Długo czasu, tak? Chyba jednak nie chcę mi się czekać. Może by tak...
- Tak więc... Poradzisz sobie sama? - zapytałem, smacznie się przeciągając. Mój kręgosłup wyglądał tak, jakby zaraz miał przebic skórę.
- Tak. - odpowiedziała krótko i zwięźle, jak zwykle.
- To dobrze. - objaśniłem, gdy już skończyłem prostować ciało - Bo i tak nie zamierzam ci pomagać. - Spojrzałem na horyzont. Między drzewami, gdzieś w oddali, przebijały się ostatnie promyki słońca.
- Rzeczywiście. Późno już. - przyznałem i ostatni raz spojrzałem na waderę - Adiós, madame. - pomieszałem nieznane mi języki, byleby choć w tej niepowtarzalnej chwili sprawić wrażenie dostojnika - Powiedziałbym, żebyś pożegnała ode mnie stado, ale i tak nikt mnie nie zna, a ja nie znam nikogo. Wasz północny klimat mi nie sprzyja. - odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę zachodzącej gwiazdy.
- Tak właściwie - krzyknęła, gdy byłem dość daleko, zapewne zrozumiała, że odchodzę w "nieznane" - Na zachodzie spotkasz się jedynie ze zlodowaciałym oceanem.
Czyżby chciała ustrzec mnie od niechybniej śmierci? Nie sądze. Po prostu miała okazję do pokazania swojej mądrości i oczywiście wykorzystała ją. Skinąłem w "niewdzięcznej podzięce" i skierowałem się na południe. Nie myślałem pozytywnie - bałem się, to głupie, ale prawdziwe. Bałem się, że nie dam rady. Początkowo droga była całkiem przyjazna, jednak gdy wyszedłem z lasu w szczere pole... Powiedzieć, że było gorzej, to jak nic nie powiedzieć. Drżałem, byłem słabszy niż kiedykolwiek. Było zimno. Śnieżnie. Mogłem poprosić kogoś o pomoc wcześniej, ale moje cholerne ego nie przeżyłoby takiego upokorzenia. Z minuty na minutę było coraz chłodniej, także wietrzniej. Po krótkim czasie słońce już całkowicie schowało się za horyzontem i przestało ogrzewać moje zziębnięte ciało. Moja szczęka drżała, a kruche zęby co chwilę obijały się o siebie. Zmrożony śnieg zaczął wbijać mi się w opuszki łap, sprawiając ból, a do tej pory roztopiający się lód zamarzł na moich portkach dodając ciężkości. Nadciągała burza. Śniegu było coraz więcej, coraz wyżej musiałem podnosić łapy. Nie wiem czemu, byłem pełen nadziei. Pierwsze, delikatne płatki białego puchu zaczęły spadać na ziemię. Przyciągneły za sobą zimny, arktyczny wiatr, który przeszywał mnie na wskroś. Podmuchy były coraz silniejsze, przynosiły coraz więcej opadów. W oddali widziałem jedynie gęsto wirujące, białe śnieżynki. To, co szalało, niby że w oddali, zaczęło się przybliżać. Co gorsza wichry mi nie sprzyjały - wiały mi prosto w pysk. Nie wiem co sobie myślałem, idąc w sam środek burzy śnieżnej. Traciłem widoczność. Gdyby chociaż było jasno, ale nie - trwał wieczór. Te delikatne, urocze opady zamieniły się w prawdziwą nawałnicę. Moja chuda sylwetka również nie sprzyjała. Gdybym miał trochę tłuszczu, wtedy być może byłoby lepiej. Nie dawałem rady. Chciałem się zatrzymać, ale doskonale wiedziałem, że jeśli to zrobię, już nie dam rady ruszyć na nowo. Wiatr stawiał niewyobrażalny opór. Śniegu przybywało, sięgał mi niemal do brzucha, a na klatce zlepiały się kolejne bryły. Było zimno. Mroźno. Instynkt nakazywał uciec, użyć umiejętności, ale tak bardzo bolało mnie, że przed żywiołem nie da się uciec. Nie widziałem kompletnie nic. Gdy na chwilę otworzyłem oczy, wleciał w nie cięty śnieg. Szło się coraz ciężej. Przestałem czuć uszy oraz zalęgnięte w śniegu łapy. Spostrzegłem, że od kilku chwil tkwię w tym samym miejscu, nie mogąc się ruszyć. Opadłem na śnieg, który teraz mnie przysypywał. Mróz przeszywał moje ciało, już nie tylko od zewnątrz. Czułem go w środku. Skuliłem się, chcąc dodać sobie otuchy, ciepła. Będzie dobrze. Przetrwam burzę i pójdę dalej, na południe, do ciepłych krajów. Będę wygrzewał się na słońcu, z dala od zimna, z dala od śmierci. Ujrzałem słońce, jaśniejsze niż kiedykolwiek.
Ale później nastała ciemność. Niczym nie zmącona ciemność. I tu kończy się życie czarnego basiora. Następnego ranka nikt nie znajdzie jego ciała. Nikt nie dowie się, co tak naprawdę zdarzyło się tej nocy
Słowa: 603
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz