sobota, 31 grudnia 2022

Od Lys i Tin, CD. Vallieany

 To, że Lys i Tin były złe na ich żartownisia, to było zdecydowanie za mało powiedziane. Wręcz nosiło je z emocji, na tyle, że nawet Tin zdolna byłaby i przeklnąć. A to się zdarzało naprawdę rzadko. Zaczęły się zastanawiać, czy ten osobnik był tym samym, co spowodował zmianę biednej Valli w gronostaja. Jeśli tak, to już nie byłby zwykły dowcip, a jakieś chore prześladowanie. Przecież w takim wypadku ten ktoś musiałby ich śledzić! Ale czy możliwa była opcja, że wadery miały aż takiego pecha, aby trafić jednego dnia na aż dwóch śmieszków? Bardzo, bardzo dziwna sprawa. W zarówno tej pierwszej, jak i drugiej możliwej wersji. Świat powariował.
Teraz jednak skupiły się na obecnej chwili, zamiast rozwodzić się nad genezą całego zdarzenia. Wciąż były złe.
– Gdzie on ucieka? – rzuciły bardziej do siebie, sapiąc z irytacją.
Zmarszczyły grube brwi. Nie miały czasu się zastanawiać, czy powodem do zerwania się w bieg było coś niebezpiecznego, ani czy one też powinny uciekać. Znalazły sobie nowy cel. Wolały gonić napastnika. Tak więc zgarnęły pannę gronostajową między swoje rogi, nawet nie słuchając obaw, pytań protestów, zwyczajnie ruszyły w pościg.
Być może była to pochopna i nierozsądna decyzja. Ba, oczywiście, że taką była. W tamtym momencie jednak mało to obchodziło te dwie wściekłe wadery. Może i zużyją niepotrzebną ilość sił, ale przynajmniej zmierzały w dobrym kierunku całej podróży. Chociaż tyle dobrego, nie zboczą z trasy.
Tętent masywnych łap rozległ się między drzewami. Stanowcze pazury kruszyły śnieg pod sobą, dając dobrą przyczepność do szarżującego biegu. Powarkiwały co chwilę coś pod nosem, coś o tchórzu i, że i tak go dopadną, a ucieczka była na marne. Czuły się prawie tak, jakby goniły zwierzynę, tylko bardziej agresywnie i zapominając o myśliwskiej gracji. Niesiony bagaż teraz nie robił im żadnej różnicy, jakby nic nie ważył. Dobrze, że był porządnie zabezpieczony, bo istniała szansa, że w innym wypadku mogłyby coś pogubić. Co w nie wstąpiło? Nie mogły nie przyznać się, że trochę poczuły się odpowiedzialne za bezpieczeństwo towarzyszki podróży, która przecież w swoim obecnym stanie nie mogła się sama obronić.
Dopadnięcie uciekiniera było tylko formalnością. Zderzenie spotkało się z brutalnym zaryciem jego łbem w śniegu. Vallieana w tamtym momencie musiała naprawdę mocno się trzymać, żeby nie spaść z głowy lerdisek, które nie pomyślały już więcej o ostrożności. Gorąca para buchnęła z nosa.
– Takie to zabawne, co?!
Nie kontrolowały siebie. Zupełnie też nie wzięły pod uwagę faktu, że sam dowcipniś uciekał przed czymś innym, niż przed nimi. Oby… Oby to coś już odpuściło

<Valli?>

Słowa: 410 = 26 KŁ

Od Karwieli - "Polowanie"

Las niemal całkowicie zastygł w bezruchu, jak gdyby zdawał sobie sprawę z czającego się w pobliżu niebezpieczeństwa. Żadne nocne zwierzę nie kręciło się w poszukiwaniu pożywienia i to od dobrych kilku godzin. Tropy były ledwo widoczne pod warstwą wczorajszego śniegu, wszystkie zapachy straciły na intensywności. Jedyną oznaką życia w okolicy była samotna łowczyni, która z pochylonym pyskiem i drgającym co kilka chwil kolcem jadowym truchtała przez pogrążony w ciemności las, wzbijając w powietrze kawałki zmrożonego śniegu. Nie miała pojęcia w kierunku czego podąża, bowiem wszystkie informacje, które udało jej się uzyskać były niejasne, często ze sobą sprzeczne, a te, które się powtarzały, co mogłoby świadczyć o ich wiarygodności, nie były wystarczające. Jedyne, co było wiadome to to, że coś terroryzuje wilki mieszkające na skraju tego lasu i że w nim właśnie mieszka. Najprawdopodobniej była to bestia, dlatego skierowano się z tym problemem do płowej wadery, która, nie mogąc oprzeć się przygodzie, zaintrygowaniu tajemniczością sprawy i oczywiście zapłatą niemal natychmiast zgodziła się podjąć zadania. Po kilku dniach wypytywania, obserwowania i po prostu życia wśród mieszkańców wioski postanowiła poczynić pierwsze kroki w kierunku zlokalizowania potwora, co doprowadziło ją do tego właśnie momentu, w którym truchtała przez las w poszukiwaniu jakichś znaków. Ufając jednej z bardziej prawdopodobnych informacji wybrała się na te eskapadę nocą, ponieważ źródło zagrożenia atakowało głównie wtedy. Łatwiej więc było o natrafienie na ślady lub nawet, gdyby miała szczęście, nie miejsce zamieszkania sprawcy. 
Księżyc przebił się w końcu przez gęstą warstwę gałęzi i na kilka sekund  rozświetlił śnieg po jej łapami, po czym ponownie został zasłonięty, kiedy chyłkiem przebiegła przez polanę. Instynkt podpowiadał jej, że coś tam w głębi lasu na nią czeka, więc ochoczo, ale ostrożnie pokonywała kolejne metry, zmuszając wszystkie swoje zmysły do najwyższego stopnia zaalarmowania. Tamtej nocy nie planowała walczyć, o ile dałoby się temu zaradzić, a jedynie znaleźć jakieś poszlaki, aby upewnić się z czym ma do czynienia. Z bestią, demonem, czy wyrzutkiem-mordercą? 

Słowa: 318= 21 KŁ

piątek, 30 grudnia 2022

Od Jastesa - I quest z tablicy ogłoszeń

Przeczytawszy treść wywieszonego ogłoszenia Jastes westchnął cicho, czując ciągnący go do ziemi ciężar paczek i listów, a nade wszystko zmęczenia, wiążącego się z roznoszeniem ich przez większość dnia. Poczuł jednak litość do szczenięcia, ono bowiem musiało być właścicielem zaginionego kota. Mały na pewno martwi się o swojego podopiecznego... Czy już zdołał go odnaleźć? Czeka dalej? A może zwierzak nie żyje, w końcu kot pozostawiony samopas w wilczym środowisku to nienajlepszy pomysł. Tak, pewnie zginął, o ile dalej nie wrócił do swojego domu. Lecz czy należy stawiać na nim krzyżyk i zostawić go na śmierć, nawet nie próbując go odszukać? Przejść obojętnie obok smutku dziecka?
Warknął, mrucząc o swoim zbyt miękkim sercu, lecz nie było w nim złości. Cieszył się nawet, że może mieć chwilową przerwę od nudnej pracy, zdawał sobie jednak sprawę, że przez to zajmie mu ona dłużej czasu niż zazwyczaj. Mimo tego zdecydował się pomóc nieznanemu szczeniakowi. 
Przywołał wiatr, rozczłonkował go na kilka nurtów, po czym puścił w cztery strony świata, dając mu większą swobodę, aby zbytnio się nie zmęczyć. Jednak cały czas utrzymywał wszystkie odłamy w kontakcie, pilnując by żaden nie wyrwał się spod jego luźnej kontroli. Powiewy krążyły po ulicach, zbierając zasłyszane odgłosy, natomiast Jastes przygotowywał się na cios, który za kilka chwil miał przyjąć jego mózg. Po kilku minutach wziął głęboki oddech, delikatnym naciągnięciem wyimaginowanej liny skierował wiatr z powrotem ku sobie i pozwolił, by ten przemykał wokół jego uszu, dbając by dwa powiewy nie zmieszały się ze sobą nawzajem. Uderzyła go kakofonia dźwięków: fragmenty rozmów, śmiechy, krzyki, płacz, kroki stawiane na śniegu, drapanie pazurów o kamień, ptasie gwizdy, szum liści i wiele, wiele innych. W pierwszej chwili zabrakło mu oddechu, szybko jednak ponownie skupił się na zadaniu- poszukiwaniu ściśle określonych odgłosów. I Kiedy zdawało się, że wiatr nie zdołał złapać ich w swoją sieć basiora dobiegło ciche, żałosne kocie wołanie. Z nową energią otworzył oczy, które nie wiadomo kiedy się zamknęły, po czym wniknął umysłem w niosący je powiew, biorąc głęboki wdech, aby poczuć jak najwięcej. Dzięki temu wiedział w którą stronę się kierować.
Kilkanaście minut później basior odnalazł przyczajoną pod jakimś kartonem, czarną, odpowiadającą podobiźnie na ogłoszeniu zgubę, tak przerażoną, że aż zastygłą. Jastes nie czekał na to, by kot otrząsnął się z szoku i szybko złapał go delikatnie na miękką skórę na karku. Z początku zwierzak wisiał cicho i spokojnie, lecz z czasem, jakby uświadamiając sobie, że nie znajduje się w niebezpieczeństwie zaczął dawać coraz głośniejsze oznaki swojego niezadowolenia. Przechodnie obrzucali Jastesa zdziwionymi spojrzeniami, a ten miał coraz większą ochotę, aby upuścić drącego mu się pod pyskiem kota. Oczywiście nie zrobił tego, a zwierzę zaniósł na zapamiętany wcześniej adres. Jakież było szczęście mieszkającej tam rodziny, gdy ich oczom ukazała się ta niewielka czarna kulka! Matka załzawionego szczeniaka wcisnęła basiorowi kilkanaście łusek, a ten na progu przypomniał sobie, że niesie przecież listy. Po sprawdzeniu czy przypadkiem któryś nie był zaadresowany do spotkanych wilków, upewnieniu się, że nie tym razem i pożegnaniu wyszedł, odprowadzony przez żarliwe podziękowania wdzięcznego szczeniaka. 

Nagroda: 15 KŁ + 1 punkt umiejętności

Od Asmodaya- Trening III, cz. II

The fundamental laws of the universe are alchemical in nature. Alchemy as a science is, at its core, the study of materials and how materials are affected by change and how they interact with other materials. All objects have intrinsic forms and substance. The form determines the general shape and behavior of an object, retaining the form of the object to which it belonged. Take, for instance, the bark of a tree. The cortex will be hard, long-lived, just as a tree. The substance is the actual material that comprises an object. Separating form from substance produces an extract, that can be combined, resulting in compounds that can be used in the further process. Compounds can be infused into teas, tinctures, salves, and potions, for application or consumption by those, who wish to temporarily gain the benefits of the product.
The most basic form of extraction was exposing the object to extreme heat or cold, at times physical shock. Liquid substances are thrown into the cauldron and boiled into a solution with water, saltpeter, and sulfur. The cauldron can also be replaced by any bowl-shaped container, but for the best results it should be made of iron. Impermeable objects that don't dissolve naturally must be crushed, ground, and powdered, usually in a mortar and pestle. Permeable and porous objects can be added into the cauldron directly, as they can easily infuse into the solution.
However, as the pup was in a rush, he didn't have time to properly process the serum. He also did not have all the necessary ingredients or tools, everything was makeshift and rushed, and he largely hoped that luck would smile at him, and he would be able to achieve… something. After all, it was his last chance.
Luckily, his experience had taught him enough to cope even in such conditions. Anything could work as an extract, but with weaker primary form and nearly equally strong secondary forms, making them nearly useless. In other words, the only equipment really necessary for the most basic process was a cauldron and some other container, yet someone without any experience in the whole art would certainly accomplish nothing.
Even though in theory everything sounded simple, almost scientific, his art was fundamentally metaphysical, not chemical. Therefore, it was abandoned centuries ago as few could truly understand it. And despite the idea of change and transmutation sounds a bit like chaos, it was not it. Chaos is about nonlinearity, unpredictability, disorder, whereas khemia was about predictions, order, sequences. It had to be sensed, combined with the right amount of magic. Everything had to be perfectly measured, sensed and studied.
Not to mention all the elements and their relationships to each other, which also had to be understood, as their differences and similarities regularly applied to the process. He himself sometimes met with effects which he had not foreseen or even considered. In this, khemia was fundamentally different from ordinary alchemy. For apart from the elements known to Kingdom, there were two which even he had not yet mastered, and which turned out to be interfering too often in the processing. But he knew that they were some kinds of catalysts, and without the reactions they caused, all experiments ended in failure. One of the simpler methods of inducing such a reaction was to add blood to the mixture. However, it wasn't the blood that was the key, but something deeper, more unknown, something he hadn't yet fathomed. Only wolves and other magical creatures seemed to have that something in their veins that made this art possible.
Slicing his paw with a knife made of suitably broken stone, he dripped a few drops of blood into the cooled, purified mixture. The potion gurgled, as if a warning, and thick blue steam rose from the makeshift cauldron. The puppy's tail began to wag merrily, and his eyes sparkled, when he realized that he had finally achieved something. And it wasn't an act, it wasn't his stupid invention that adults praised just so as not to hurt his childish naivety. His art actually worked and produced results, could be used for so many things - including the creation of a new world.
He never dreamed of divinity, after all it was served to him on a plate along with fear and hatred. However, as he now proudly stared at the result of his work, he began to wonder if he shouldn't be looking for something more. He knew things the entirety of the Kingdom didn't know. He was able to create things unheard of, unknown, with great potential and of course, possibly dangerous.
Stirring the mixture with a stick, he made sure that it was not caustic. He'd be a fool to swallow it right away without checking things like that, especially with his imperfection… The lack of feeling for temperature and pain was often useful to him, but it also proved to be a curse. If he ingested something poisonous, he would not be able to determine that it was harmful until it killed him. Similarly, with extensive wounds, burns, or fractures. He didn't realize how serious these things could be, so he had to worry about everything ahead of time and panic at even the slightest scratch.
Finally, he lifted the bowl to his mouth and took a slow sip, grimacing at the unpleasant taste of the substance. It was thick and hard to swallow, which was surprising as he didn't add too many ingredients that had the potential to thicken the potion. Gruel lodged in his throat, causing him to choke before he managed to swallow the whole thing. Coughing and trying to get rid of the gag reflex, he finally got rid of the unpleasant substance from his mouth. Almost immediately, he felt his stomach begin to feel full again, and the feeling of this sudden satiety made him dizzy. The pup sat down first, then curled up and covered his muzzle with his paws to ground himself and get rid of the merry-go-round in his head. His body's reaction definitely worried him, and he immediately knew something had gone wrong. He lifted his head and quickly scanned the remnants of the ingredients he had used. However, everything he used he had used before and had never felt anything like this.
And then suddenly his little cave was illuminated by a bright, white light, hurting his eyes and making him blind for a moment. Right above him, he saw a familiar head, which he had seen many times in dreams and strange visions. The violet eyes bore into his soul.
Sweet thing, what are you doing? 
His bad feeling suddenly disappeared. He relaxed his muscles and looked at the creature standing above him, his tail wagging lazily.
- Making myself stronger, I suppose.
And why would you do that? 
The familiar voice was dizzying, quiet, yet ringing in his ears like a scream. The glow of light emanating from the creature forced him to squint constantly so that he would not be able to see the figure at all.
- I felt the breath of death on my neck. And I have a destiny to fulfill.
I can help you once more. 

Słowa: 1202 
Nagroda: 10 punktów siły

czwartek, 29 grudnia 2022

Od Asmodaya, CD. Rosa

Był na siebie wściekły, że dał się tak zaskoczyć, że tym głupim wilkom udało się go uchwycić i porwać. Stało się to jednak na tyle szybko, że sam nie zdążył zarejestrować co się stało. Nagle stracił przytomność i obudził się w piwnicy z wilkami stłoczonymi wokół niego. Byli jednak na tyle głupi, by nie zebrać nawet podstawowych informacji na jego temat, co skończyło się dla nich tragedią. Gdy tylko zostało z nim tylko trójka Krwistych, wykorzystał ich głupotę i w mgnieniu oka wydostał się z krępujących go więzów, przeskakując w cień pod łapami jednego z wilków. Za to, co wydarzyło się później, mogli winić tylko siebie. Jak zawsze, nie był w stanie ocenić powagi swoich ran, co powoli zaczynało stawać się problemem. Każdy z jego kroków stawał się coraz większym wyzwaniem, a świat zaczynał rozmazywać mu się przed oczami z powodu utraty krwi. Walcząc z utratą przytomności co chwila potrząsał łbem, aby się ocucić, ale za każdym razem, gdy jego oczy się przymykały, otworzenie ich na nowo stawało się coraz trudniejsze.
Na szczęście, na horyzoncie już majaczyła znajoma jaskinia, w której ukryte były metalowe wrota prowadzące do jednego z korytarzy jego laboratorium. Zbliżył się do wejścia powoli, jego nogi powoli zaczynały uginać się pod ciężarem ciała. Metalowe drzwi rozsunęły się, gdy był zaledwie kilka kroków od nich, a ze środka wypadli jego pomocnicy. W oczach Edena błyszczały łzy, które spłynęły po jego policzkach, gdy zobaczył stan, w jakim znajdował się Asmoday. Od razu oboje podparli jego boki, by odciążyć jego zmęczone łapy i od razu poczuli ciepło jego krwi na swojej sierści.
— Obiecałeś mi, że będziesz uważał, obiecałeś — mruknął Eden, odwracając łeb, by ukryć łzy, które spływały po jego pysku.
— Wiń za to pierdolonych Krwistych — wykaszlał Asmoday, spluwając ciężką mieszanką krwi i śliny na metalową podłogę.
— Myślałem, że już jesteśmy z nimi kwita — Benares zmarszczył brwi.
— Tak się składa, że ja też, al...— wypowiedź większego wilka została nagle urwana, gdy jego nogi niespodziewanie ugięły się pod ciężarem rannego ciała.
— Przestań mówić, ledwo jesteś w stanie stać. Porozmawiamy jak odpoczniesz — fuknął Eden.
Nie mając siły na protest, Asmoday jedynie warknął niezadowolony i pozwolił się położyć w jednym z najbliższych pokoi. Nie zdążył jednak nawet poczuć ciepła legowiska, zanim całkowicie odpłynął. Ostatnim co usłyszał był huk jego masywnego cielska, zanim jego świadomość została wręcz wyrwana, odcinając go od całego świata.

Pysk Asmodaya wykrzywił się w niezgrabnej imitacji uśmiechu, gdy odłożył na blat plik notatek, które rozpisał Eden podczas swojej misji. Wciąż był ranny i mimo że to nie sprawiało mu kłopotu, dla bezpieczeństwa kolejne kilka dni spędził w laboratoriach, odpoczywając i ograniczając ruch do minimum, aby jego nieuwaga nie wpłynęła na gojące się rany. Jednak jego złość z dnia na dzień rosła coraz bardziej, razem z palącą żądzą zemsty. Nie chciał się angażować, chciał mieć to wszystko już za sobą, ale to Krwiści po raz kolejny z nim zadarli. I tym razem nie była to zwykła zabawa czy błahostka- gdyby dotarcie do kryjówki zajęło mu chociaż kilka godzin dłużej, mógł stracić życie. Po utracie przytomności spał całe dwa dni, gdy Benares i Eden nieustannie czuwali nad nim, opiekując się jego ranami i próbując utrzymać go przy życiu.
Wciąż był osłabiony, jednak gdy tylko się obudził, od razu zlecił swoim pomagierom specjalną misję, wysyłając ich na zwiady. I w ciągu kilku dni, dowiedzieli się niemal wszystkiego o najważniejszych członkach Krwistych, łącznie z imionami ich matek i prostytutek, które najczęściej najmowali.
Najbardziej zależało mu jednak na informacjach związanych z ich dowódcą i choć wciąż napotkał wiele niewiadomych, uzyskał ich wystarczająco. Prace badawcze zawsze były podstawą każdego z jego działań i dopiero gdy był usatysfakcjonowany z wyników swoich badań, mógł cokolwiek zrobić.
Ku swojemu rozczarowaniu, odkrył, że Przywódca Białe nie ma zbyt wiele słabości. Nie miał własnej rodziny, kochanków czy chociażby ukrytych bękartów. Miał jedynie swoją Watahę i podwładnych, jego życie nie istniało poza Podziemiem.
Jako że obecnie życie prywatne dowódcy Krwistych było w zasadzie nie istniejące, postanowił zaryzykować i zanurkować w jego przeszłość. I tak też dotarł na wzmianki o pewnym grabarzu, u którego Białe spędził kilka lat swojego życia. Asmoday nie miał pojęcia, czy Ros wciąż utrzymywał z nim jakikolwiek kontakt.
Był jednak gotów zaryzykować.

Starzec mieszkał w małej chatce na skraju wioski, oddalonej na tyle by szmery i hałasy dnia nie były dla niego zbyt rozpraszające, jednak by nie czuć się też całkowicie odciętym od żyć pozostałych mieszkańców. Już niemal całkowicie porzucił swoją profesję, z powodu wieku i zmęczenia, wyczekując swoich ostatnich dni, by dołączyć do swojej ukochanej żony, która opuściła go nie tak dawno.
Cieszył się ciszą i spokojem, całe dnie odpoczywając czy przechadzając się po okolicznych laskach, czy łąkach, jako że wiek nie pozwalał mu na zbyt wiele, jego kości zaczynały już trzeszczeć, a dawna siła i zwinność zdawały się zanikać z dnia na dzień.
Jego harmonia została niespodziewanie naruszona, gdy drzwi jego małego domku zostały nagle wyłamane z ogromną siłą, przelatując przez główny pokój i lądując na ścianie naprzeciwko wejścia. Starszy wilk o beżowej sierści zerwał się z miejsca, tocząc ze sobą mentalną walkę czy powinien się ukryć, czy zobaczyć co się wydarzyło. Podjęcie decyzji zajęło mu jednak zbyt długo i zanim chociaż zdążył ruszyć się z miejsca, do domu wkroczyła ogromna bestia, z czerwonymi ślepiami i masywną, niespotykaną czaszką zamiast łba. Jej chłodny, przeszywający wzrok od razu wylądował na starcu. Nie był w stanie dostrzec jej całej, jednak to, co ujrzał wystarczyłoby jego ciało wzdrygnęło się w obrzydzeniu.
— Czy ty jesteś Lothain?
Niskie warknięcie wręcz zatrzęsło kośćmi starca. W ciemnościach Asmoday usłyszał jak wilk szepcze słowa modlitwy, z jego uchylonych ust wylewały się wszystkie jego wyznania i prośby, drżące oddechy przebijały się niczym noże w oszałamiającej ciszy. Świat wokół zdawał się zamilknąć, atmosfera w pokoju była tak ciężka, że można było w niej zawiesić siekierę.
— Tak — odezwał się w końcu starzec, biorąc głębszy wdech i patrząc prosto w czerwone, świecące ślepia.- Kim jesteś?
— Nie sądzę by to miało znaczenie — masywny wilk zaczął rozglądać się po pokoju, ciężką łapą strącając z półek i stołów wszystkie ozdoby, zastawę i naczynia.
Zdenerwowany beżowy wilk przełknął ślinę i podniósł się z defensywnej pozycji, szczerząc kły w stronę obcego. Nie mógł pozwolić zagonić się w kąt i pozwolić komuś niszczyć jego własności. Otrząsnąwszy się z pierwotnego szoku, zaczął stawiać łapę za łapą, zbliżając się do intruza z warkotem rosnącym w jego gardle.
Czarny wilk jedynie odwrócił łeb, patrząc na drugiego wilka z politowaniem i mierząc go obojętnym spojrzeniem. Gdy starzec w końcu wyskoczył, rzucając się z zębami i szponami na obcego, wystarczyło jedynie machnięcie masywnej, ciężkiej łapy, by beżowy basior wylądował kilka metrów dalej, obijając się o jedną ze ścian.
Intruz nawet nie obdarzył go kolejnym spojrzeniem, wciąż przechadzając się po pokoju i przeglądając wszystko, co znajdowało się na wierzchu, by później zrzucić to na podłogę i rozdeptać. Bez słowa, bez żadnego szacunku, bez taktu.
Basior próbował ponownie poderwać się do ataku, jednak jakaś dziwna siła zatrzymała go w miejscu, nie pozwalając mu nawet podnieść łapy. Jakby całe jego ciało stało się za ciężkie, wbite w podłogę, niezdolne do ruchu. Widząc jego nieudolne starania, obcy wilk ponownie na niego spojrzał, w jego martwych czerwonych oczach coś błysnęło, a jego zęby odsłoniły się w dziwnym grymasie rozbawienia.
— Kurwa mać, czego chcesz?— warknął starzec.
Bestia zamruczała niczym pieszczony kot, całkowicie ignorując jego słowa. Rozejrzała się po podłodze, zawalonej kawałkami szkła i ceramiki, po czym uśmiechnęła się i płynnie zawróciła, kierując się w stronę wyjścia.
— Hej! Mówię do ciebie, skurwysynie!
Obcy wilk wyszedł już dwoma łapami na zewnątrz i wciąż nie zwracał uwagi na krzyczącego za nim wilka. Nagle jednak obrócił się w pół kroku, z ogromnym, szyderczym uśmiechem na jego nienaturalnym pysku. Jego oczy zdawały się płonąć, świecąc w ciemnościach jak dwa rozpalone węgle.
— Vay przesyła pozdrowienia.
Znajome imię, które padło z ust intruza uderzyło w serce starca z taką siłą, że niemal powaliło go z nóg. Gdy tylko gadzi, zepsuty ogon czarnego wilka zniknął w ciemnościach nocy, coś zabłysnęło. Pomarańczowa łuna rozświetliła okolice domu i dopiero kiedy starszy wilk poczuł już ciepło ognia i zapach trawionego drewna, dziwna siła wiążąca go w miejscu puściła. Niemal od razu rzucił się w pogoń za obcym wilkiem, wyskakując na podwórze.
Rozglądał się za ogromnym cielskiem i tymi cholernymi, czerwonymi oczami, jednak widział przed sobą jedynie ciemność, rozświetlaną płomieniami, które w zaskakująco szybkim tempie zaczynały trawić jego dom.
W furii i zmieszaniu nawet nie zdążył dostrzec trzech par świecących ślepi skrytych między drzewami pobliskiego lasku. I powoli, obraz intruza, który przed chwilą pojawił się w jego domu zaczął zanikać w jego pamięci. Wspominał o Vayu, ale basior za nic nie mógł przywołać w głowie jego wyglądu, ani tego, jak brzmiał. Żadne cechy charakterystyczne nie zdawały się pasować, cała sylwetka intruza była w jego wspomnieniach jak przez mgłę, jakby była bezkształtnym cieniem.
Starzec usiadł załamany na śniegu, rozglądając się w oszołomieniu. Jego dom stał w płomieniach, a on za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, kogo przed chwilą szukał. Pamiętał, że coś go wybudziło ze snu i zdemolowało jego chatkę, ale powoli nawet zdawał się zapominać, czy był to w ogóle wilk.
<Ros?>

