czwartek, 30 czerwca 2022

Od Ametrine - trening X

Nie sądziłam że ten nad wyraz spokojny dzień może w ciągu kilku chwil zmienić swój przebieg na tak wartki i gwałtowny co nurt rzeki w której się znajdowałam wraz z tą młodą wilczycą. Próbowałam dopłynąć do niej, lecz wodne prądy rzucały mną na wszystkie podwodne kamienie. Czułam, że będę miała siniaki. Nawet nie odważyłam się rozłożyć skrzydeł, mając na uwadze, że mogę jeszcze bardziej roztrzaskać złamaną kość w jednym z nich. Wilczyca próbowała utrzymać się na powierzchni, młócąc nogami w wodzie i nad nią. Bez wyraźnego skutku. Co chwilę znikała pod wodą, by po chwili wyskoczyć i znów pod wodę.
Widziałam, że nie mam za dużo czasu, ponieważ zarówno ją jak i mnie opuszczały siły. Jednak to nieznajoma była w gorszym stanie, ponieważ już się nie wynurzyła. Muszę działać i to szybko! – pomyślałam i natychmiast zaczęłam mozolnie do niej podpływać. Widać było kolorowe futro tuż pod przezroczystą taflą rzeki. Na oko wyglądała na Malisabisa, ale nie byłam w stu procentach pewna. Jakimś cudem znalazłam sposób na dotarcie do wilczycy – zamiast walczyć z prądem, poddałam mu się a podwodne przeszkody używałam jako pomoc napędową (odpychałam się w miarę możliwości, tym samym zmniejszając dystans między nami). Chwyciłam zębami za futro nieznajomej, starając się wyciągnąć przynajmniej jej głowę na powietrze. Gdy tak próbowałam, nagle do moich uszu doszedł cichy szum, który z każdą chwilą narastał. Serce mi zamarło a umysł gorączkowo próbował znaleźć wyjście z sytuacji. Koniec tego koryta rzeki, a co za tym idzie na tym terenie - spory wodospad - był coraz bliżej a ja nie byłam w stanie wyjść z wody mając ze sobą nieprzytomnego wilka.
Cholera! To miał być spokojny dzień! – przeklinałam w myślach. Nie mogłam stworzyć żadnych kryształów, ponieważ mogłabym jeszcze bardziej pogorszyć sytuację. Ich krawędzie są ostre, a nie chciałam się nadziać na jakiekolwiek twór mojej magii. Natomiast zaglądanie w przyszłość to raczej nie jest dobry pomysł w takiej chwi…
Niespodziewanie kątem oka zauważyłam jakiś stary pień opierający się o brzeg i za nic nie miał sobie silne prądy rzeczne. Był lekko spróchniały i obrośnięty roślinami pionierskimi, które były przystosowane do niskich temperatur. Z jego boków wystawało kilka sporych gałęzi.
To jedyna szansa… Musi zadziałać…!

~ Kilka godzin wcześniej. ~

Otwarłam lekko zaspana oczy. Dopiero była świta, ale mi już nie chciałam spać. Nie mogłam ułożyć się wygodnie do spania z tym skrzydłem…
Wczoraj miałam nieprzyjemność awaryjnego lądowania. Na szczęście w dużej zaspie świeżego śniegu, na nieszczęście – obok był przysypany dosyć duży kamień, na którym złamałam kość ramienną promieniową skrzydła. Nawet nie pytajcie jak doszło do tego lądowania…
Oczywiście, że poprosiłam o pomoc Sylię. Ta oczywiście zbadała mnie od palców stóp po czubek mojej głowy. Upewniwszy się, że nic więcej mi nie jest, sprawdziła w jakim stanie jest skrzydło. Werdykt był spodziewany, ale miałam nadzieję, że uraz będzie mniej poważny niż początkowo zakładałam. Sylia jednak pozbawiła mnie nadziei. Poprosiłam o dzień wolny dyrekcję szpitala a ci zgodzili się, nawet zapytali czy nie chcę dłuższego urlopu. Chciałam nieco odpocząć, żeby mieć siłę pomagać innym. Oraz przyzwyczaić się do tego… przymusowego uziemienia. Przyjaciółkę to ucieszyło, namawiała mnie nawet na dłuższy urlop, podobnie jak dyrekcja, ja jednak odmówiłam. Wiedziałam, że jeśli za długi będę siedziała w domu, po prostu zwariuje.
Obróciłam się ostrożnie, uważając by nie naruszyć kończyny z urazem. Jakoś się udało… Podeszłam do kuchni, otwierając szafkę apteczną, gdzie trzymałam podstawowe leki i materiały. Szybko znalazłam potrzebne mi bandaże i nożyczki. Usiadłam wygodnie, po czym zaczęłam usztywniać złamane skrzydło. Gdy skończyłam, spróbowałam kilka razy je rozłożyć, ale nie udało się a ja nie miałam jak manewrować kończyną zamkniętą w opatrunki.
Wstałam, ruszyłam po torbę do gabinetu a następnie wyszłam z mieszkania, kierując się do biblioteki, ubierając na siebie swój ulubiony szal.

~

– Cholera! – przeklęłam na głos, zauważając brak najważniejszej książki, kiedy wyjmowałam pozostałe ze swojej torby. Chciałam spędzić dzisiejszy dzień oraz najbliższe wieczory z dobrą, świeżą i medyczną lekturą. A tu klops…
Spojrzałam na zegar. Jeśli się pospieszę, może jeszcze uda mi się dostać do biblioteki zanim ją zamkną. Na szczęście główna bibliotekarka mnie znała i nawet chyba lubiła. Mówiła, że przypominam jej wnuczkę, która mieszka na drugim końcu Królestwa i rzadko ja widuje. Nie wiem jak to interpretować… Ale raczej pozytywnie.
Tak czy inaczej muszę się pospieszyć jak nie chce, przynajmniej częściowo, zwariować z nudów i braku ciekawego zajęcia. Chwyciłam szal i torbę, po czym znowu wyszłam, czy raczej wyleciałam, z mieszkania do wiekowej biblioteki.

~

– Jeszcze raz ślicznie pani dziękuję! – zaszczerbotałam słodkim głosem. Starsza bibliotekarka uśmiechnęła się i zaczęła na powrót mówić coś o swojej wnuczce. Stałyśmy na zewnątrz, gdzie starsza wilczyca zamykała ciężkie, mosiężne drzwi do świątyni wiedzy.
– …tylko uważaj na siebie, moje dziecko! W centrum doszło do jakiegoś wypadku czy wybuchu… – zaczęła coś mówić do siebie.
– Słucham?
– Jakiś budynek wybuchł czy coś w tym stylu i wiele ulic jest nie do przejścia…
Jęknęłam. Głośno.
– Ale tutaj jest ścieżka prowadząca do rynku… – Wskazała pomarszczoną łapą drogę prowadząca przez pobliskie zarośla oraz nieużytki.
– Dziękuję bardzo! – powiedziałam, po czym ruszyłam we wskazanym kierunku.
Bibliotekarka stała chwilę, zastanawiając się czy wskazała na właściwą ścieżkę…

~

W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać czy idę w dobrą stronę.
I czy starsza wilczyca się nie pomyliła… Miałam duże wątpliwości, ale postanowiłam trzymać się szlaku. Był on dobrze widoczny, mimo dosyć grubej warstwy śniegu jaka ostatnio spadła. Szlam tam, żałując, że nie mogę po prostu wznieść się w powietrze. Bardzo ułatwiłoby mi to drogę do dom…
Myśl przerwał mi czyjś krzyk, chyba wołający na pomoc.
Ruszyłam przed siebie, mimowolnie rozkładając skrzydła. Kontuzja jednak szybko dała o sobie poznać i poczułam ostre ukłucie bólu. Mimo to nie zwolniłam tempa.
Znalazłam się na brzegu szerokiej rzeki o wartkim przepływie. Rozejrzałam się gorączkowo i zobaczyłam wilka w wodzie. Zaczęłam biec wzdłuż brzegu, lecz nagle drogę zatarasowały mi wielkie głazy.
– Pomocy! – wolała wilczyca, sądząc po głosie. Bezradnie uderzała łapami o powierzchnię, chcąc się utrzymać nad nią. Odłożyłam torbę z książkami oraz szal i wskoczyłam do wody…

~

Wodospad był coraz bliżej. Podobnie jak gałąź. Zaczęłam machać nogami jak dzika, starając się dotrzeć do gałęzi. Nawet sięgnęłam telekinetycznie w jej stronę, aby niejako przesunąć ją w głąb rzeki, ale po chwili zaczęła się chwiać. Zaprzestałam. Skupiłam się natychmiast, tworząc mocny kryształ który, oplótł pień niczym tkanina. Przytwierdził on stare drzewo do ziemi, zupełnie jak kiedyś korzenie tej rośliny pełniły to zadanie. Otworzyłam oczy.
Sekundę mnie nie było.
A mogła zaważyć o wszystkim.
Gałąź była coraz bliżej a ja ledwie się zbliżyłam do niej. Już prawie…
Wyciągnęłam łapę, ale nie udało mi się sięgnąć. Dalej byłyśmy zdane na łaskę rzeki. Kaskada szumiała coraz głośniej a my zbliżałyśmy się do krawędzi. Dostrzegłam nowa nadzieję – wystający ponad powierzchnię płaski kamień, stojący tuż nad przepaścią. Zaczęłam mocniej przebierać nogami, tym razem dając z siebie więcej. Na szczęście w wodzie nieprzytomna wilczyca była łatwiejsza w transporcie niż na suchym lądzie. Płynęłam zaciekle do wybranego przez siebie miejsca. Czułam skurcze w łapach ale nie przestawałam.
Jakimś cudem dotarłam do kamienia, mokra, zmęczona ale z żywą, acz nieprzytomną nieznajomą. Wzięłam kilka wdechów, otrzepałam się z nadmiaru wody i spojrzałam na wilczyce. Rzeczywiście chyba jest Malisabisem…
Stworzyłam kryształowy most łączący nasze miejsce pobytu z brzegiem. Ostrożnie chwyciłam towarzyszkę za sierść i zaczęłam mozolną drogę powrotną dopóki się nie obudzi…

~

– Jeszcze raz dziękuję za pomoc… – powiedziała Aria, pociągając za łyk herbaty. Obydwie siedziałyśmy w moim mieszkaniu, w kuchni. Zaparzyłam po kubku melisy oraz innych leczniczych ziół, po czym Aria zaczęła opowiadać jak trafiła do tej rzeki.
Kiedy się ocuciła, sprawdziłam jej ogólny stan zdrowia. Nie było najlepiej ale nie była w stanie krytycznym. Poszłam szybko po swoje rzeczy, pozostawione na brzegu, i zaproponowałam pójście do mnie zamiast do szpitala.
– Nawet nie zauważyłam jak liny tego mostu zaczęły puszczać… – zamyśliła się, najpewniej wracając myślami do tamtego momentu. Nic się nie odzywałam. Pozwalałam jej mówić.
– Zawsze bałam się wody. Nie wiedziałam co robić jak wpadłam… do tej rzeki… – Delikatny głos zaczął się jej łamać. – Nie wiem co by było ze mną, gdyby nie ty…
– Jestem medykiem. Pomaganie innym to moje drugie imię. – Uśmiechnęłam się ciepło.
Aria miała mocne stłuczenia głównie tylnych nóg, pęknięte żebro, wybity bark oraz paskudny guz na głowie. Wszystkie obrażenia miała już opatrzone, w przeciwieństwie do mnie.
Gdy wypiłam swój napar do końca, wstałam i powiedziałam:
– Chodź, odprowadzę Cię do domu… – zaproponowałam.
– Na pewno chcesz?
– Tak… Będę musiała kogoś odwiedzić, tak więc mam po drodze.
Sylia mnie zabije…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics