środa, 17 lutego 2021

Od Aarveda CD. Jastesa

Mury Centrum otaczały jedyne miasto Królestwa niczym gruba, wierna zbroja, która nie ugina się ani pod wpływem czasu, pogody czy oddechów wilków zamieszkujących jej wnętrza. Każdy kamień opierał się siłom próbującym naruszyć nadany przez wilki porządek, chroniąc zależnych od siebie mieszkańców - jedna z wielu gór Krainy Wiecznie Skutej lodem. Jedyna wzniesiona wilczą łapą, ale nieustępująca siłą, oporem czy potęgą swoim naturalnym krewniaczkom, pnąca się dumnie szarym obliczem ku zachmurzonemu niebu, wznosząc swój ciemny łeb i przebijając się nim przez wiatr, niewzruszona ani jego zimnem, ani druzgocącą mocą. 
W szarówce późnozimowego poranka zdawały się być jeszcze bardziej przytłaczające. Przez bramę, do której zbliżały się basiory, wyzierał ogień pochodni i latarni ulicznych. Przez rzadką mgłę przedzierał się widok czterech strażników stojących po dwóch przy każdym z filarów przejścia. Z ognisk rozpalonych przy ich stanowiskach unosiły się popielate smugi.
Aarved poprawił nieco paski od płaszcza, które uwierały go pod brzuchem, a skóra szarego muflona zatrzepotała nieco na wietrze. Kiwnął głową otulonym w futra strażnikom. Ci uważnie przeskanowali go spojrzeniem, które na chwilę zatrzymało się na odznace wojsk lądowych, ale w końcu również mu potaknęli. Najwyraźniej tego dnia było im za zimno na dogryzanie wojakom. Rogacz cieszył się z tego. Jego towarzysz nie musiał wiedzieć o niezbyt przyjemnej komitywie od pokoleń panującej między lądowymi, a miastowymi. 
Basior odwrócił głowę, znów spoglądając przed siebie, a z jego potężnego pyska uniosła się para. Pomknęła z wiatrem, prześlizgując się po jego szerokich, regularnie unoszących się i opadających barkach, a potem zniknęła. Cztery pary łap naznaczyły świeży śnieg leżący na głównej drodze Centrum, które jeszcze nie zdążyło się na tyle rozbudzić, aby zatrzeć ślady zeszłonocnej śnieżycy. Jedynymi wilkami poza dwoma samcami była para żebraczek zwinięta pod schodami jednego z budynków.
Wiatr zawiał, pędząc po ulicy i cisnął w pyski podróżników drobinki śniegu i zapach zaspanego miasta przesiąkniętego dymem z powoli dogasających kominków. Lerdis zmrużył oczy i otrzepał się, strosząc ciemną sierść na karku. Po chwili zapadła cisza, w której czaiło się napięcie i oczekiwanie na nowy dzień. Została może godzina spokoju, zanim ulice po raz kolejny wypełnią się mieszkańcami Centrum.  
Rogacz pomachał głową, otrzepując nos ze spadającego powoli śniegu i postanowił skorzystać ze zbliżającej się ku końcowi ciszy, aby przedstawić swojemu towarzyszowi plan na podróż:
- Panie Jastesie - zaczął. Biały wilk podniósł na niego pytający wzrok. - Myślę, że dzisiaj przejdziemy przez całe Centrum i wejdziemy do Dystryktu III. Planuję, że zatrzymamy się wczesnym popołudniem przed wejściem w góry.
- Mógłbym spytać, dlaczego tak wcześnie planuje pan odpoczynek?
Aarved kiwnął głową.
- Zatrzymamy się przed rozpoczęciem najtrudniejszej części wędrówki. Niech mi pan wierzy, nie chce pan przechodzić przez Przełęcz nocą. 
- Chyba panu zaufam w tej kwestii - kiwnął głową posłaniec i umilkł. Zielonooki zerknął na niego ukradkiem, akurat gdy mleczny obłok zasłonił obce mu złote spojrzenie. Wojownik westchnął lekko i wbił wzrok z powrotem przed siebie, koncentrując się na własnych myślach. 
Nie zanosiło się na ciekawą wędrówkę. Jego towarzysz wydawał mu się wyjątkowo małomówny, a Aarvedowi nie zależało aż tak na tej znajomości, aby próbować wywabić go z jego skorupy. Ot, kolejny posłaniec, niemało takich służy pod Koroną. Brak okazji do rozmowy oznaczał dla rogacza dwie rzeczy: nieuchronny skok na główkę we własne rozmyślania, ale i większe skupienie na przydzielonym mu zadaniu. A czuł pod skórą, że będzie go potrzebował. Droga, którą mieli przebyć nie była w końcu aż tak niebezpieczna; posłańca wystarczyło porządnie poinstruować i przykazać mu, aby nie wchodził na górny szlak po zmroku. To powinno wystarczyć, aby bezpiecznie przebył góry, a jeśli obecność przewodnika byłaby niezbędna, to lepiej w tej roli sprawdziłby się odkrywca, a nie jakiś podrzędny wojaczyna. Z tego, co Aarved wiedział, wielu odkrywców od lat przypisanych jest do jednego obszaru Krainy Skutej Lodem. Nie chodziło jednak o przewodnictwo - to musiała być jedynie wymówka. 
Dlaczego jednak dowódca nie powiedział mu od razu, o co chodzi? Aarved zagryzł zęby w zamyśleniu. Może zagrożenie było względnie niewielkie, tak niewielkie, że nie wymagało nawet roztrząsania? Albo dotyczyło niezbyt wygodniej dla wojska sprawy? 
Wojownik przypomniał sobie, jak kilka miesięcy temu grupa przemytników zaszyła się w jaskiniach Przełęczy Śnieżnej i przez dwa księżyce praktycznie grała dowództwu na nosie, chowając się, przemykając i bunkrując w podziemnych korytarzach. Co kilka dni do koszarów wracała nowa grupka wojowników - wyziębionych i poobijanych, bo a to na któregoś zostało wylane wiadro wody, a jakiś inny wpadł do genialnie zamaskowanego dołu pełnego błota. Szopka trwała przez kilka tygodni, póki kapral nie poszedł po rozum do głowy i nie wysłał do Przełęczy zorganizowanego garnizonu. Oddział młodziaków nie mógł się doczekać starcia ze sprytnymi rzezimieszkami, o których tyle słyszeli. Jednym z nich był Aarved, funkcjonujący jako starszy szeregowy - jeden z niewielu wilków z tego tłumu mającego jakieś doświadczenie w walce. Do walki zresztą nie doszło, bo przemytnicy poddali się, gdy tylko ujrzeli wojowników, których było więcej niż pięć.
Kapral nakazał wszystkim trzymać język za zębami pod groźbą tygodnia spędzonego na czyszczeniu koszar, jednak nie zdołało to uciszyć pysków, które rozwiązywał karczemny alkohol. Z tego, co rogacz wiedział, paru kadetów rzeczywiście spędziło długie godziny na szorowaniu toalet, ale nie powstrzymało to innych. Panowało przeświadczenie, że lepiej zaryzykować, imponując kilku waderkom ciekawą opowieścią przy kuflu (przy okazji coś dobarwiając, aby opowiadający historyjkę młokos wyszedł na prawdziwego herosa, a nie gówniarza z mlekiem pod nosem).
Aarved westchnął głęboko, patrząc, jak z domów powoli wychodzą mieszkańcy. To właśnie na tej ,,misji" udało mu się poznać Przełęcz. I wiedział, że ta droga nie wymagała obecności przewodnika. Czy powinien o tym porozmawiać ze swym towarzyszem? Na pewno nie tu, na powoli wypełniających się ulicach. Poza tym nie miał pewności, że może im grozić coś poważnego - może po prostu był przewrażliwiony i za bardzo roztrząsał najprostsze zagadnienia. Nie mógł jednak ignorować tego przeczucia, że coś jest nie tak.
Dlatego rozglądał się uważnie, acz dyskretnie, badając przechodzących obok nich obywateli Korony. Część z nich ubrana w grube futra, niektórzy z krwi Sivariusa pozbawieni okrycia. Dwaj młodziacy z powietrznych kiwnęli mu głową, jak nakazywały niepisane obyczaje wojska. Również się z nimi przywitał, patrząc, jak wiatr mierzwi ich pióra. ,,Nawet oni nie mają ochoty na latanie w taką pogodę", pomyślał basior, patrząc na zachmurzone niebo. Może i nie zanosiło się na burzę (przynajmniej według Jastesa), ale wiatr był zimny i przeszywający, miotając nielicznymi krukami, które odważyły się wzbić w powietrze. Basior nie wiedział, na ile może ufać mocom czy przeczuciom swojego współpracownika, dlatego postanowił uważnie obserwować pogodę.  
Miasto zaczęło budzić się do życia. Coraz więcej wilków zaczęło mijać dwóch podróżników, rozległy się rozmowy, śmiechy i kłótnie. Ani Aarved się obejrzał, a śnieg na chodnikach zmienił się w breję, którą koła dwukółek rozchlapywały na około. Rogacz podziękował sobie za ocieplacze na łapy, które założył jeszcze w dystrykcie II i telekinezą poprawił rzemyki, które przytrzymywały grube futro niedźwiedzia przy jego skórze.

<Jastes? Niezbyt ciekawie, bardzo przepraszam ;w ; >


Słowa: 1108 = 45 KŁ

wtorek, 9 lutego 2021

Od Vallieany CD. Jastesa

Dziwne wydarzenia towarzyszyły mi, nie ukrywajmy, od samego dzieciństwa. Zaczęło się to mniej więcej przy moim pierwszym spotkaniu z zębem Vernona, który dostałam od ojca- nigdy się nie dowiedziałam po co, ani dlaczego, ale najwyraźniej staruszek uznał to za dobry pomysł. Już na samym początku całkowicie mnie to przytłoczyło, ponieważ od tamtej pory nie tylko musiałam odnaleźć się w nowym miejscu, a jeszcze prześladowały mnie wściekle czerwone ślepia. Zaczęłam również słyszeć głosy, chociaż raczej był to jeden konkretny, zupełnie bezbarwny. Były wszędzie, w tłumie nieznajomych, w zamieci śnieżnej, w jaskini Adrila. Najgorsze w tym wszystkim były noce podczas których wielokrotnie się budziłam, za każdym razem z krzykiem, zupełnie nie pamiętając co takiego strasznego przed chwilą widziałam. Szybko zaczęłam pałać do nieznanej istoty niechęcią. Chodziłam całymi dniami niewyspana i rozdrażniona, zachęcana przez byt do dziwnych czynności. Mieszał mi w głowie, a ja nie byłam w stanie wyjaśnić o co mi chodzi w ten sposób, żeby mój nowy opiekun zrozumiał, byłam w końcu tylko szczenięciem. Poza tym nie lubiłam go całym sercem. On na szczęście nie był głupi i szybko wkroczył do akcji- Adril i jego magiczne ziółka. Na przestrzeni dni sny wyraźnie złagodniały, a mój umysł oczyścił się do tego stopnia żebym mogła wypoczywać i skupiać się na nauce. Co prawda wciąż miałam przy sobie wilczego ducha, jednak przestał mi aż tak doskwierać- dawał się we znaki poprzez komentarze oraz niekoniecznie pomocne porady, jednak i jego podejście się zmieniało z upływającym czasem. 

Nie spodziewałam się więc, że ten ciężki czas mógłby kiedykolwiek powrócić, a rzeczywiście powrócił, niestety w bardziej zaawansowanej formie. Tym razem jednak sytuacja była zgoła inna, ponieważ to nie Vernon był tu prześladowcą. 

Parę dni po wyjściu ze szpitala, kiedy moja noga już była ozdrowiała, obudziłam się sparaliżowana w środku nocy. Nie mogłam w żaden sposób podnieść się z posłania, jakby przygnieciona do niego przez jakąś nieznaną moc. Warto także wspomnieć, że zupełnie nie pamiętałam co takiego mi się śniło.

- Vernon…- zaczęłam szeptem- Co się dzieje?

Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że w jaskini zrobiło się nagle niesamowicie chłodno, a zarazem duszno, jakby para wodna w powietrzu próbowała skleić mi drogi oddechowe i płuca. Przestrzeń została wypełniona gardłowym warknięciem, na co momentalnie zareagowałam nastroszeniem sierści.

Coś próbuje zagrać mi na nerwach, ot co!

Duch był porządnie zirytowany. Przełknęłam ślinę i ponowiłam próbę podniesienia się, jednak z mizernym skutkiem. 

- Wiesz może co?- spytałam, poddając się dziwnemu naciskowi.

Nie, nie widzę go. Nigdzie też nie czuję.

- Oh… Nie siedzi mi na plecach, prawda?

Nie- wymruczał gniewnie.

Płytko odetchnęłam i przymknęłam oczy, chcąc uspokoić myśli. 

Wszystko skończyło się po zaledwie paru minutach. Z powrotem wracała mi kontrola nad kończynami, zaś mdłości ustały, jednak tej nocy już nie zmrużyłam oka. Czuwałam i rozmawiałam ze sfrustrowanym towarzyszem, któremu wyraźnie nie podobała się zaistniała sytuacja. Z drugiej strony, wilk wcale nie był chętny żeby się dzielić swoimi mrocznymi przemyśleniami. Oboje czekaliśmy na świt. 


Następne dni przynosiły ze sobą widmo normalności. Z początku duch zerdina był marudny, kazał mi na wszystko uważać i wszystko sprawdzać po trzy razy, tak dla pewności. Oczywiście ku zdziwieniu nikogo, nie trafiliśmy na żadną niepokojącą rzecz, czy sygnał, tudzież, w przypadku Vernona na aury i inne magiczne promieniowanie. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Zignorowaliśmy więc sygnał i żyłam dalej, powoli tracąc pamięć o całym zajściu… przynajmniej do czasu. Kolejny “atak” ponownie miał miejsce kiedy na niebie panował księżyc, jednak tym razem ewidentnie nasz napastnik nie miał zamiaru zadowolić się tylko lekką złośliwością. Vernon zbudził mnie zanim cokolwiek się stało. 

Bądź cicho- wyszeptał.

Najpierw nie rozumiałam w czym rzecz, szybko jednak świadomość uderzyła we mnie razem z dźwiękiem rozbijających się na wyższym piętrze przedmiotów. Wstrzymałam powietrze, nastawiając uszy. Coś najwyraźniej postanowiło przełożyć wszystkie moje księgi. Najpierw słyszałam, jedynie ich upadek i ewentualne kartkowanie, jakby ktoś czegoś w nich szukał, potem bez wątpliwości usłyszałam darcie pergaminu. Natychmiast zerwałam się na wszystkie cztery łapy i pognałam na górę. Nie mogłam spodziewać się, że w tym samym momencie niewidoczna siła pchnie mnie w tył, powodując mój upadek na sam dół mieszkania. Uderzyłam karkiem o jeden ze stopni, a potem grzbietem nabiłam się na kolejne.

Wyraźny ból zaczął pojawiać się na całej długości mojego kręgosłupa, promieniując na pobliskie mięśnie. Niemal czułam rozlewanie się pod skórą nowych siniaków, a może tylko mi się wydawało. Przy świadomości że to wszystko rzeczywiście się wydarzyło trzymały mnie wyłącznie fluorescencyjne grzyby porastające ścianę. Upewniały mnie, że nie śpię. Wzięłam dwa ciężkie wydechy, wpatrując się tępo w górę, a do oczu napłynęły mi łzy szoku.

- V…ver…

Idziemy do Adrila jak tylko słońce wzejdzie, bez dyskusji. Sami nic nie zrobimy.

Zacisnęłam zęby na języku, powstrzymując się od wybuchu płaczu.

Wstań. Przeżyłaś już tyle masakr, że tę również przeżyjesz. 


Aż do rana spędziłam czas na dnie swojej jaskini, schowana między niezliczonymi roślinami. Cały czas miałam wrażenie że słyszę kartkowanie moich książek, jednak kiedy w końcu się podniosłam, ruszyłam od razu na samą górę ocenić szkody. 

Na piętro weszłam najciszej jak potrafiłam, cały czas obserwując i nasłuchując, chociaż tak jak się spodziewałam- nie było już śladu obecności niczego cielesnego. Jedynym tropem były porozrzucane dookoła tomidła, niektóre zamknięte, a inne otwarte na przypadkowych stronach. Wzajemnie mościły sobie miejsca na dywanie z jeleniego futra, wzajemnie się o siebie opierając i pokazując swoją zawartość martwemu sufitowi. Wstrzymałam oddech i ruszyłam dalej, pewna że już nic nie daje sygnałów ożywienia. Oglądałam ostrożnie i powierzchownie oceniałam szkody, wyszukując poodrywanych stron. W większość otwarte były książki fabularne: romanse, fantastyka, akcja. Mniej było tych historycznych oraz atlasów. 

Zgadnij na której stronie jest otwarta “Zorza wiatru”.

Mimowolnie zadrżałam słysząc mruczący głos, a potem poruszającą się dyskretnie kartkę. Podniosłam jednak zaraz głowę i zainteresowana znaleziskiem towarzysza przeszłam w kierunku wspomnianej książki. Jak się okazało, to właśnie na niej wyżył się tajemniczy byt, a konkretniej na jednej stronie oderwanej do połowy długości. 

Frias i Lean postanawiają wskrzesić Leana za pomocą ciała obcego basiora, pamiętasz? Frias miała go zabić, żeby Lean mógł przejąć to ciało i wszystko miało się skończyć długo i szczęśliwie, ale jednak to Frias została pozbawiona życia, zaś Lean wyparował z rozpaczy w nicość.

Pośpiesznie przesunęłam wzrokiem po zdaniach, zdając sobie sprawę że naderwana kartka zawierała opis rytuału wskrzeszania. Już chciałam pytać jaka jest szansa żeby nasz nowy przeciwnik zostawił nam tak ewidentną podpowiedź co do swoich celów, jednak zostałam uprzedzona.

Chciałem ci to tylko pokazać. Raczej nic nie byłoby na tyle głupie, żeby szukać poważnych rytuałów w romansidłach o duchach…

Oznajmił na głos, chociaż w jego tonie było coś dziwnego.

… Więc idźmy do Adrila.

W milczeniu skinęłam głową i chwyciłam za płaszcz z koziej skóry. Gdy już ułożyłam go sobie wygodnie na grzbiecie, gdzie po siniakach zostało jedynie nieprzyjemne wspomnienie, ruszyłam w kierunku wyjścia. Zatrzymałam się jednak po przejściu zaledwie paru kroków. Wbiłam spojrzenie w podłogę, czując jak moje gardło zaczyna się blokować dziwym zatorem, uniemożliwiając mi pobranie powietrza. 

Vallieano..?

Otworzyłam pysk, próbując krzyknąć, jednak obca substancja jakby stwardniała i nabierała objętości. 

Vallieana..!

Szarpnęłam głową i przejechałam gwałtownie łapą po szyi, szukając ratunku. Czułam jak moje ciało zaczyna się gotować w panice, a krew przyspiesza do tego stopnia, że słyszę jak huczy mi w uszach. Szarpałam się histerycznie na boki i obijałam się o ścianę nie wiedząc co się dzieje. Wszystkie mięśnie po kolei zaczęły się napinać z klatką piersiową na czele, która się unosiła i opadała nie mogąc wykonywać swoich obowiązków. Zaraz dołączyły ślinotok i łzawienie oczu. Desperacko chciałam odkaszlnąć, chciałam zwymiotować, jednak nie byłam w stanie wywalczyć do tego prawa. Panika zabierała mi cenny czas i nie minęła chwila, zanim do płomiennych konwulsji doszły zawroty głowy.

Nie wierzę, to jest, kurwa, żart! Vallieano, pochyl się mocno, próbuj to odkrztusić!

Głos Vernona był wściekły i gdybym mogła, to również bym na niego nawrzeczała za bezmyślne porady. Byłam jednak zbyt przerażona wizją śmierci tu i teraz, czując jak ciało traci siły. Przed oczami pojawiły mi się kolorowe plamy, kiedy z pyska nie mógł wypłynąć żaden dźwięk. Na miłość boską, nigdy nie chciałam umierać! Nagle jednak poczułam silny skurcz, a z mojego gardła i nosa w jednej chwili wylały się litry lepkiej krwi o obrzydliwie intensywnym zapachu. Posoka utworzyła na kamieniu pokaźną kałużę pełną czarnych skrzepów, jednak wcześniej nie omieszkała rozchlapać się na ściany i moje łapy. Nie mogłam jednak o tym myśleć. Łapałam pazerne wdechy, czując, jak klejąca wydzielina na raz wypływa mi z nosa i pyska i spływa wzdłuż gardła, a gorące łzy gubią się w futrze. Postąpiłam kolejne kroki w przód, charcząc, świszcząc i kaszląc. Plułam i dalej kaszlałam, walcząc o wdechy, aż nie wyszłam z jaskini. Bezczelnie brudziłam nieskazitelną biel śniegu własną krwią, z drugiej strony czując ulgę, że jednak żyję. Ta jedna chwila zdawała mi się trwać przynajmniej minuty.

Idziemy do Adrila. Natychmiast. 

Nie mogłam się nie zgodzić, ale nie byłam też w stanie iść. Przymknęłam pysk i usiadłam pod jaskinią, wydając z siebie groteskowo nienaturalne dźwięki. Pochyliłam się w przód, czekając aż moje drogi oddechowe wystarczająco się oczyszczą a mózg dotleni, bym mogła iść dalej. Miałam wrażenie jakby świat zamarł w ciszy, dając mi chwilę na dojście do siebie… jednak moje uszy zastrzygły w powietrzu, a  za nimi poleciał wzrok.

- Vallieno!

Jastes!- chciałam wydusić, ale nie brzmiałoby to jak słowo. Nim posłaniec zdążył do mnie dobiec od boku, odkaszlnęłam kolejną dawką zakrzepłej juchy i otarłam zaszklone oczy o przedramiona. Basiorowi nie zajęło wiele czasu żeby zorientować się, że tak nie powinno być. 

- Mam złe przeczucia…- wymamrotał na samym początku, po czym zaczął lustrować mnie wzrokiem nim zdążyłam wycharczeć powitanie. Najwyraźniej szybko zdołał wyczuć i zauważyć oblepiającą mnie posokę- Jesteś cała we krwi, co się dzieje?

Wciągnęłam kolejny haust powietrza i pochyliłam lekko głowę. 

- Muszę iść…- wywarczałam, po czym odkaszlnęlam raz i drugi.

Wyprostowałam się, próbując nie dawać Jastesowi więcej powodów do niepokoju, tak jakby już nie miał ich wystarczająco dużo. Wyglądał zarazem jakby chciał skopać zad niebezpieczeństwu, ale również wyraźnie widziałam w jego spojrzeniu niepokój

- Muszę iść do Adrila. Może będzie wiedział co robić...- odparłam już mniej brutalnie- Opowiem ci później.

Biały samiec milczał, zaciskając zęby, jednak już po chwili skinął głową. 


< Jastesie? Miłe spotkanie c: >



Słowa: 1657 = 127 KŁ

Layout by Netka Sidereum Graphics