Słowa: 1504 = 121 KŁ

środa, 28 grudnia 2022

Od Rosa- Trening I, cz. III

    Centrum Królestwa było duże i choć większość głównych ulic była doskonale oświetlona, były również i takie miejsca, w których po zmroku to nocne mary czuły się najlepiej. Zazwyczaj były to ciasno ustawione domy z kamienia i drewna, w okolicach bez żadnych atrakcji turystycznych; biedniejsze strefy, poprzecinane korytarzami, zza rogów których nawet potomstwo Lore-Imri nie wychylało swych przeklętych, powykrzywianych łbów. Jednak Ros nie czuł tam obecności zła, ani nie czuł się też jak zjawa. Był w pełni materialny, a choć ciemności budziły dyskomfort przy jego niepełnym widzeniu, blask księżyca dodawał mu otuchy. Niebo tej nocy było jasne i bezchmurne, jakby zapowiadając nadejście spokojnych dni, na których straży miał stać schodzący z pełni księżyc. Jego delikatna, srebrna poświata docierała nawet w tak mroczne miejsca, łagodząc bóle ciała i serca. Białe nieco się uspokoił. Zapomniał już o dyskomforcie pochodzącym od blizny po wyrwanym na żywca oku i o stresie związanym z ponownym spotkaniem z dowódczynią ze Spalonych Ziem. Chwilę wcześniej spontanicznie przypomniał sobie porady Erwina i jego ciepłe słowa, zapewniające młodego wilka, że jeśli postanowi oddać Lecashi wszystkie swoje troski, ona je przyjmie i zamieni w czysty śnieg. Gdy tego słuchał, brzmiało to nieco abstrakcyjnie, wszak dlaczego tak zajęta bogini miałaby przejmować się losem młodocianego bandyty? Już raz wepchnęła go na ścieżkę cierpienia – czemu teraz miałaby mu pomagać? Jednakże wśród tej ciszy i półmroku pomyślał, że miło byłoby mieć boską istotę u swojego boku. Która odbierze strach i zamieni go w śnieg powoli zsuwający się z nieba. Czy to za sprawą bogini, czy nie, Rosowi udało się względnie odprężyć. Dreptał po zmarzniętej ziemi, wraz z piątką wilków stawiających kroki w równym truchcie, przypominającym dźwięk deszczu uderzającego o cienki dach i sam od siebie dodawał kolejne krople, gdy pazury stykały się z gruntem. Kolejne dochodziły zaraz zza jego pleców, ale były również po lewej i po prawej, ledwo słyszalne nawet wśród całkowitej ciszy. Nie potrafił dokładnie określić gdzie jego towarzysze byli, ukrywani przez echo odbijające się od wysokich murów, jednak nie miało to znaczenia. Ważne, że byli z nim. 

W końcu udało mu się skupić na misji.


Zerdińska część Centrum wcale nie była dobrze chronioną fortecą, strzeżoną przez wielkich, okutych w zbroje wojowników, otoczoną zasiekami. To wciąż była zwyczajna bieda, więc gdy grupa z Białem na czele w końcu dotarła, dowódcy wcale nie zdziwiło kilknaście sporych budowli w typowym północnym stylu, otoczonych dziurawym płotem zbudowanym z wbitych w ziemię pali i desek. O standardowym chodniku również nie było mowy, gdyż już od wielu metrów nie było po takowym śladu. Dookoła wznosiło się jeszcze więcej starych i zniszczonych domostw, zaś po zmarzniętej ziemi walały się śmieci i wysuszone, przeżute przez wiele szczęk kości. Ros jednak nie przyszedł na zwiedzanie, ani tym bardziej na sprzątanie świata. Był w tym miejscu raz, w wieku pół roku i teraz odnosił silne wrażenie, że od tamtej pory nie zmieniło się w żaden sposób. 

– Mais, idź zapowiedzieć, że dowódca Białe dotarł na spotkanie – wymamrotał Ikaharu, a wspomniany wilk po szybkim potwierdzeniu pobiegł przodem, zlewając się z ciemnościami. 


Za późno na wahanie.


Jednooki przełknął ślinę i zastrzygł uszami, słysząc ruch po drugiej stronie płotu. Najchętniej wszedłby tam przez którąś z dziur, kazał Travce podpisać papier z umową i wyszedłby pod tą samą krzywą deską, ale to nie było takie proste. Musiał brać udział w jakichś szopkach, starać się wyglądać i zachowywać godnie, zadbać o własne imię, pod którym podpisało się… w przyszłości miało podpisać się pod nim ponad tysiąc wilków, jeśli dobrze by mu poszło. A to spotkanie było pierwszym krokiem. Oczekując na wieści od Maisa wykorzystał chwilę na spojrzenie po tej małej grupie zaledwie dwudziestu wilków, która przybyła z nim. Wszyscy mieli nieodgadnione wyrazy na pyskach, jednak na żadnym nie było cienia strachu, zmęczenia, czy irytacji. Byli profesjonalni i ułożeni, nawet Truce, który miał naturalny talent do niestosownych zachowań. Wszyscy byli też starsi od niego, a tym samym bardziej doświadczeni. Od wielu lat musieli współpracować ze sobą pod skrzydłem Ivo, przetrwali też krótką erę Bezdnia, więc czuli się dobrze w swoim towarzystwie. Dowódcy jego frakcji musieli też wybrać do swoich grup najbliższych sobie towarzyszy, a jednak prócz zaczepek Ikaharu, które w oczywisty sposób miały prowokować młodego dowódcę do porzucenia niepewności, nikt nie kwestionował jego działań. Przynajmniej nie w jawny sposób. I Ros wiedział, że nie mógł dać im powodu, by to się zmieniło.


W końcu od strony wejścia do tego zapchlonego padołu nieszczęścia pojawiło się światło pochodni, rozproszone na grzbietach ośmiu wilków, pośród których był Mais, a także Zerdińska Dowódczyni we własnej osobie. Przy pierwszym spotkaniu Rosa z południowymi Zerdinami, gdy był jeszcze szczenięciem, po jego plecach przelazł silny, marszczący skórę dreszcz, spowodowany samym ich zapachem. Tym razem nie miał węchu, więc lżejszy o kilka nieprzyjemnych doświadczeń wyszedł na przód swojej gromady.


– Dowódco Białe, znów się spotykamy – mocny, kobiecy głos przerwał ciszę, gdy tylko srebrny pysk został objęty światłem pochodzącym od ognia – Miło mi cię gościć w progach mojego domu, tym razem jako alfę, a nie szczenię. Dowódca Ivo zapewne byłby dumny, z dokonań syna. 

Cały stres odszedł, a jego miejsce zastąpiło chłodne skupienie, gdy w nikłym blasku pochodni jednooki dostrzegał kolory jej aury. Wadera czuła się pewnie na swojej ziemii, jednak badała teren, a on musiał utrzymać jej pewne komentarze w ryzach.

– Dowódczyni Travko, Dowódca Ivo nigdy nie nazwał mnie swoim synem, a ja jego ojcem, więc proszę byś nie mówiła o nim w ten sposób. Zresztą wiele mu zawdzięczam, jednak nie przyszedłem tu na pogawędkę na jego temat – rzucił oschle i wyprostował się, próbując postawą zamaskować brakujące mu lata. Pomagały mu w tym liczne blizny, ciągnące się przez cały pysk. 

– Oczywiście.

Zerdinka ukłoniła się nisko w pozdrowieniu, tak też uczynili jej podwładni. Mais wrócił w szeregi swojej watahy. Travka podniosła się, jednak jej głowa została uprzejmie pochylona.

– Zapraszam za mną.

Powiedziała i zawróciła w kierunku wejścia do swego “królestwa”, a szóstka jej towarzyszy natychmiast się przed nią rozstąpiła tworząc przejście. Białe pozornie bez wahania zajął miejsce po jej prawej, choć nie mógł nic poradzić na silniejsze uderzenia serca, gdy mijał wilki znacznie potężniejsze od niego samego. Wiedział jednak, że Ikaharu i Truce byli za nim, gdyby coś miało się stać… Gdyby coś się stało, oni uratowaliby go. Rzuciliby się na pomoc ich szefowi, rozbijając najpierw tę szóstkę, a potem całą resztę parszywego, zdradzieckiego klanu. Gdyby coś stało się ich szefowi, roznieśliby te cholerne slumsy w proch, a potem..! A potem… 

a potem..? 

A potem ktoś inny przejąłby Watahę Krwawej Łezki, znów odmieniając rzeczywistość jej członków, tak jak działo się to wielokrotnie. Tylko kto zająłby jego miejsce? Pewnie na początku znów toczone byłyby walki, ale w końcu…

Odpowiedź była nazbyt oczywista.

Białe zacisnął szczęki, a jego ciało się spięło w nagle zebranym gniewie. 

Nie odda watahy Ikaharu. Ani jemu, ani nikomu. Choćby miał roznieść całe Królestwo, zabić króla i królową, zamordować swoich braci… nie odda swojego własnego tronu, do którego ścieżkę naznaczyli mu bogowie. 

Nie zauważył kiedy przeszli przez płot, jednak paskudne zacięcie na jego pysku błyskawicznie się zreflektowało, gdy zerdiński świat rozjaśnił się poprzez płomienie z wielu pochodni. Natychmiast dostrzegł przed prowizorycznie ocieplanymi i załatanymi budynkami, a także za nimi wiele wilków. Od najstarszych dziadków, po maleńkie szczenięta, wszyscy czarni jak sadza z zaciekawionym błyskiem w czerwonych ślepiach. Basior nie pamiętał tej sytuacji z przyszłości, nie pamiętał też, żeby tych wilków było tak dużo. Jednak nieoczekiwanie nie czuł do nich wrogości. Pobudzenie związane z wizją zostania zamordowanym, a następnie zastąpionym przeminęły razem z wiatrem, który przyniósł ze sobą kilka drobnych płatków śniegu, topiących się w cieple ognia. Wilki jednak nie drgnęły. Wszystkie okryte grubymi skórami, choć niewyciętymi na kształt płaszczy, zapewniały mieszkańcom ciepło. Na żadnym pysku nie było również śladu wygłodzenia. 

Obserwacje zostały zakończone, gdy alfa Spalonych zatrzymała się przed jedną z chałup, a Ros razem z nią, w odpowiedniej odległości. 

– Zapraszam do środka, porozmawiamy. 

Drzwi otworzyły się telekinetycznie i wadera weszła do środka. Białe zaś rzucił okiem na swoich bezpośrednich podwładnych i kiwnął na nich głową.

– Ikar, Truce, chodźcie. 




    Travka była dużą, muskularną waderą, a przynajmniej mogłaby zostać tak oceniona przez pryzmat oczu wika, który całe swoje życie spędził gdzieś w bocznych dystryktach królestwa i przez większość czasu oglądał puchate, białe Sivariusy. Jak na standardy Zerdinów z południa, była bardzo standardowa, choć wciąż nieco wyższa od Rosa. Jego ciało, pomimo że już w wieku trzech lat, nadal wyglądało przy niej jak pierzący się gołąb stojący obok dojrzałej samicy kruka. Jej futro oczywiście było czarne, a oczy szkarłatne, takie same jak u jej braci. O wyższym od innych Zerdinów statusie mogła świadczyć co najwyżej większa ilość czerwono-złotej biżuterii wplecionej zarówno w sierść na karku, szyi i ogonie, jak i wbitej w jej uszy, choć takich ozdób również nie nosiła przesadnie dużo. Na jej grzbiecie leżało grube futro z niedźwiedzia podbite od środka czymś mniejszym i czarnym, prawdopodobnie z jakiejś odmiany czarnego renifera. Ros niemal uległ garbarskiemu zboczeniu i prawie zapytał waderę o możliwość przyjrzenia się, jednak w porę się opanował, zachowując odpowiednią  odległość. Choć Travka była dowódczynią najbardziej gnębionego gangu w podziemiu, robiła wrażenie.

Zerdinka zaprowadziła swoich gości do salonu, najwyraźniej jej własnego domu. Weszli od razu do docelowego pomieszczenia w kamiennej chacie, gdzie podłoga została wysłana nieobszytymi skórami z dzików, których brakowało tylko przy głębokim kominku. Konstrukcja odgrodzona była małym, żelaznym płotkiem, a wewnątrz płomień trawił drewniane szczapy, z których dym uchodził w górę przez komin. Pod ścianami i na nich znajdowały się namalowane krajobrazy oraz półki obsadzone dekoracjami z motywem zachodzącego słońca, mieniącymi się znaczną ilością kolorów w odcieniach złotego, różu i pomarańczy. Basior wśród tego zauważył także portrety nieznajomych mu Zerdinów, a także reprezentacje nieznanych mu bogów w formie malowideł i figurek. Jak to w prymitywnych domostwach, okien nie było wcale, aby nie przepuszczały cennego ciepła.

– Zasiądź proszę, Dowódco Białe – zaświergotała swobodnie wadera, choć jej pysk raczej nie wskazywał na wielkie zadowolenie. Dawała wrażenie dwulicowej, a przy tym zaskakująco otwartej, zupełnie  jakby mówiła "odgrywam tę rolę bo muszę, a ty mi nic nie zarzucisz". Rosowi to jednak nie przeszkadzało. Wedle polecenia usiadł przy okrągłym stoliku do którego dostawione były dwie duże, wysiedziane pufy z przetartej brązowej skóry. Ona sama zasiadła po drugiej stronie, a basior natychmiast uniósł brew w kulturalnym zainteresowaniu.

– A moi towarzyszy nie zasługują na miejsce przy stole?

Czerwone ślepia błysnęły.

– Pomyślałam, że będziemy rozmawiać we dwoje. Moi doradcy również będą u mojego boku. Oczywiście mogę poprosić o dostawienie puf, jeśli takie jest twoje życzenie.

– Nie ma potrzeby, moi bracia są silni – odparł swobodnie. Czuł za plecami ich wyraźną obecność, czuł jak wypełniają całą wolną przestrzeń niedużego salonu. Stali tam po obu jego bokach, niczym dwie wielkie głowy jakiejś chimery, a jej centrum dowodzące było zaledwie trzyletnim wilkiem, który jednak zdawał się pasować tam jak ulał. Poorany przez doświadczenie, lecz zapewniony o lojalności pozostałych łbów był bardzo spokojny, niemal zrelaksowany w jakiś dziwny, pokrętny sposób – A kiedy zjawią się twoi poplecznicy?

– Za kilka chwil. Poszli po przygotować poczęstunek.

– Nie muszą się trudzić, naprawdę.

– Ależ musimy godnie ugościć drugiego Dowódcę.

Białe skinął głową, po czym zaczął się rozglądać po pokoju rozjaśnionym wieloma świecami, ustawionymi  w różnych miejscach – na podłodze, dekoracjach, w świecznikach na ścianach. Jeszcze raz spojrzał na bożków na tle zachodzącego słońca, nieprzejęty niezręczną ciszą. Zerdinka jednak najwyraźniej odczuwała inaczej i zaraz narzuciła temat.

– Swoją drogą, słyszałam o twoim zwycięstwie nad… Ile to było wilków? koło setki? Robi wrażenie, naprawdę.

 Jednooki luźno wzruszył ramieniem, natychmiast łapiąc oc o jej chodziło. Setka wilków była wręcz niedopowiedzeniem, bo setka była tylko po jego stronie, zaś reszta… Nie czuł się jednak w obowiązku by o tym opowiadać. Wydarzenie przejęcia gangu od początku było owiane tajemnicą i miało takie pozostać.

– Bogowie byli po mojej stronie, wypełniam tylko ich wolę – rzucił wymijająco.

– Oh?

Travka wydawała się zaciekawiona, co nieco przywróciło go na ziemię. Odchrząknął i usiadł wygodniej.

– Nie było to najtrudniejsze co spotkało mnie w życiu, jednak fakt faktem, stanowiło wyzwanie…

– Najtrudniejszym było przyzwyczajenie się do nowej sytuacji, prawda? Czyż nie prawie dwa lata temu wilki z Bezdziennych was dopadły? Zabiły Dowódcę Ivo, ciebie wygnali, potem przejąłeś jego stołek… masa spośród tamtych wilków uciekła do Zagubionych zasilając ich szeregi. Tak jakby mieli plan B przez cały czas.

Basior zmarszczył nos, jednak przy tym uśmiechnął się krzywo, odsłaniając zęby. 

– Nie wiem do czego dążysz ale tak właśnie było. Wierzę, że wieści nawet w takim miejscu jak to roznoszą się dobrze. Straciłem jedno z oczu i dom. Oszpecili mnie tak bardzo, że mieszczuchy z Królestwa do tej pory oglądają się za mną jak za zbiegiem z czyjejś niewoli, a Cwany przyjął ich do siebie z szeroko otwartymi łapami. Grunt, że uzurpatorami sam się zająłem i nie mieli tyle szczęścia, żeby uciec.

– … Wybacz, nie chciałam poruszać drażliwej struny – mruknęła wadera z subtelną nutą prawdziwego dyskomfortu.

– To bez znaczenia… Nie, to jak najbardziej ma znaczenie, ale nie należy się nad tym głębiej rozwodzić. Żyjemy teraz… jednak informacja za informację, Travko. Powiedz, co dla ciebie było najtrudniejsze?

Wysłuchaj, a zostaniesz wysłuchanym.

Zerdinka ewidentnie nie spodziewała się, że temat zejdzie na ten tor, lecz teraz nie mogła zaprotestować. Spojrzała na stół ze skupieniem i westchnęła, zamyślając się. Zajęło to jej zaledwie kilka chwil, podczas których zza jej pleców wyłoniła się para rosłych basiorów. Nadeszli prawdopodobnie z kuchni, oddzielonej od salonu ciężkimi, drewnianymi wrotami.

– Wiele lat temu, byłam w podobnym wieku jak ty teraz, moja kuzynka, dotychczasowa dowódczyni, zaczęła chorować, a ja zostałam wytypowana na jej następczynię. Nie były to proste dla nas czasy i straszliwie bałam się przyszłości. Widziałam wiele śmierci, a o jeszcze większej jej ilości słyszałam z opowieści od starszych. Walki na śmierć i życie śniły mi się tak często i były tak realistyczne, że przebudzenie po takiej marze przynosiło tylko więcej strachu i modlitw, aby te sny się nie sprawdzały. Na szczęście nigdy nie miałam predyspozycji do zostania wyrocznią. Gdy objęłam stanowisko było już łatwiej.

– Za sprawą Ivo – zakończył Białe, a szkarłatne tęczówki zwróciły się na niego. Gdy spojrzał w te oczy, zorientował się, jak młodą waderą była przejmując gang, a po tym jej rzekomym strachu nie pozostał nawet cień zwątpienia. Za chwilę skinęła głową i odchrząknęła. 

– To była udana współpraca – przyznawszy, dopiero zwróciła uwagę na swoich wojowników, którym poleciła coś w ich języku i znów zwróciła się do rozmówcy – Liczę, że i nasza taka będzie.


Jeden z basiorów przyniósł trzypiętrowy drewniany stołek, a na nim metalowy dzbanek z herbatą, dwie filiżanki i coś prawdopodobnie jadalnego, czego Ros nie potrafił określić ze względu na brak węchu. Chyba jakieś ciastka, ewentualnie mogło to być mięso zapiekane w czymś w wielu wariantach smakowych, poza tym więcej rzeczy których nigdy na oczy nie widział. Wilk chciałby docenić gest, ale nagle poczuł ukłucie żalu lub zażenowania, że nigdy nie pozna tego smaku obcej kultury. Wiedział też, że choć najchętniej nie brałby nic z tego do ust, jakaś etykieta obowiązywała nawet bandytów i powinien “spróbować” specjałów, które dla niego przygotowali. Drugi Zerdin przyniósł masywne, drewniane, misternie zdobione złotą farbą pudełko, które postawił na stole pomiędzy rozmówcami i otworzywszy je, zaczął rozkładać planszę.

– Dowódco Białe, przedstawiam ci moich najbliższych doradców, oto Rafyelle i Sheyric. 

Oboje smolasto-czarni z rażąco czerwonymi oczami, no bo jakby inaczej, nawet nie podnieśli głów gdy ich imiona były wywoływane. Ros mógłby się założyć, że po odchyleniu ich łbów w tył, na obu podgardlach dałoby się znaleźć długie, wyskaryfikowane place skóry. Travka również powinna mieć podobny symbol. Nosili wplecione w ogony pomarańczowe koraliki przeplatane z czerwonymi kamykami.

Ros skinął głową przywitaniu.

–  Po mojej lewej znajduje się dowódca drugiej frakcji Watahy - Ikaharu, po prawej Truce, dowódca czwartej frakcji.

Czarnowłosa również kiwnęła. 

– W takim razie ponownie chciałabym was przywitać, tym razem poprawnie Dowódcy Białe, Ikaharu, Truce. 

– Dziękujemy za zaproszenie.

Po odbębnieniu grzeczności i zakończeniu przygotowań, dwoje wojowników stanęło za swoją panią, a szefostwo mogło przejść do tematu, dla którego w ogóle się spotkali. 

– Będziemy rozmawiać i grać, oczywiście jeśli ci to odpowiada. Przedstawić zasady? – czerwonooka usiadła wygodniej i wyciągnęła z wierzchu talii jedną kartę, a Ros poszedł w jej ślady, zadowolony z siebie. W końcu mógł się popisać wyuczonymi z książki i nie tylko taktykami.

– Zapoznałem się z zasadami przed naszym spotkaniem.

– Oh? W porządku, w takim razie zaoszczędzi nam to parę minut – przyznała z zadowoleniem, choć przez jej pysk przeszedł cień niepokoju. Przez pysk przeszedł tylko cień, jednak aura wadery nie dawała złudzeń nawet tak młodemu wilkowi umysłu, że coś ją zmartwiło – Zacznij więc, proszę.

Postanowił jednak udawać, że niczego dziwnego nie dostrzegł. Zamiast zapytać, przyjął ofertę i telekinezą chwycił kostkę. Pomyślał o całym tym czasie jaki spędził na czytaniu książki i graniu w tę zasraną grę, a następnie tłumaczeniu jej innym. Wszyscy Krwawi się tym bawili i szukali razem z nim taktyk, pomocnych w zwyciężeniu. Był usatysfakcjonowany ilością godzin jakie na to poświęcił… więc tym boleśniej odczuł terror, gdy zorientował się, że numeracja na tej planszy różniła się od tego, co znał. Cyfry nie tylko nie były po kolei, ale wyznaczały jakieś kosmiczne wyniki. Kostka nagle się zatrzymała na nominale z liściem, jednak wilk nie chciał brnąć w to w ciemno. Położył łapę na przedmiocie, zakrywając jego wartość.

– Powiedz, w zasadzie to w co my gramy?

Czerwonooka drgnęła.

– Apbllsrhokendhan, Apbllsrhoklhendhan, Apbllsrhokendhean to trzy gry, które łatwo jest ze sobą pomylić. Ta plansza jest przeznaczona do pierwszej z wymienionych – niezręcznie podrapała pazurem po blacie stołu, próbując wytrzeć nieistniejącą tam plamę. Gdy wymawiała nazwy na głos, brzmiało to nad wyraz naturalnie i całe trio z Krwawych nie mogło ukryć zaskoczenia, że to przeklęte słowo może brzmieć tak ładnie w jakimkolwiek języku, a tym bardziej, że są trzy tak podobne planszówki – Podejrzewam, że, skądkolwiek dostałeś instrukcje, ta osoba się pomyliła.

Lerdis miał ochotę iść do biblioteki, złapać bibliotekarkę i złamać jej kręgosłup w połowie długości, jak gałązkę. Ale nie mógł tego zrobić. Po pierwsze, była mieszczuchem; po drugie, te nazwy naprawdę były pojebane; po trzecie, musiał teraz jakoś wyjść z twarzą z tej sytuacji. Wziął głęboki wdech, nie chcąc wybuchać gniewem przez taką głupotę, a jednak… a jednak zirytował się. Nie mniej udawało mi się zachować pokerową twarz. Złapał telekinezą ciastko ze stolika obok i nim wziął gryz, rzucił:

– Czyli nie zaoszczędzimy tych kilku minut. Opowiedz jak się w to gra.


Jak się okazało, zasady znacznie różniły się od tego, co było przedstawione w książce i choć nie były dużo bardziej skomplikowane, Ros w swojej głowie bardzo szybko zaczął wyklinać twórcę tego przekleństwa za zjebane poczucie humoru. Palant wymyślił trzy gry o niemalże identycznym tytule, jednak w rozgrywce jedyne co je przypominało to plansze, które zresztą też miały na sobie inne cyfry. Wiedział też, że na jego miejscu każda osoba szanująca swój czas rzuciłaby to w cholerę i zajęła się kwestią interesów, a jednak poświęcił swój czas i czas Travki na tę głupotę. Nawet jeśli ostatecznie to ta wersja przypadła mu do bardziej gustu, gdyż dużo mniejszy wpływ na ostateczny wynik miała losowość, wciąż nie mógł się do końca pozbierać, więc grali i grali. Z czasem herbata się skończyła, ciastka zostały zjedzone (głównie przez Rafyelle’a, Sheyrica, Ikaharu i Truce’a, którzy w pewnym momencie przenieśli się do osobnego pomieszczenia, zbyt znudzeni obserwowaniem zmagań niedoświadczonego Lerdisa). Zajęło to godziny. 

– Coraz lepiej ci idzie, Białe – przyznała niespodziewanie Travka, po którejś już rozgrywce. Wygrywali na zmianę: raz ona, potem on. Oczywiście, że dawała mu fory, ale żadne z nich nie chciało tego głośno przyznać. 

– Mhm – mruknął – Dzięki. Chyba mam dość i będę się zbierał – dodał, rozciągając szyję. Nie zorientował się kiedy zaczęli zwracać się do siebie w tak spoufalony sposób, ale był zmęczony i szczerze go to chrzaniło. 

Wadera wymamrotała ciche “oh” i skinęła głową. 

– To została jeszcze kwestia pieniędzy.

Ros naprostował się, jednak wyraz jego pyska pozostawał nieodgadniony.

– Tyle samo, co płaciłaś za czasów Ivo. Odpowiada ci to? Nie chcę utrudniać wam życia, a jeśli w zamian będę mógł liczyć na lojalność ze strony Zerdinów, to wtedy, tak myślę, że jeszcze się spotkamy na jakiejś grze – powiedział wprost, a wadera nie kryła zdziwienia taką bezpośredniością. Najwyraźniej zmęczenie zrobiło swoje u tego wilka, albo to planszówka łagodziła obyczaje. 

– Tak, jak najbardziej odpowiada – spoważniała – Choć nie jestem pewna co masz na myśli, mówiąc o lojalności ze strony moich wilków. 

Wzruszył ramionami. Wyciągnął prawą łapę na blat i zaczął obracać sześcienną kostką za pomocą opuszki. 

– Jeśli Cwany postanowi kiedyś wbić mi kołek w szyję, byłoby miło, gdybyś pamiętała o Krwawych i ich dowódcy… Nawet jak już przestaną być Krwawymi – rzucił na nią okiem – Nie jest to coś co będę mógł kiedykolwiek skontrolować, ale przecież mamy czas na zbudowanie między naszymi watahami stabilnego sojuszu. Najwięksi dowódcy giną w wieku piętnastu lat, prawda? Zostało nam trochę czasu.

Nagle powaga ześlizgnęła się z pyska wadery i nie mogąc powstrzymać parsknięcia, przyłożyła łapę od ust.

– Co cię bawi?

– W tym roku kończę piętnaście lat, Dowódco Białe.

– Oh – znów poczuł się głupio, a błękitna skóra na jego policzkach zapiekła, więc ugryzł się w język, a ona parsknęła jeszcze głośniej – Powiedzmy, że twoja wataha nie do końca wpina się w ramy definicji… gangu… 

– Tak, tak, oczywiście~

Nie wiedział co dalej powinien mówić, więc nieporadnie spojrzał w kierunku drzwi wyjściowych. Cieszył się, że obok nie było ani Ikaharu, ani Truce’a, bo ten pierwszy wygłosiłby mu tyradę o zasadach rywalizacji między dwoma gangami, a ten drugi pewnie rzuciłby jakimś dramatycznie głupim żartem. Mógł względnie odetchnąć. W jego głowie ta rozmowa miała potoczyć się w inny sposób i nawet nie był do końca pewien gdzie zawinił, ale musiał iść za ciosem. 

– Więc… będę się zbierał.

Travka nadal patrzyła na niego z rozbawieniem, a wręcz jakimś takim… niezręcznym dla Lerdisa ciepłem, gdy od jej szkarłatnych oczu odbijały się wesołe ogniki. Ta rozmowa zdecydowanie nie miała iść w tym kierunku. Opętany przez niezrozumiałe emocje zapomniał jak używa się mocy, bardziej ciesząc się z tego, że ona nie potrafiła czytać w myślach. Nagle zrobiło mu się zaskakująco gorąco i mógł się założyć, że rumieniec przebił się nawet przez biel jego futra na policzkach.

Travka wstała i podeszła bliżej. On również wstał, jednak cofnął się do komfortowej odległości. 

– Więc proszę tędy – mruknęła z tym dziwnym półuśmiechem, po czym odkaszlnęła, potrząsnęła głową i otworzyła drzwi, skąd natychmiast wdarł się chłód nocy tak charakterystyczny w Królestwie. Nie było jednak wiatru, a powietrze było spokojne. Oboje wyszli, na nowo eleganccy i poważni. Dwudziestka przedstawicieli Krwistych spoczywała zaraz za rogiem, obok siedzieli Xynth oraz Valderijczyk, a z nimi jeden z doradzających Travce Zerdinów. Ros ich szczerze ich nie odróżniał, nawet aury wydawały mu się zbyt podobne do siebie. Gdy cała gromada zauważyła parę dowódców, zaczęli jeden po drugim wstawać i przygotowywać się do powrotu do domu. Tylko troje doradców podeszło do wadery i basiora, którzy mrucząc między sobą coś pod nosem, okrywali się płaszczami.

– Zaproponowałabym oprowadzenie was po terenie moich wilków, jednak myślę, że w przyszłości będą jeszcze na to okazje. To była długa noc, zasługujemy na odpoczynek – zaczęła Zerdinka, zaś zarówno Białe, jak i pozostali byli zachwyceni tym, że nie musieli jej odmawiać łażenia po tych zasranych slumsach – Dziękuję za wasze przybycie, Wataho Krwawej Łezki, Dowódco Białe – pochyliła głowę – Także za wspólną grę oraz pomyślne negocjacje.

– Przyjemność po mojej stronie – rzucił Lerdis na odczepkę, jednak natychmiast postanowił dokończyć tę szopkę tak, jak należało. Również jej kiwnął w wyrazie uznania – Dziękujemy za zaproszenie. Interesy z panią, Dowódczyni Travko, to czysta satysfakcja.

Potem wadera zrobiła coś, czego nikt się nie spodziewał - uśmiechnęła się ciepło, patrząc na jednookiego.

– Polecam się na przyszłość.


<KONIEC>
Nagroda: 10 punktów inteligencji x5

wtorek, 27 grudnia 2022

Od Ametrine, CD. Ody

– Książka trafiła do naprawy ze względu na jej marny stan i fakt, że nie była używana. – powiedziała szczerze bibliotekarka. – Mieliście, jako medycy, jeszcze jeden egzemplarz, więc ten nie uzyskał priorytetu, więc pewnie nadal tam siedzi. Jest nadzieja, że już może znajdować się w zamku i czekać na oprawienie, w innej salce bibliotecznej, jednak tam nie mam jak wejść. Nie mam kluczy, nie ja się tym znajduję. – Kończąc to zdanie pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
Ja tak łatwo nie zrezygnuję… Odłożyłam książkę, zbliżając się do niej i zadałam pytanie:
– Kto ma klucze?
– Albo klucznik, albo jeden z dwóch pracowników, ale nawet nie wiem kim oni są…
Zamknęłam oczy, chcąc pomyśleć co w tej sytuacji można zrobić. Można by było udać się z prośbą o audiencję u kogo trzeba, być może nawet do samej Królowej, ale to może potrwać nawet kilka dni jak nie tygodni.
Otworzyłam oczy, chcąc zobaczyć jak długo jeszcze noc będzie trwała. Niestety, Księżyc chylił się ku horyzontowi, tak więc na realizację swojego szalonego planu nie mam zbyt dużo czasu.
– Ale wiesz, gdzie być może być ta sala lub sam “Leksykon”? Oda była lekko zaskoczona, ale ledwie dała to po sobie poznać. Jej bystre, acz niemal pozbawione emocji oczy zaczęły czytać niewidzialny tekst, a gdy podniosła głowę, przez soczewki, które miała na nosie, przebiegł błysk światła.
– Tak, powinnam wiedzieć… – przyznała szczerze, ale ostatnią sylabę lekko przeciągnęła, zupełnie jakby domyśliła się jaki mam plan. Zmarszczyła brwi i podeszła bliżej, oznajmiając niskim tonem głosu: – Nie pomogę ci włamać się do Zamku! To przestępstwo!
– W takim razie będę musiała dać sobie radę bez ciebie… – powiedziałam neutralnie, spodziewając się sprzeciwu z jej strony.
– Dlaczego nie poczekasz do świtu i poprosisz o pomoc wilki zajmujące się książkami w zamku?
– Mówiłam – potrzebuję tej księgi aby znaleźć odtrutkę dla wilczej rodziny z nieznaną chorobą. Prawdopodobnie chorobę wywołały jakieś kwiaty a do tego potrzebny jest mi księga. – Zaczęłam ruszać do drzwi, odprowadzana wzrokiem wilczycy. Nie zatrzymała mnie, nie zawołała, nawet się nie ruszyła – tylko patrzyła jak wychodzę z Wielkiej Biblioteki.
Zamknęłam za sobą drzwi, które jako jedyne mnie pożegnały skrzypieniem starych zawiasów, po czym wzniosłam się w pobliże Zamku, by następnie się do niego włamać. Mam nadzieję, że przynajmniej uda mi się uratować Arsena oraz jego rodzinę.

– Ile można się dowiedzieć, kiedy się tylko słucha… – mruknęłam zadowolona do siebie. Przy pomocy telekinezy uchyliłam właz prowadzący do starych katakumb, rozejrzałam się dookoła, upewniając się, że jestem sama, po czym zanurzyłam się w ciemności studzienki, pamiętając, by wsadzić z powrotem płytę na swoje miejsce. Minęło trochę czasu, aż moje oczy przyzwyczaiły się do mroku panującego pod ziemią po czym ruszyłam jedyną drogą jaką miałam przed sobą – na przód.
O wejściu wiedziałam od jednego ze strażników, który wraz z kolegami bronili jakiś czas temu drogi do Zamku Królowej przed jakimiś protestantami czy chuliganami… Akurat ten, który został mi przydzielony, nie miał poważnych ran, ale trzeba było co nieco szyć i opatrzyć. Opowiadał koledze z sali, że dobrze, że nie znaleźli tego tajnego wejścia, ponieważ ciężej byłoby uniknąć konfrontacji tychże wilków z dworem i samą rodziną królewską. Z tego co opowiadał, jego dziadek budował te tunele i miały służyć za schron lub ewentualną drogę ucieczki władcy naszego królestwa, stąd wiedział o ich istnieniu, jako jeden z nielicznych (podobno strażnicy znający tajemnice Zamku nazywano strażnikami tajemnic czy jakoś tak…). Kolega, prawdopodobnie znając tą tajemnicę, przyznał mu rację po czym zaczęli obaj snuć plany bezkrwawej acz sprawiedliwej zemsty… Nie licząc kilku wybitych zębów.
Ja natomiast poszłam po narzędzia, lecz postanowiłam za ścianą poczekać, aż skończą rozmawiać. Postanowiłam zachować tą informację dla siebie - na wszelki wypadek.
Taki jak ten…
Po pewnym czasie pojawiła się słaba łuna światła, która przebijała się zza luźno ułożonymi cegłami oraz czymś, co sprawiało, że dziura była zasłonięta – być może obraz lub inna ozdoba ściany. Podeszłam jak najbliżej, szukając jakiejś szpary na tyle dużej, gdzie będę w stanie zobaczyć co jest po drugiej stronie.
Widziałam jedynie ścianę z naprzeciwka oraz zapalone pochodnie, które były źródłem światła. Przyłożyłam więc ucho, mając nadzieję, że nie ma w pobliżu żadnego strażnika… Nasłuchiwałam przez kilka dobrych sekund lub minut… albo i godzin?
Nikogo.
Telekinezą chwyciłam luźno wsadzone cegły po czym wsunęłam je ze ściany. Położyłam je w tym samym ułożeniu z boku ściany, by w razie potrzeby szybko “zamurować” tajne przejście. Odsunęłam kolorowy gobelin z szlachetnej wełny i egzotycznych tkanin (bo tym się okazała wisząca na ścianie ozdoba) na bok i ostrożnie wyjrzałam z ukrycia. Czułam jak moje mięśnie są napięte jak struna – włamałam się przecież do Zamek Srebrnej Królowej Silvarii na bogów! Moje zmysły weszły na wyższe obroty, czuwając by nikt mnie nie zauważył. Przypominając sobie dawne i obecne nauki z treningów, szlam niemalże bezszelestnie, starając się nie zwracać jakiejkolwiek na siebie uwagi…
Żałuję, że nie wzięłam z domu ze sobą swojej włóczni – mojej broni, którą najczęściej (i na razie jedynie) używam podczas swoich treningów. Była wykonana z srebra i stali zwanej tytanem. Metale sprowadziła moja matka – jako alchemiczka miała kontakty i możliwość ich kupna – a wykuciem zajęli się doświadczeni kowale, również dzięki znajomości alchemiczki. Ja i Kye mamy identyczne egzemplarze, jednak różniły się one zatopionymi w nich kryształami – mój posiada ametyst a włóczni Kye'a ma szafir. Ametryt oraz kyanit są niezwykle rzadkie, dlatego zdecydowano się na te dwa kryształy. Włócznia przydałaby mi się, gdyby ktoś nagle mnie zaatakował zamiast zapytać w klasycznym stylu "Kto tam?!" i w równie klasycznym stylu rozpocząć ucieczkę, jednak bez niej nie jestem bezbronna. Zaczęłam się też zastanawiać czy przypadkiem by mi bardziej nie przeszkadzała niż pomagała…
Przemyślania na później, Ami…
Przytulając do siebie skrzydła, ostrożnie skradałam się, przemierzając kolejne metry królewskich podziemi. Minęłam już wiele drzwi prowadzących do różnych pomieszczeń i komnat, ale żadne z nich nie są tymi, którymi szukam. A przynajmniej tak sądziłam… Uznałam, że drzwi do zamkowego archiwum i introligatorni ksiąg będą mniej więcej takie jak drzwi otwierające drogę do wnętrza Wielkiej Biblioteki. Kamienna ściana zaczęła się zmieniać na balustrady oddzielające od czarnej krawędzi w której spadały kaskady wody. Podziemne ogrody wyglądały niesamowicie – różnorodność wielkości, kolorów i zapachów kwiatów przyprawiały o zawrót głowy. Delikatne strumyki przecinały niewielkie wzgórza i łąki, by następnie spaść ciemną otchłań. W oddali majaczył się niewielki lasek a przed nim kilka wiekowych dębów, lip i klonów. Na całą tą zieleń padało srebrno-purpurowe światło, przez co cały Ogród wyglądał żywcem wyjęty z pięknego obrazu.
Zaczęłam się coraz bardziej denerwować, ponieważ im dłużej tu byłam tym większa była szansa, że mnie ktoś tutaj znajdzie. Kolejne metry i nadal nic. Już chciałam zrezygnować, kiedy nagle coś usłyszałam…
Nie tylko kroki ale również…
Cholera!
Stukot zbroi strażników zbliżał się nieubłaganie z korytarza obok, który biegł prostopadle do balkonu z widokiem na którym stałam. Z początku był ledwie słyszalny, ale z każdym uderzeniem mojego serca oni się zbliżali. Gorączkowo rozejrzałam się w poszukiwaniu kryjówki, ale jedyną opcją był Ogród lub przynajmniej przekroczenie barierki która dzieliła od przepaści. No chyba że jakimś cudem nie zauważą mnie przyklejoną do płaskiej ściany. Szybka kalkulacja, przeanalizowanie planu po czym zdecydowałam co robić.
Skoczyłam, jednocześnie skupiając się by blisko krawędzi stworzyć z kryształów coś w rodzaju uchwytów. Latać nie mogłam, ponieważ mogliby usłyszeć trzepot skrzydeł, tak więc potrzebna była mi alternatywa. W chwili, gdy zaczęłam opadać na dół, miałam wrażenie, że strażnicy powoli wychodzili z korytarza i już wyglądali zza krawędzi ściany, kiedy ja znikałam pod balkonem. Był chwila grozy, przez którą omal nie krzyknęłam.
Gdy chciałam złapać z jedną z kryształowych obręczy, łapa ześlizgnęła mi się po gładkiej powierzchni. Strach zatrzymał mi na chwilę serce, ale szczęśliwie zachowałam zimną krew. Niemal natychmiast wyciągnęłam drugą łapę i chwyciłam za uchwyt w ostatniej chwili. Zawisłam tak nad przepaścią, z krzykiem na ustach, czekając, aż strażnicy pójdą dalej.
– Strasznie nudno jest na tej zmianie… – powiedział jeden strażnik.
– No… Zawsze tak jest… – dodał ten drugi, po czym echo ich kroków zaczęło zanikać aż ucichło.
Poczekałam jeszcze kilka chwil, aż zapanuje kompletna cisza i dopiero wtedy puściłam obręcze, rozprostowałam skrzydła i pofrunęłam do balkonu, aby usiąść na barierce. Rozpuściłam kryształy pod balkonem, rozejrzałam się i skierowałam tam gdzie strażnicy.
Po kolejnej niezliczonej ilości kroków i czasu usłyszałam jakieś dźwięki. Kolejne kroki i dzwonienie metalu, jednak one brzmiało dziwnie…
Nie jak zbroja a bardziej jak…
Zza rogu wyłonił się starszy, lekko siejący wilk, mając na sobie dziwne szaty i, co najciekawsze, pęk kluczy zawieszone na pasie przy kiwającym się biodrze.
Basior o bladobrązowych oczach, prawdopodobnie blisko ślepoty, skierował spojrzenie na wyjątkowo duże wrota wykonane z, chyba równie starego jak on, ciemnego drewna, a następnie chwycił klucze pyskiem i wsadził do zamku. Stal zazgrzytała o stal, otwierając zamek wewnątrz drewnianego strażnika. Obejrzałam się szybko za siebie, by upewnić się, że nikogo nie ma w pobliżu, nie licząc mnie oraz Klucznika, po czym wróciłam do dyskretnej obserwacji wilka. Zaczął już otwierać wrota niosąc ze sobą won kurzu, starego papieru oraz atramentu.
Mam Cię!
Stary Klucznik miał już zamykać drzwi, lecz ja wykorzystałam jedną ze swoich mocy – wprowadziłam go w przyjemny sen, gdzie mógł spokojnie zajmować się (przynajmniej tak wyczułam) starymi, zniszczonymi księgami, ratując je przed rozpadem i przywracając dawną świetność. Ja natomiast mogłam spokojnie poszukać "Leksykonu", który był mi tak potrzebny…
Nie zapaliwszy światła, rozpoczęłam poszukiwania.
Zaczęłam ostrożnie szukać księgę na regałach uginających się od starych i zniszczonych tomach. Przeglądałam ich grzbiety, powtrzymując się od dotknięcia ich – niektóre wyglądały tak źle, że przy każdym dotknięciu mogły rozsypać się na proch.
Podeszłam do biurka rzemieślnika, chcąc rozejrzeć się i tu. Już miałam iść dalej, kiedy nagle dostrzegłam kątem oka piękny rysunek pewnego kwiatu.
Podeszłam i ostrożnie chwyciłam telekinezą róg strony i zaczęłam niezwykle delikatnie odwracać strony. Część książki została już odrestaurowana, lecz niektóre jej strony nadal były zniszczone. Prace postępowały, lecz ciut za wolno…
Niespodziewanie dojrzałam znajomy kwiat – pięć niebieskich płatków w czerwone kropki, liliowe kształty… Strona obok niestety nie została jeszcze odnowiona – papier był stary, pociemniały a tekst ledwie widoczny… Jednak po mału udawało mi się rozszyfrować zawartość stron, tym samym odnajdując informacje których tak bardzo potrzebowałam…
Udało mi się znaleźć antidotum!
Chwyciłam luźny papirus i zaczęłam szybko bazgrać instrukcje do stworzenia leku na toksynę pięciopłatka krwistego, bo tak nazywa się ten kwiat.
Już miałam postawić ostatnie litery, gdy zauważyłam pod szparą drzwi cień.
Poruszający się w moja stronę cień.
Gdy drzwi uchyliły się z jękiem stalowych zawiasów (które nie zaskrzypiały gdy otwierał je Klucznik, co było dla mnie zaskoczeniem) ja szybko schowałam się pod biurko, licząc że skrzynie pełne papierów i skór z południa da mi schronienie… Wtedy zauważyłam, że instrukcje zostawiłam na biurku. Zaklęłam pod nosem.
Ktoś wszedł do środka i…

<Oda? Możesz to być Ty lub strażnik. Jak Ty to dziewczyny po kilku chwilach rozmowy zostaną nakryte a jedyną drogą ucieczki będzie ta dziura nad Ogrodem… To moja sugestia ;)
Ale ważne jest jedno – czas goni!>
Słowa: 1368 = 89 KŁ

poniedziałek, 26 grudnia 2022

Od Rosa, CD. Asmodaya

[opowiadanie zawiera makabryczne opisy]

Świerzbiły go łapy. I język. Nie chciał kończyć ich konfrontacji w ten sposób ale wiedział zbyt dobrze, że gonienie tego zbzikowanego wilka w tamtym momencie nie przyniosłoby mu absolutnie żadnego pożytku. Zresztą był zmęczony psychicznie. Ostatnimi dniami używał swoich zdolności częściej niż jego ciało było przyzwyczajone, co było jedną z przyczyn jego irytacji, a niepowodzenia tylko pogłębiały go w całym tym dystresie. Podążenie za czerwonookim było spontanicznym impulsem, który zadziałał bez pobudki innej, niż zaspokojenie maleńkiego ułamka z całej swojej ciekawości. Zareagował podświadomie, więc nie miał zamiaru się za to biczować, nawet jeśli parę dni wcześniej jawnie oświadczył iż rezygnuje z jakichkolwiek form wchodzenia w interakcje z tym stworzeniem… przynajmniej pamiętał, że tak było.

Po wszystkim stał jednak w ten sposób jeszcze przez parę chwil, czując jak złość rozpala go od środka mocniej niż jakakolwiek używka, a jakby na dowód, ciepła para buchała chmurami z jego nozdrzy, otaczając pysk, oczy, rozpływając się w eterze. W końcu głośno prychnął i zawrócił w swoją stronę. Zaczął lawirować między budynkami, niedostrzegalny przez mieszkańców śpiących w swoich ciepłych mieszkankach. Głupiutkich i nieświadomych. 


Założyłem, że się za bardzo mnie boisz, patrząc na to, jak bardzo ukrywasz się za swoimi wilkami, Przywódco Białe”


Że niby Ros miałby bać się kogoś takiego? Nonsens. Absolutny nonsens, mający zrobić mu jedynie na złość. Lerdis w przeszłości zbyt wiele przeszedł i poświęcił by móc zasiąść na stołku, na którym upodobali go sobie bogowie. Nawet ten zasrany ignorant musiał cokolwiek usłyszeć tymi swoimi zasranymi, ignoranckimi uszami. Chciał go tylko wkurzyć. Zresztą to Xynth jako pierwszy zaczął mścić się za jakieś głupoty i zaatakował Ikara. 


“Gdybyś nie miał czasu na takich jak ja, to nie wysyłałbyś swoich wilków dla jakiejś błahej zemsty”


Ale. To. Ty. Zacząłeś. 


“Jeszcze raz zobaczę jednego pierdolonego Krwistego na moim terenie to zamiast zesranych tchórzy będziecie zbierać truchła. Albo przynajmniej to, co z nich zostanie”


Wilk zatrzymał się gdzieś w przestrzeni i zaklął w głos. Otaczające go drzewa jednak nie wydawały się zainteresowane porachunkami świata wilków, więc nie udzieliły żadnej odpowiedzi.

– Kurwa. Kurwa. Kurwa – przeklinał coraz głośniej, a wraz z każdym kolejnym słowem, uderzał łapami w śnieg, podrzucając jego duże skupiska w powietrze. Wciąż był między budynkami, a żółte światło barwiło wszystko, co tylko sięgnęło. 

Bezczelny chujek ot, tak mu nawciskał. Tak jakby wiedział o czym mówił; tak jakby wiedział DO KOGO mówił. Ba! on ośmielił mu się grozić! Sam prosił się o śmierć, którą Białe mógłby zapewnić mu w dowolnym momencie, na każdy znany światu sposób. Pieniądze nie grały roli, ilość wilków też nie, basior miał oba.

Ros oddychał ciężko, nastroszony jak wkurwiony jeżozwierz, kiedy wzmagający się wiatr targał jego futrem na każdą stronę. Wkrótce dołączyły do niego chaotycznie opadające z nieba płatki śniegu, atakujące oczy, nos, pysk. Jednak warunki atmosferyczne nie robiły mu różnicy, póki był pod wpływem własnych rozbujanych jak huśtawka na wietrze emocji. Nie mógł jednak z nimi nic zrobić, więc traktując swoją złość jako przeszkadzacz, znów udał się w kierunku swojego domu. Mógł potraktować to spotkanie jako zakończenie tego irracjonalnego konfliktu. I tego się czepił. Ta myśl pomogła mu wrócić do siebie. Chciał zapomnieć o czerwonookim Xynth. 

Odetchnął i spojrzał od niechcenia w niebo. 

Nadchodzi burza.



Gdy Białe dotarł do zatopionego w lesie budynku, którego połowa znajdowała się pod ziemią, odczuł ulgę. Śnieżyca zdołała rozszaleć się na dobre do tego stopnia, że gdyby jeszcze trochę popadało, mógłby nie odnaleźć tego miejsca tak łatwo. Zaledwie pół piętra całej konstrukcji wystawało ponad linię gruntu, więc przy większych zaspach jaskinia była całkiem niewidoczna, a jedynym elementem wskazującym na obecność czegokolwiek był ogromny kamień, którego kolor zmieniał się na półprzezroczystą czerwień w obecności odpowiedniego aktywatora, zaś przy kontakcie aktywatora z kamieniem, kamień robił się idealnie przepuszczalny, pozwalając przejść wilkom, przedmiotom ale i grudom śniegu, które tylko czekały na taką okazję. Basior przyłożył przewiązany na długiej lince kryształ niczym klucz do zamka i przeszedł przez długo nieotwierane wejście, a następnie zamknął wrota, pociągając telekinezą za przedmiot. Zszedł po kilku schodkach, a gdy na powrót nastała cisza, oznajmiając że kamień znów zrobił się całkiem fizyczny, ogarnął go spokój. Znajomy zapach połaskotał podniebienie, ciemność nie przeszkadzała, choć i tak użył kilku magicznych kryształów, które osadzone w skale świeciły delikatną żółcią, rozjaśniając otoczenie. Omiótł wzrokiem poukładane w stosy futra i płaszcze, których nigdy nie sprzedał bo były ledwo pierwszymi próbami, których się nie pozbył. Zerknął też na wypreparowane szkielety, wypchane zwierzęta, a także luźne kości upchnięte pod jedną ze ścian, czekające aż w końcu spełni się ich marzenie aby wydostały się z tej ciemnej, ciasnej nory na powrót do lasu, gdzie były przyzwyczajone żyć. Jednak nie tym razem. Jednooki był zbyt wychłodzony i zmęczony by wysłuchiwać milczącego nawoływania martwych zwierząt, więc po upewnieniu się, że wszystkie stały tak jak je zostawił, ominął je i przeszedł do następnego pomieszczenia, stanowiącego coś w rodzaju salonu połączonego z garbarskim gabinetem. Przy dogodniejszych warunkach pogodowych wpadało tu światło przez umieszczone wysoko pod sufitem okna, jednak nie przy śnieżycy. Usunął źródło światła w poprzednim holu na rzecz rozejrzenia się po tym pokoju, jednak zarówno stół, wszystkie ramy na skóry, biblioteczka i pufy również były na swoim miejscu, pokryte cienką warstwą kurzu. Na podłodze wyłożonej plastrami drewna nie było nawet jednego obcego śladu. 

Nie zatrzymywał się więc na dłużej i zszedł na dolne piętra. Jednym oczywiście była sypialnia, a w drugim składzik. Nie miał ochoty już sprawdzać czy całe żarcie pozostawione w składziku nadal tam było, więc pozostał w sypialni, w której w zasadzie było tylko całkiem spore legowisko. Leżę wypchane grubymi poduszkami i kołdrami, które nigdy między sobą nie gościły innego ciała, niż to należące do jasnowłosego, choć na spokojnie zmieściłoby się co najmniej tuzin masywnych Fenrisów.

Ros złapał telekinezą za poły płaszcza, a następnie rozpiął go i na piersi i na brzuchu i bezładnie rzucił gdzieś w pusty kąt, następnie na miękkich nogach wspiął się do tego gniazda i zagrzebał pod kocami. Gdy w końcu zatonął w tej zimnej ciszy, czekał aż pozostałości po dawno już zmarłych stworzeniach zapewnią mu odrobinę ciepła i uśnie.


I zasnął, jednak pobudka nadeszła szybciej niż tego planował. Nie wiedział kiedy to dudnienie się rozpoczęło, był zbyt wywalony ze świadomości, zbyt pochłonięty we śnie, żeby natychmiast się zerwać i być gotowym na akcję zdetronizowania obecnego ładu. W aktualnym stanie nie dałby rady poprowadzić równo nici w materiale, a co dopiero walczyć z czymkolwiek. Jednak… nikt go o zdanie nie pytał. Gdy wydostał się z grubej góry futer, nawet nie wziął płaszcza i od razu ruszył w kierunku wyjścia z jaskini. Dudnienie nie ustępowało, a to mogło świadczyć albo o tym, że ktoś próbował dostać się do środka bo był zajebiście ciekawy, albo bardzo chciał zwrócić na siebie uwagę właściciela, bo to było zajebiście ważne. W głębi siebie Ros miał nadzieję na to pierwsze. Wspiął się po schodach, przeszedł przez swoje mieszkanie, kolejne schodki, w końcu głaz nad jego głową przybrał swoją półprzezroczystą formę. Przez tę skomplikowaną strukturę Lerdis dostrzegł znajomą postać nachylającą się nad nim, a dudnienie ustało. Na tle obrazu rozlegało się ciemne niebo, z którego wciąż paskudnie padało, choć wiatr ustał. Groza jednak wisiała w powietrzu. Basior opuścił mieszkanie i omiótł natręta wzorkiem, stając z nim na równi. Mało atrakcyjny Quatar o białorudym futrze był w przenikliwej tęczówce Rosa ekstremalnie zaalarmowany, jednak udawał spokój i pierwszym co zrobił, było padnięcie na łokcie i przyciśnięcie brody do klatki piersiowej. 

– Szefie, przepraszam za najście cię w domu, ale to ważne. 

– Mów, Herb. 

Młody basior powstał i z niepokojem oblizał nos. Białe kojarzył go jako wojownika podlegającego pod dowódcę czwartej frakcji, Lore. Specjalizowali się w szantażach i przejmowaniu ładunków, a jednak ten osobnik zjawił się w całkowitej pustce Dystryktu Pierwszego, niechroniony terenem Ślepaków. 

– Chodzi o to, że dostałem wiadomość od Maira, wilka pochodzącego z frakcji naszego Dowódcy Lore. Jest to wiadomość zawierającą współrzędne geograficzne, jednak nie mam pojęcia, dlaczego to trafiło do mnie… 

– A dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? 

Nierozumiejący Ros zmarszczył brwi, jednak to Quatar wyglądał na bardziej zaskoczonego. 

– Ponieważ rozmawiałem z Mairem przed tym jak wyszedł i powiedział mi, że to Dowódca Białe wysyła go i ósemkę innych wilków na misję do Dystryktu Pierwszego. 

– Rzecz w tym, że ja nikogo nigdzie nie wysyłałem. Wczoraj wieczorem wyszedłem z katakumb, zresztą musiałeś wiedzieć, skoro mnie tu znalazłeś. 

– Bo powiedział mi o tym Mair chwilę po tym, jak Szef wyszedł… – mruknął Herb, a przez białe futro przebiła się bladość, nadająca jego biało-rudemu pyskowi odcień ziemistej szarości. 

Ros spojrzał w górę, szukając między grubą zasłoną chmur jakiegoś odniesienia do godziny, by zorientować się w czasie i przestrzeni. Dowiedział się tyle, że mogło być wczesne popołudnie. 

– Zresztą notatkę dostałem parę minut temu. Zdziwiłem się, że to ja ją dostałem… Powinniśmy zebrać jakieś wilki i to sprawdzić..? 

Jednak Lerdis po chwili ciszy pokręcił przecząco głową. 

– Nie ma czasu, pójdziemy tylko we dwoje. Prowadź. 

Herb skinął głową. Był zaniepokojony, ale nie mógł nic poradzić na nagły napływ ekscytacji. Nigdy nie był na misji z samym dowódcą i nie spodziewał się że kiedykolwiek mógłby go kopnąć taki zaszczyt. Szczególnie, że mieli iść tylko we dwoje. O jednookim wilku chodziło wiele legend i plotek, jakoby był w stanie zmusić setkę osób do padnięcia na kolana za pomocą samego spojrzenia; że potrafi doprowadzić do skraju szaleństwa tylko poprzez krótkie, lekceważące parsknięcie, lub że jego rozpoznawalny, brązowo-biały płaszcz sam sobie uszył ze skór wrogów pokonanych podczas akcji przejmowania tronu gangu. Quatar pozwalał sobie na pojedyncze zerknięcia, skupiające się na szefie, który choć tym razem nie miał na sobie legendarnego płaszcza, nadal był tak samo imponujący. Elastyczny jak gałąź, muskularny jak dorodny jeleń, z pyskiem wykutym w marmurze. Herb ledwo powstrzymywał westchnienia podziwu. Ros czując ten wykwit uczuć u swojego boku, mógł tylko pilnować swojego wyrazu twarzy, aby nie pokazać młodemu podwładnego swojej własnej niepewności. W głowie tylko miał nadzieję, że jego przypuszczenia się nie sprawdzą. 


Jednak nim Herb zdążył powiedzieć “jesteśmy już blisko”, na horyzoncie pojawiła się grupa wilków na tle trzech porzuconych, drewnianych budynków, a jeszcze wcześniej oboje usłyszeli dźwięki głośnej kłótni. Gdy na polanie pojawił się Białe, pośród chaotycznie spadających z nieba grud śniegu najpierw dostrzegł go jeden ze Zbłąkanych i zamilkł, za nim poszła cała reszta. Ostatecznie dali basiorowi na wielkie wejście dobre trzydzieści sekund niezręcznej ciszy, nim razem z Quatar u boku dołączył do ich wesołej gromadki. 

– Szefie – sapnęli bardzo zdziwieni Krwiści, po czym grzecznie pochylili głowy.

– Dowódca Białe..? – rzucili w tym samym momencie równie zaskoczeni Zbłądzeni i każdy zrobił krok w tył, odsuwając się od czytającego aury (a może nie tylko?) jednookiego. 

Tych pierwszych było sześcioro; patrzyli to na swojego szefa, to na rywali, z którymi jeszcze chwilę wcześniej darli się na całą polanę, zupełnie niezrażeni paskudną pogodą, czy jakąkolwiek kulturą. Tych drugich było siedmiu; byli pewni że w ramach rozrywki popsują parę planów Krwistym, a potem ich rozgonią gdzie pieprz rośnie, nie spodziewali się jednak, że przyjdzie sam ich dowódca. Bez wyraźnego polecenia ze strony Cwanego nie mogli w żaden sposób mu zaszkodzić… zresztą Cwany jasno zabronił w jakikolwiek sposób dokuczać Rosowi na własną rękę. Za to mogli obserwować z boku, byli na swoim terenie.

– O co tu chodzi? – spytał Lerdis bez grama przejęcia w głosie, a grube płaty śniegu opadały mu na sierść, bardzo szybko tworząc nań białą warstwę.

Jego wilki wymieniły spojrzenia, jakby targując się w ten sposób kto powinien rozmawiać, a przy okazji kilka wyjątkowo oskarżycielskich spoczęło na Herbie. Padło na najstarszego.

– Szefie, bo… Chodzi o ostatnią wyprawę Sleipnira – niebieskooki Sivarius spojrzał na Białe jakby upewniając się, że Lerdis nie ma niczego do powiedzenia. Nie miał. Słuchał – Mój brat od tamtej pory nie jest taki sam. Boi się własnego cienia i nie chce wychodzić z domu, a po nocach budzi się z krzykiem. Pozostali z tej akcji też tak mają. Usłyszałem, że ten skurwiel, który im to zrobił nie dostał za swoje i nie mogłem tego tak zostawić…

Ros zobaczył przed sobą parę czerwonych oczu. Tych samych, które spotkał zaledwie kilka godzin wcześniej, a temperatura jego krwi spadła o kilka stopni, choć z wierzchu pozostał nieporuszony. Z każdą sekundą coraz mniej podobało mu się, dokąd ta historia zmierzała. Chciał usłyszeć, że go nie znaleźli; że przeszkodzili ci ze Zbłąkanych; że śnieżyca zmiotła ślady.

– … więc zebrałem kilka osób, żeby upewnić się, że tym razem nie wywinie się tak łatwo. Co miałoby się nie stać, nie pokona dziewięciu wilków, szczególnie na nieswoim terenie. I mamy go, Szefie. Jest w piwnicy jednego z tych domów, związany. 

Pazury jednookiego werżnęły się w grunt, a w tęczówce nagle rozbłysnął jakiś niebezpieczny płomyk, którego jednak nikt zdawał się nie dostrzec.

– Ale zjawiły się te palanty – Sivarius machnął łbem na szepczącą między sobą ekipę zadowoloną z przedstawienia – i nam trują. Ale wszystko jest pod kontrolą, Szefie. Od początku nie planowaliśmy ciebie w to angażować, tak samo jak Herba, który samodzielnie podjął decyzję – tym razem złowróżbne spojrzenie padło na wspomnianego Quatar, który otworzył pysk w oburzeniu. Jego duma została ugodzona tuż pod nosem Szefa, więc zaraz się napuszył i już był gotowy do bójki, jednak nie dostał szansy na obronę.

Ros od samego początku miał złe przeczucia, a zazwyczaj jego przeczucia się sprawdzały. Już wiedział co zaszło na powierzchni i wciąż widział przed sobą tylko szóstkę.

– Eloso, za mną – wezwał Quatar po nazwisku rodowym, a tamten natychmiast zapomniał o złości. Skinął głową i podążył za Lerdisem, w którego aurze coś nagle zdawało się zmienić. Jego głowa nieco się pochyliła, wzrok się zaostrzył jak u polującego ptaka, a sierść między łopatkami stanęła niemal na sztorc. Herb nie znał do końca sytuacji. Nie miał pojęcia kim był porwany przez jego kolegów wilk, co zrobił Sleipnirowi, ani skąd wyniknęła nagła zmiana postawy jasnowłosego, jednak to ostatnie wystarczyło, żeby na powrót stał się maksymalnie ostrożny. Weszli do budynku i podążyli wąskim korytarzem na wprost, gdzie widać było zejście z piętra.

Nim zdążył wejść na schody, poczuł jak dowódca odpycha go na bok zadem i sam nagle się wycofał, swoim bokiem przyciskając mniejszego Herba do ściany. Powietrze przeszył głośny warkot, a zaraz za nim nadszedł duszący odór krwi. Znikąd pojawiły się dwie krwistoczerwone dody, które niespodziewanie zawisnęły ponad głową Lerdisa. Nie, to nie były diody. Pod Herbem załamały się kończyny pod wpływem tłamszącej aury śmierci i prawdopodobnie gdyby nie był tak oszołomiony, zacząłby skomleć.

– To ty… –  wycharczał Obcy – To ty sprowadziłeś na nich taki los, żałosny robaku…

niski, gardłowy dźwięk przedarł się przez głos dowódcy.

– … i to nie koniec. Jeszcze pożałujesz…

Białe stał jak skała.

– Wynoś się stąd.

i wyraźnie ranna bestia ruszyła w kierunku wyjścia z budynku, a Ros zawrócił i wychylił się za nią, nie mogąc oderwać wzroku. Adrenalina nieoczekiwanie uderzyła mu do głowy gdy tylko wielka czaszka zawisła zaraz nad jego własną głową. Nie biegł, ani nie walczył, ale widział, że to Obcy wyszedł, a nie pozostała trójka. Xynth był poważnie ranny. Walczyli. Wilki jednookiego nie mogły przeżyć. Wiedział. Od początku wiedział.

Zarówno Krwawi, jak i Zbłąkani wybałuszyli oczy na widok okaleczonego giganta, jednak to przedstawiciele Ślepaków pierwsi się poderwali, gotowi gonić za człapiącym się w bok basiorem. W świetle dziennym wyglądał mniej strasznie niż w nocy, szczególnie biorąc pod uwagę ilość krwi wydobywającą się z jego rozległych ran. Wystarczyłoby go dobrze złapać i ugryźć, a już by nie wstał. Cała szóstka zareagowała natychmiast jak sfora wygłodzonych kundli, podrywając się do ataku.

– DO MNIE.

Głos nie rozniósł się dalej niż poza polanę, jednak gdy wybrzmiał, wilki zamarły, a potem wróciły do alfy. Szybkość całej akcji wymalowała na ich pyskach najczystszy szok, który tylko się pogłębił, gdy dostrzegli na lewym policzku białego basiora czerwone, gęste łzy.

– … 

jednak to nie były łzy, a krew, która musiała skapnąć z pyska Obcego. Nie wiedzieli jeszcze czyja, śmierdziała wszystkim. 

Stali naprzeciwko siebie i nikt nie miał odwagi się odezwać. Nawet Zbłąkani za ich plecami milczeli, choć podeszli kilka metrów do budynku, oniemiali na skutek wydarzeń. 

Lerdis jako jedyny nie wyglądał na opętanego amokiem, jednak… i jemu brakowało słów. Wiedział, że teraz czekała go najgorsza część. Myślał o tym co zobaczy, komu to pokazać, co powinien powiedzieć.

– Ty – wskazał na najstarszego Sivariusa – i Herb. Za mną.

Obrócił się na pięcie i od razu ruszył na schody. Nie musiał czuć zapachów, żeby uderzyła w niego ciężkość powietrza. Wszedłszy do pomieszczenia, pierwszym z czym zetknęły się jego łapy, było coś chłodnego, ale mokrego i miękkiego. Nie potrzebował wyjaśnień. Organiczna, przekrwiona masa oblepiała cztery ściany i podłogę. Krwawa posoka kapała z kawałków mięsa przyklejonych do sufitu, przylegając nawet do świecących tam kryształów. 


“Będziecie zbierać truchła. Albo przynajmniej to, co z nich zostanie”


Sivariusowi wystarczyły dwie sekundy, zanim spanikował i uciekł z powrotem na górę. Kilkoro pozostałych wilków ustawiło się na schodach i zaczęło w głos przeklinać rzeźnię. Wyli, krzyczeli i histerycznie się śmiali, nie mogąc uwierzyć w to, co musiało zajść pod ich nieobecność. Nawet Zbłąkani przyszli zobaczyć, jednak ich komentarze w niczym nie różniły się od tych wychodzących od Krwistych. Ostatecznie wszyscy zwiali na górę, wymiotować lub wrzeszczeć na siebie nawzajem szukając winowajcy Wszyscy prócz Herba i Rosa. Quatar był przerażony i bliski wrzasków, jednak siedział na schodach i obserwował szefa, który jako jedyny postawił nogi na podłodze zawalonej szczątkami. Na początku tylko stał, jednak po chwili, niespodziewanie zaczął zbierać co większe fragmenty zmasakrowanych ciał jego podwładnych. Wyglądał, jakby był w transie, gdy bez śladu obrzydzenia podnosił odłamane kości czaszki, nadal pokryte mózgiem i delikatnie odkładał na bok. Nerki, żołądki, gałki oczne, poszczególne kończyny. Jego ciało drżało, gdy zatrzymał się nad dużym kawałkiem zwłok, który stanowił brudną przednią kończynę i nieokryte sierścią żebra.


“Będziecie zbierać truchła. Albo przynajmniej to, co z nich zostanie”


W końcu się zatrzymał i gwałtownie obrócił spojrzenie na młodego Herba, który płakał, jednak wciąż przy nim siedział. Herb był od Laurenta. Laurent zajmował się handlem, nie zabijaniem. Nawet wilki od Bisigala, najbardziej bezwzględni kaci w watasze, byliby w szoku po czymś takim. Herb mógł mieć ze dwa lata. 

Na nieco sztywnych nogach dowódca podszedł do podlegającego mu wilczka i zasłonił mu widok swoją piersią, a własny łeb ułożył na biało-rudej głowie, pozwalając mu na odreagowanie tak skrajnego stresu. Czerwona łza spływajaca po białym policzku już dawno zaschła, a Białe prawie żałował, że to jedyny rodzaj  łez na jakie mógł sobie pozwolić.

Trząsł się razem z podrygującym w szoku Quatar. Chciał zrobić to samo z czarnowłosym mutantem, co on zrobił z tą trójką. Ciała były tak rozdrobnione, że niemożliwym było zidentyfikowanie całej tej masy, która jeszcze przed kilkoma minutami była żywymi, świadomymi istotami. Istotami które miały przyjaciół, rodziny, wspomnienia. Jedną z tych istot był Mair, za sprawą którego Herb w ogóle zwrócił się do Rosa.

“To ty sprowadziłeś na nich taki los, żałosny robaku”

 Złapać go w swoje łapy i zamordować. Po prostu zamordować. Poćwiartować, zatopić, zakopać, spopielić, nakarmić ścierwojady. Pozbyć się tej kurwy z powierzchni ziemi, zetrzeć w pył całe jego dziedzictwo i wszystkie pokolenia wstecz. Zdewastować wszystko, na czym kiedykolwiek mu zależało. Skrzywdzić wszystkich, z których kiedykolwiek był dumny. 


Nie daj się pożreć własnym pragnieniom, Ros.


… Czy Cwany czuł to samo, kiedy kazał porwać świeżo upieczonego dowódcę z Krwawej Łezki po Bezdziennych? Kiedy potem ten sam młody dowódca zorganizował polowanie na ogony Straconych? 

Trzydzieści dwa ogony i cztery głowy.

W ciągu tej nocy, Ros naprawdę dostał głowy.

Cztery spośród ponad tysiąca.

Czy Cwany też musiał zbierać pozostałości po tych wilkach? Czy też czuł taką gorycz? Chęć zemsty, choć on sam to zaczął? Choć to te głupie wilki porwały się na Obcego? 


Głupia zemsta.

Głupie porwanie.

Głupie, lekkomyślne wilki.

Nie daj się pożreć własnym pragnieniom, Ros.

Nie daj się pożreć własnym pragnieniom.


“I to nie koniec. Jeszcze pożałujesz…”


Cwany nie reagował na zemstę, bo doprowadziłoby to…

Doprowadziłoby to do wojny.

Miał więc czekać?


Stanął przed swoimi wilkami, cały oblepiony we krwi i maleńkich brudach, które przecież przed chwilą były jego podwładnymi. U boku miał przewieszone trzy szmaciane worki, do których schował to, co był w stanie rozpoznać. Stanął przed żywymi na trzęsących się ze zmęczenia łapach, jednak ich stan nie pozwalał im tego dostrzec. W oczach straumatyzowanego Herba, dowódca Białe nadal był niewzruszoną istotą wykutą w marmurze, podobną do boga wojny, skalany krwią żywych i poległych. Zbłąkani zwiali zaraz po uświadomieniu sobie, że tym razem mogli nie mieszać się do spraw dominującej watahy. Pozostali byli na miejscu. Nikt nie podjął się gonienia za mordercą. Ślady krwi były powoli zakrywane pod świeżą warstwą intensywnie padającego śniegu. Ros zmrużył oko, czując jak wilgotne pozostałości po poległych wsiąkają w jego futro i tylko jedna, ciągnąca się plama po lewej stronie pyska paliła go żywym ogniem, obrzydzając aż do szpiku.

Zmusił się do rozluźnienia mięśni zaciskających jego szczęki i wymamrotał

– Spalcie to w cholerę. 


<Asmoday?>

Słowa:3389 = 420 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics