cios. Potencjalnie śmiertelny w zwyczajnej walce.
Zaklął szpetnie, gdy poczuł, jak moje zęby zaciskają się nieco na jego skórze. Odskoczyłam jednak równie szybko, jak przyskoczyłam, uciekając spoza zasięgu łap basiora. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie. Doskakiwałam do basiora i odskakiwałam od niego, w zasadzie nie dając mu możliwości na wymierzenie jakiegokolwiek ciosu. W żadnym miejscu nie zostawałam dłużej, niż było to konieczne do zadania szybkiego ciosu, może nie silnego, ale jeśli w normalnej walce zsumuje się liczne małe, lecz krwawiące dość obficie ranki, mogły okazać się równie niebezpieczne, co rozszarpane gardło. Upływ krwi zawsze niósł ze sobą ryzyko. Poza tym... Na dobrą sprawę mogłam po prostu przy pierwszym lepszym ciosie dźgnąć go jakąś bronią. I kaput.
Cóż rzec... Franc nie docenił przeciwnika. Wydurnił się przed innymi obecnymi tu wilkami, którzy, gdy po kilkunastu minutach zabawy w kotka i myszkę wypchnęłam go w końcu poza obszar ringu, tym samym zmuszając go do poddania się, parsknęli wręcz gromkim śmiechem.
Ja się nie śmiałam. Patrzyłam poważnie na Franca rozłożonego przede mną na ziemi. Przez głowę przebiegały mi raz po raz słowa, które wypowiedział pod moim adresem przed walką. Nie byłam mściwa. Ale nawet ja miałam swoje granice. I lubiłam od czasu do czasu się nad kimś poznęcać. Szczególnie, gdy wcześniej popisał się swoją głupotą.
- Głupio tak, przegrać ze zwykłą dziwką, co? - rzuciłam kpiąco. Warknął na mnie.
I nie, nie odwróciłam się do niego plecami. Nie byłam głupia, prawdopodobnie by się na mnie wtedy rzucił. Zamiast tego wyciągnęłam do niego łapę, oferując mu pomoc w pozbieraniu się z ziemi. Odtrącił ją. Spodziewana reakcja. Sam dźwignął się na łapy, splunął w moim kierunku, na co uniosłam brwi w lekkiej konsternacji. Zachowujemy się jak dzieci?
Jednak zaraz potem odwrócił się i zaczął się oddalać. A mnie jakoś nie bawiła wizja łażenia za nim. Po co mi to? Denerwowanie się, przejmowanie jakimś gościem, którego ego jest większe, niż on sam. No bądźmy poważni.
- Ładnie mu pokazałaś - Tray pacnął mnie łapą w plecy z taką siłą, że się zachwiałam. Posłałam mu mordercze spojrzenie, ale gdy tylko zobaczyłam szeroki uśmiech na jego pysku, odwzajemniłam go. No nie mogłam się po prostu powstrzymać.
- Gdzie on się uchował? Nie zachowywał się, jak szpieg - zapytałam czarnego basiora, ruszając u jego boku z powrotem w stronę miejsca służącego nam za stołówkę, z którego zabrał mnie Franc. - I strasznie poważnie podchodził do tematu. Przecież to tylko trening, nie walka na honor - pokręciłam z niedowierzaniem głową.
- Ach, Sai... Myślałem, że potrafisz odczytywać wilki - zaśmiał się, szturchając mnie lekko. Udałam nabzdyczenie, ale jego nie mogłam oszukać. Bez ostrzeżenia polizał mnie po pysku, na co kłapnęłam mu zębami przed nosem. Zaśmiał się szczerze, a ja zaraz do niego dołączyłam... Bo tak. W jego towarzystwie po prostu dobrze się bawiłam.
- Bo potrafię. I jak na moje oko połowa tego, co naopowiadał, to kłamstwa.
- Pewnie więc tak jest. Możemy się kiedyś dowiedzieć. W wolnej chwili, czy coś. Aczkolwiek tak, prawdopodobnie tylko pompował swoje ego - położył głowę na mojej szyi, bezczelnie wykorzystując, że jest wystarczająco ode mnie wyższy, by iść w tej pozycji, każąc innym zastanawiać się, czy coś nas łączy. Takie spaczenie szpiegów. Często odruchowo wręcz próbowaliśmy wydedukowywać, co kogo z kim łączy. A takie zabawy, jak uskutecznialiśmy z Tray'em, nie pierwszy raz z resztą... To też jakaś forma treningu dla innych. Niech się domyślają, o co chodzi.
Tymczasem... Trening walki, nawet tak teoretycznie mało ekscytujący, szczególnie dla obserwatora, bo od pierwszej chwili widać było, że osaczyłam przeciwnika i mam nad nim przewagę... Potrafił być pouczający. I nadal był treningiem. Takie skakanie dookoła Franca wymagało ode mnie dużej zręczności. A kilkanaście minut takiej zabawy doskonale sprawdzało się jako metoda polepszania jej.
A tak poza tym... Czy to koniec z Francem? Jeśli mam być szczera - nie wydawało mi się. Wilki takie, jak Franc, nie należały do szybko odpuszczających.
Byłam niemal pewna, że jeszcze przyjdzie nam się spotkać.


Nagroda: 2 punkty zwinności

Od Elijasa CD. Saity

Ten dzień miał być spokojny. Elijas miał wygrzebać się ze swojego legowiska, trochę powyklinać na czym świat stoi, zjeść coś smacznego w karczmie i może by trochę pomalował, a może odwiedził muzeum, ewentualnie wrócił do spania, bo tak naprawdę było mu wszystko jedno- pewnie więc zdecydowałby w trakcie. Pierwsze dwa punkty szybko miał odhaczone. Z rana (artysta miał własne poczucie czasu- jego rano zaczynało się za każdym razem o innej godzinie, a tego dnia wypadło długo po południu, bo ostatniej nocy poczuł mocną potrzebę wypicia większej ilości pysznego wina, które dostał od znajomego. Wino było z jakiegoś egzotycznego owocu i nie mógł się powstrzymać, żeby sprawdzić po jakim czasie odczuje jego skutki. Odczuł je dopiero po kilku godzinach, ale padł jak szczeniak po jednym kieliszku) wstał, poprzeklinał, aż narzucił na siebie długi, czerwony płaszcz, przyozdobiony czarnymi kamieniami. Wyszedł z domu i zaczął spacer w kierunku znanej karczmy. Tak, zapowiadał się naprawdę spokojny dzień… a przynajmniej dopóki nie wkroczył w niego stary, cuchnący alkoholem wilk.
Znaczy, śmierdział nim jeszcze bardziej niż Elijas, od którego na co dzień czuć było charakterystyczną mieszaniną win i farby, co niekoniecznie było nieprzyjemne, a już na pewno w porównaniu do zaniedbanego bezdomnego.
Wysiwiały basior niemal gwałtownie wpadł na malarza, jednak ten dyskretnie odepchnął go telekinezą, rozpoznając już z oddali znajome brudne futro. Przez te kilka sekund zdążył zrozumieć tyle, że dzieje się coś bardzo złego. Przekrwione, pokryte następującą zaćmą oczy bezdomnego chaotycznie przemieszczały się po całej sylwetce wilka, aby zaraz przesunąć się gdzieś poza niego, jakby ledwo kontaktował. Przeraźliwie przy tym sapał i coś stękał. Szukał ratunku, jakiejkolwiek pomocy niczym dzikie zwierzę- od dzikusa odróżniało go to, że w pozlepianą sierść na policzkach wtapiały się najżywsze łzy. Elijas zadrżał, jednak jego wzrok pozostał niewzruszony, jakby próbował przekonać samego siebie, że nie warto panikować bez znajomości szczegółów. Pewnie to coś prostego do rozwiązania. Na pewno, Elijasie. Ten dzień jeszcze będzie spokojny.
Bezwłosy więc odchrząknął.
- Panie Ethain- zasyczał w kierunku basiora dosyć ostro, by go dobudzić. 
Ten zdębiał. Po chwili ponowił atak na artystę, podnosząc przednie łapy. Oczywiście ponownie odepchnięty. Syn Ragnarooka zmarszczył brwi jeszcze bardziej, robiąc krok w tył, kiedy bezdomny zachwiał się, ostatecznie upadając zadem na drogę. Zaraz jednak powstał na roztrzęsione nogi.
