Podróż zapowiadała się całkiem ciekawie. Już dawno nie miałem możliwości spędzić z kimkolwiek tyle czasu i przyznam, że nawet mi się to podoba. Przypominają mi się dobre czasy, w których moja opiekunka z dzieciństwa nie odstawała mnie na krok i chociaż czasem było to uciążliwe, to jednak jej towarzystwo było wspaniałe, dzięki niej mogłem zapomnieć o nienawiści, jakiejś wszyscy inni mnie darzyli. Teraz było podobnie, nie musiałem myśleć, że wyróżniam się na tle innych wilków swoimi jelenimi rogami, smoczymi skrzydłami i tylnymi kopytami, zamiast tego mogłem spędzić czas z miłą i spokojną istotą, jaką był Lawrence. No i mogłem mu pomóc, co z chęcią zrobię. Ponad to może się chociaż czegoś dowiem na temat tych wszystkich roślinek? W końcu żadna wiedza nie jest zła, jeśli się ją dobrze wykorzysta. Jednak czy ja z niej miałem kiedykolwiek skorzystać? Któż to wie.
Już na samym początku trafiliśmy na jakaś roślinę. Lawrence był tym faktem bardzo pocieszony, podszedł i ją zerwał, chowając ją do torby. Podszedłem do niego powoli, aby przypadkiem nie zdeptać żadnego egzemplarza, po czym spojrzałem na długą, zieloną łodygę z wąskimi i krótkimi liści.
- Co to jest? - zapytałem.
- Skrzyp. Idealny na zakażenia – odpowiedział i zamknął torbę oznajmiając, że możemy iść dalej. Ogólnie pierwsze godziny naszej wędrówki przepłynęły spokojnie. Medyk opowiadał mi o każdej spotkanej roślinie, po czwartej nie czekał już nawet na moje pytania, tylko sam zaczynał rozmowę. Kiwałem łbem i uważnie go słuchałem. Z początku miałem wątpliwości, czy aby go nie meczę swoimi pytaniami, ale gdy zobaczyłem, jak bardzo lubi o tym opowiadań, złe myśli zniknęły z mojej głowy. Udało nam (a raczej jemu) się znaleźć kilka roślinek, między innymi karbieńca na palpitację serca, arnikę na krwiaki, stłuczenia i inne obrzęki, łobodę na trawienie, hyzopa na astmę i przyspieszenie gojenia ran, melisę na bezsenność i turówkę na układ pokarmowy. Ogólnie rzecz biorąc, dzisiaj dowiedziałem się naprawdę wielu rzeczy; kiedyś sprawdzę ile z tego zapamiętałem.
Wracając do samej podróży: nie mieliśmy szczęścia. Dzień zapowiadał się świetnie, brak opadu, wiatru, słońce świeci, a jednak w połowie drogi na niebie pojawiły się ciemne chmury, a powiew zimnego wiatru uniósł do góry leżący śnieg i sypnął nim na nasze pyski.
- Zbiera się na burze – skomentował Lawrence.
- Lepiej się gdzieś schować, nie dojdziemy do mnie, to za daleko – dodałem. Basior skinął głową, przyspieszyliśmy i zaczęliśmy szukać jakiejś kryjówki. Gdy las się skończył, z chmur zaczął padać śnieg z deszczem. Medyk skrył swą torbę na brzuchu, aby jak najmniej na nią napadło, ja za to rozłożyłem skrzydła i poleciał kawałek do góry. Chociaż pogoda mi bardzo nie sprzyjała, rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś jaskini, nory. W końcu ujrzałem ścianę skalną, a w niej niewyraźną grotę. Wróciłem do basiora i wskazałem mu drogę. Gdy wiatr nabrał na sile, pobiegliśmy przed siebie, miałem nadzieje, że nie zgubię kierunku i doprowadzę nad do schronienia; udało się.
Grota nie była duża, ale za to sucha. Weszliśmy do niej pojedynczo, gdyż wejście nie było za szerokie. Usiadłem na ziemi i spojrzałem na wyjście, za którym widziałem już tylko białą ścianę opadu. Obok mnie usiadł samiec.
- Dobrze, że zdążyliśmy – przytaknąłem mu.
- Jak rośliny? - wskazałem na torbę. Basior zajrzał do niej i prócz mokrego materiału, nic się nie stało. Nagle ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. - Położę się na chwilę – powiedziałem, po czym podszedłem bliżej ściany, przy której się położyłem. Lawrence został na swoim miejscu i patrzył na pogodę, ja za to odpłynąłem do krainy snu, chociaż z czasem zrobiło mi się okropnie zimno. Okryłem się skrzydłem, mając nadzieję, że zaraz przestanę się trząść.
<Lawrence?>
Słowa: 580