- E… Elijas?! Ja pierdolę, Elijas, to ty! Sa… sama Farani mi tu cię ze...słała!- wilk wrzeszczał, jego oddech świszczał, a wszędzie dookoła latała cuchnąca ślina, na łapach chyba miał krew. Wypalony alkoholem głos ranił uszy, zwracając na siebie uwagę przechodniów, a piaskowy wilk miał wrażenie, że bardziej nad jego głową siedzi Lore-Imri, niż bogini szczęścia- Mu... musimy się pośpieszyć!- chrypiał dalej i zrobił wielki krok w przód. Dalej chaotycznie się jąkał, kręcąc przy tym jak obłąkany. Elijas zacisnął zęby na języku. 
Złapał telekinezą bezdomnego za boki, unieruchamiając trzęsące się ciało, ale nie zbliżył o krok, kontynuując bycie zatorem na drodze dla innych mieszkańców. Znowu dotarły do niego jakieś dzikie krzyki i aż krew odpłynęła mu z głowy. Ethain zaczął krzyczeć jeszcze bardziej przeraźliwie, a gorące łzy dodawały mu efektu bycia słabym i żałosnym pomiotem świata. 
- Niech pan do mnie mówi, nie czytam w myślach- artysta wywarczał, próbując złapać jakikolwiek kontakt ze świadomością basiora, który stale jęczał i wył z rozpaczy- Co się dzieje? 
- On... biją Ner..revalta! Kazał mi wypierdalać bo to nie moja pora. Wziął go za łeb, zaczął wymiotować, tylko słyszałem! Nie mogłem walczyć, Eli, nie mogłem! Musimy… Szybko!- wilk nadawał jednym ciągiem, który zakończył przerażająco głośnym szlochem. 
Pod artystą prawie ugięły się łapy, bo do cholery jasnej, dlaczego to on musiał się w tym znaleźć?! Dlaczego tak nagle?! Mordestwo?! Skąd brali się tacy sadyści, którzy mordowali wilki gorszej kategorii jak niepotrzebne robactwo?! Kurwa, w dodatku to nie był taki pierwszy raz.
Gdzieś słychać było kolejny wrzask. Może to już podświadomość.
A Elijas tracił czas, ogarniając się z szoku.
- Idź po wojskowych. Teraz!- krzyknął na siwego. Wilk chciał złapać młodszego basiora za łapę, ale ten nie pozwolił się dotknąć, nie rozumiejąc dlaczego stary jeszcze się nie rusza.
- Ale oni…
- Do cholery, niech tylko spróbują odmówić!
I Ethain skinął łbem, po czym pobiegł. Kulejąc i się zataczając, jednak jakby poczuł nową siłę, mając w końcu kogoś po swojej stronie. 
Elijas w tym czasie poddał się intuicji, która miała zaprowadzić go do Nerevalta, bo co innego mógł zrobić? Biegł przy budynkach, unikając kontaktu z innymi wilkami, zaś czerwone futro ciągnęło się za nim jak groźny sygnał, zabraniający zbliżania się. Alarm, nakazujący bezwzględnie zrobić miejsce postaci, która była w pośpiechu, bo niesie ze sobą ważną misję. Przez cały czas rozglądał się na innych przechodniów, jakby mogli poprowadzić go prosto do krzywdzonego basiora. Bo oni wiedzieli. Oni wszyscy musieli wiedzieć, bo po niedługim czasie artysta bezbłędnie trafił w boczną uliczkę Centrum, gdzie już czekały na niego świeże zwłoki i obrzydliwie duszący odór śmierci. Przełknął ślinę.
Rzeczywiście, martwy już basior leżał na boku. Jego szeroko otworzone oczy powoli zachodziły mgłą, a z rozszarpanej klatki piersiowej i boku uchodziła energicznie, czerwona jak pajęcza lilia, krew, w której już zresztą cały był ubrudzony. Przednie łapy miał wyciągnięte do przodu, tylne karykaturalnie połamane. Nie leżał tak długo, jednak kałuża posoki pod nim była na tyle okazałych rozmiarów, że Elijasowi zrobiło się słabo na myśl o tym, jak stary musiał długo cierpieć przed śmiercią. Nie zdążył.
Pierwszą reakcją było obrzydzenie, bo to nie było coś, co chciałby widzieć ktokolwiek normalny. Czuł wstręt do martwego ciała, ale jeszcze większy do wilków, które szły tuż za jego plecami. Oni wszyscy wiedzieli. Chciał zwymiotować. Ale nie potrafił, bo gdyby to zrobił, czułby wstręt i do siebie. Chciał też upaść. Chciał zapłakać. Chciał zacząć wrzeszczeć, bo śmierć tego wilka była bezsensowna. Śmierć tych wszystkich wilków gorszego sortu była tak przykra i bez sensu że nie potrafił tego pojąć. Chciał wyć i przeklinać, żeby dusza martwego wiedziała, że ktoś pozostanie za nim w żałobie i będzie o nim myślał od czasu do czasu. Że dla kogoś się liczył.
Ale Elijas nie należał do płaczących. 
Stał tak, a na jego pysku widniał chłód i nawet jeśli co bardziej spostrzegawczy wilk zauważyłby jak silnie zaciska szczęki, nikt nie był w stanie zauważyć, jak szybko biło jego przerażone serducho. Nic więc dziwnego, że nie spodziewał się usłyszeć za sobą wesołego głosiku, tak nieadekwatnego do sytuacji. Podskoczył, ledwo powstrzymując ciało od postrzelenia obcej wadery prądem.
- Może pomóc?- zapytała, a jej wybitnie głupi uśmiech spowodował, że Elijas miał wrażenie jakby mu szkliwo na zębach zaczęło pękać od tego zaciskania. Próbował nie drżeć i walczył ze sobą, żeby nie zacząć wrzeszczeć na beznadziejną wilczycę, która jak gdyby nigdy nic wbiła sobie ot, tak, ignorując leżącego obok trupa, okazując mu całkowity brak szacunku.
Nim jednak Aeskeron zdążył odpowiedzieć, w jego polu widzenia pojawił się Ethain, a za nim dwóch strażników. Wyrazy ich pysków były równie beznadziejnie głupie co tej wadery, jednak ci najwyraźniej działali do niej odwrotnie i postanowili udawać skończonych idiotów.
- Co tu się dzieje?- zapytał młodszy, acz wyższy basior, kiedy zrozpaczony bezdomny rzucił się przed zwłoki przyjaciela, wyjąc jakby to jemu właśnie brutalnie odebrano życie. Wojownicy się nieznacznie skrzywili, wadera pozostała uśmiechnięta, a Elijas wziął głęboki wdech.
- Jak do tego doszło, że na ulicy Królestwa katują wilka, a wojsko nic z tym nie robi?- zapytał oschle, ignorując pytanie które wcześniej padło. Przymknął oczy, aby nie wyskoczyła mu na czole żyłka, kiedy ryk bezdomnego stał się jeszcze donośniejszy.
- Nikt nie zgłosił żadnego pobicia. Strażnicy zajmują się wieloma rzeczami na raz i nie jesteśmy w stanie reagować na wszystko- zaczął starszy z pełnym spokojem, tylko zerkając na martwe ciało. Doskonale wiedział, że z tego nie było już co zbierać, nie żeby miał na to ochotę. Aeskerona zaś tylko kultura trzymała od tego, żeby nie przerwać mu w połowie pierwszego zdania orzeźwiającym pierdolnięciem w głupi ryj.
- Czyli jak rozumiem, jeśli ja będę się wykrwawiał na środku drogi, zrywając przy tym gardło do krwi tak, że szczenięta sikają pod siebie ze strachu, to muszę sobie poczekać aż strażnicy znajdą czas, bo akurat muszą sobie postać pod sklepem i przetkać uszy na wrzaski rozrywanego wilka?- wysyczał, a gdyby miał futro, całe by się najeżyło. 
Starszy strażnik ściągnął brwi z oburzeniem, chociaż daleko mu było do agresji.
- Panie Elijasie, proszę nie tym tonem. Wojsko naprawdę stara się chronić wszystkich mieszkańców...
Artysta wbił natarczywe spojrzenie w jadeitowe oczy drugiego basiora. Został rozpoznany. W innych okolicznościach pewnie poczułby się dumny, teraz co najwyżej mógł odczuć jako-taką satysfakcję, że skoro ktoś zna jego nazwisko, to jest kimś ważnym, a przynajmniej ważniejszym, niż jakiś wojownik. Nie oznaczało to jednak, że miał zamiar się uspokoić. W końcu miał sensowną okazję, żeby się wyładować.
- Przepraszam bardzo, nie zauważyłem- wywarczał ironicznie w odpowiedzi- To już czwarty bezdomny, który stracił życie na przestrzeni miesiąca. Nikt się tym nie interesuje i…
Młodszy ze strażników nagle zajął głos i przerwał w połowie wypowiedź Aeskerona, najwyraźniej nie mogąc wytrzymać ośmieszania. Nie spodziewał się jednak, że zostanie zbesztany za to przez obcego wilka, jakim był Elijas, który wrzasnął że nie życzy sobie aby ktoś mu wchodził w słowo, ale także przez starszego kolegę po fachu, który zabronił mu się odzywać, bo kojarzył tego specyficznego malarza. Siedząca obok biała wadera miała niezły ubaw obserwując to wszystko, ale tymczasowo czerwonooki nie miał czasu się nią zająć. Nie, żeby wyglądała jakby jej to przeszkadzało.
- Proszę zabrać stąd to ciało. Natychmiast. Nie mam zamiaru oglądać martwych wilków na ulicy, zapewne reszta mieszkańców również- i tutaj zwrócił spojrzenie na wyższego wojskowego, który zdawał się nadal przeżywać burę od starszego strażnika- W każdym razie tak czy inaczej wyślę odpowiednie pismo do Królowej z zapytaniem, czy ona nie ma niczego przeciwko masowemu ubojowi mieszkańców Królestwa Północy. 
Wilk przeszyty wężowatym spojrzeniem przygryzł policzek od środka i posłał swojemu towarzyszowi pytający wzrok, najwyraźniej tracąc ochotę na jakiekolwiek dyskusje. W odpowiedzi dostał krótkie “idź po wsparcie”, bo wiedział, że ten chudzielec byłby w stanie się nawet wybrać osobiście do Królowej, a gdyby jakimś cudem i ona olała sprawę- malarz sprowadziłby samych bogów. Zatem Elijas uznając tę bitwę za wygraną, z równie nieprzyjemnym spojrzeniem zwrócił się do Ethaina, jednak nieco złagodniał na tonie. Siwy, kulawy bezdomny już się nieco wyciszył, jednak dalej leżał wiernie przed ciałem przyjaciela, wpatrując się zaćmionymi oczami w pysk trupa.
- Opłacę pogrzeb- oznajmił krótko, załatwiając drugą sprawę.
Pijaczyna tylko lekko skinął drżącym łbem, dając do zrozumienia, że przysłuchiwał się całej rozmowie. Przez pysk strażnika przeszło coś między wstrętem, a współczuciem, Elijas nie mógł tego rozgryźć, więc zwrócił wzrok na obcą wilczycę, która w odróżnieniu do grobowych min basiorów, wyglądała jakby oglądała dobry spektakl. Cóż, Aeskeron w rzeczy samej chciałby, żeby to wszystko było tylko sztuką- pewnie gdyby tak było, a on był zwykłym obserwatorem, to sam bawiłby się przednio, ponieważ temat był ciekawy, jak dobry kryminał, a rozweselona postać wilczycy, która teraz go tylko irytowała swoją ignorancją wprowadzałaby humor. Przez głowę nawet mu przeszło, że mógłby napisać scenariusz i sprzedać go jakiemuś teatrowi. Przynajmniej dorobiłby trochę grosza na więcej pogrzebów bezdomnych, bo nie zapowiadało się na zmiany. Skrzywił się na tę myśl, patrząc na sztywniejącego basiora, po czym podniósł swój własny sztywniejący od zimna zad i zbliżył się do białej wilczycy pod czujnym okiem strażnika o zielonych oczach. Był na tyle uspokojony, że przyciszył głos, dając do zrozumienia reszcie obecnych, że ta rozmowa nie powinna ich interesować.
Miał nadzieję, że dowie się czegoś konkretnego za niedużą cenę i wadera ma więcej do zaoferowania niż durne uśmieszki i popisy.
- Mówiła pani o pomocy. Zapraszam więc do podzielenia się spostrzeżeniami.
Skoro już bawili się w odgrywanie sztuki, to poszedł za ciosem. Show musiało trwać.

<Pani Sai~?>

Słowa: 1901 = 140 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics