Przez chwilę, przez ułamek sekundy, jaki zajęło Vallieanie
zejście ze śliskiej pokrywy na stały grunt, wierzył, że im się udało. Już miał
się roześmiać ze szczęścia, ale zamiast jego głosu powietrze przeszył trzask.
Przez chwilę basiorowi wydawało się, że zamarł czas, a świat dookoła się
zatrzymał. Nie dał się jednak zwieść, nawet się nie obrócił. Podejrzewał, że
gdyby to zrobił, zbliżająca się do niego ciemna, zimna przepaść odebrałaby mu
dech na długo przed pochłonięciem go. Serce zapiekło, podobnie jak mięśnie łap,
tak poobijane i obolałe, gdy gwałtownie zmusił je do nieoczekiwanego wysiłku.
Rzucił się do przodu, słysząc wrzask Vallieany i ryk jeziora. Pazury ryły lód.
Oddech zaczął świszczeć, gdy tylko wilk przypomniał sobie, że musi oddychać.
Ach, tak ukochana przez niego adrenalina! Była jak zakazana
kochanka, wkradająca się po nocy do jego łoża - zawsze zwiastowała kłopoty, ale
i podniecającą ekscytację, przyjemność, której nie mógł opisać. Gdy tak gnał
przed siebie, a w tle huczał pękający lód zagłuszający rozpaczliwe krzyki
wadery, basior uświadomił sobie, że nie czuje strachu... Właściwie, nie. To nie
była prawda, kłamał. Na dnie jego serca czaiła się panika, czekająca na
odpowiedni moment. Pewnie gdyby nagle ugrzęzła mu łapa, straciłby kontrolę.
Strach mu jednak nie przeszkadzał. Powitał go jak przyjaciela, który
towarzyszył mu w tej pogoni za uczuciem, którego nie potrafił nazwać. Napawał
się tą chwilą. Napawał się biciem swojego serca, napawał się tym, że jego łapy
ledwo dotykały ziemi - zupełnie, jakby leciał. Napawał się dudnieniem w uszach,
które sprawiało, że rozdygotane wycie Vallieany zmieniło się w niewyraźny szum.
Głos rozsądku przebił się w końcu przez otumaniony umysł i
basior pozwolił mu szybko przejąć kontrolę. Odepchnął na drugi plan upojenie
chwilą. Zebrał myśli i skupił się na nieskupianiu się na ruchu swojego ciała,
pozwolił mu biec bez jego świadomości, jak maszyna. Gdy miał pewność, że łapy
ruszają się automatycznie, odważył się rzucić za siebie okiem. Gardło mu się
ścisnęło, gdy ujrzał ciemną wodę, bryzgającą wściekle tuż za swoimi łapami.
Przypominała dzikiego gada, który zwijał swoje ciało niczym sprężynę, aby za
chwilę wbić mu czarne kły w łapy i ściągnąć w toń, aby spokojnie móc opleść go
zwojami swojego cielska i wydusić z wilczych płuc ostatni oddech. Na myśl o
zbliżającej się zimnej śmierci zabrakło mu tchu, a świat pociemniał, ale zmusił
się do dłuższych skoków. Pazury zdzierały śnieg, wzbijając białe tumany za
wilkiem. Niestety odłamki natychmiast lądowały w lodowatej toni - tak niewiele
dzieliło łowcę i ofiarę. Aarved wiedział, że nie zdąży umknąć swojemu oprawcy.
Zdecydował się więc na jedyne rozwiązanie, które miało szansę go uratować.
Tylko jak się zatrzymać?
Czuł, jak powierzchnia rusza się mu pod łapami. Zupełnie
tak, jakby gad był tuż obok, tak blisko, że dyszał mu na grzbiet. Niedługo lód
załamie się pod wilkiem, a on nie będzie już miał z czego się wybić. Napiął
więc mięśnie i liczył na to, że dobrze oceni odległość. Odbił się od resztek
zamarzniętej tafli, która natychmiast otworzyła pod lecącym wilkiem swoje
lodowate czeluści. Wojownik skupił się na tyle, na ile był w stanie, a po
chwili ciemne wody zabulgotały. Wystrzelił z nich filar mokrej ziemi, na który
opadły łapy rogatego. Zaparł się z całej siły, jednak nie był w stanie
zapanować nad pędem. Pozostało mu jedynie modlić się do bogów.
Stracił równowagę i upadł na bok. Potoczył się w stronę
stworzonej przez siebie platformy. Na ten właśnie moment czekała ukryta panika.
Gdy ujrzał, jak ciemna tafla zbliża się do niego z zawrotną prędkością, a tylne
łapy zupełnie tracą kontakt z lądem, poczuł, że to koniec. Krzyknął i
przerażony wbił pazury przednich kończyn w błoto, używając mocy na oślep w
ostatnim akcie desperacji. Tylna część ciała zanurzyła się pod wodę, a basior
poczuł się tak, jakby ktoś wrzucił go do dołu pełnego igieł. Zadygotał, tracąc
przyczepność w przednich kończynach i wierzgnął nogami, próbując rozpaczliwie
znaleźć oparcie... I udało mu się to. Zaskoczony odkrył, że pod nim wyrósł
kolejny filar, który musiał wywołać w panice. Nie czekając długo, odbił się od
niego i wygramolił na powierzchnię, czując, jak dolna połowa ciała mu
drętwieje. Padł na mokry piach i dyszał ciężko, uśmiechając się do siebie.
Przez chwilę myślał, że utonie w tym głębokim jeziorze, a Vallieana będzie
zmuszona wrócić sama do miasta. O ile zdołałaby tego dokonać, pewnie
powiedziałaby o jego śmierci odpowiednim służbom. Obce wilki przybyłyby na to
miejsce kilka dni później, aby wydobyć jego napuchnięte i dryfujące ciało spod
powierzchni. Pewnie poprosiliby jego matkę o identyfikację zwłok, a potem
urządzili pogrzeb. Oczyma wyobraźni widział swojego ojca i brata nad świeżym
grobem. Czy ktoś jeszcze by przyszedł? Valli? Może. Czy ktoś by po nim płakał?
Tak, jedna osoba. Pomyślał o tym, jaką biżuterię ubrałaby na tę okazję. Ten
naszyjnik z czerwonych kamieni? Ten, który trzymała w drewnianej szkatułce w
swojej sypialni? Nie... Nie pamiętał, kiedy ostatni raz go nosiła, o ile w
ogóle. Chyba... Chyba raz. Tak, w jego pamięci pojawił się obraz roześmianej,
niskiej wilczycy wchodzącej do kuchni. Słońce pięknie oświetlało jej oczy oraz
czerwone kamyki rozwieszone na kręconych rogach. Gdy nadchodziła wiosna, a spod
śniegu wynurzały się wątłe kwiaty, matka miała w zwyczaju ozdabiać nimi swoje
poroże. Nawet najbardziej pospolite chwasty wydawały się piękne, kiedy
oświetlał je blask jej delikanej, drobnej twarzy i czułego spojrzenia.
,,Ale pesymistyczna myśli", przeszło Aarvedowi przez
głowę, kiedy bezwiednie wpatrywał się w długie, szerokie pęknięcie w tafli
jeziora. Znów było spokojnie. Znów zapadła cisza.
- Na Orimara... Aarved?! Aarved!
Przetoczył się na drugi bok, mając wrażenie, że zaraz
wypluje z siebie serce. Płuca piekły przy każdym oddechu. Jeden był krótszy,
drugi dłuższy. Trzeciego w ogóle nie było, a kolejny przerywał niekontrolowany
kaszel. Krew dudniła wojownikowi w uszach, a szpik wyssany tego ranka
najwyraźniej chciał wydostać się z jego żołądka z powrotem na światło dzienne.
Powoli dochodziło do niego to, co się stało. Świat falował, ale czarna plama na
brzegu jeziora wydawała się skakać z boku na bok bez względu na stan basiora.
- Aarved! - powietrze znów przeszył krzyk. Wilk zmusił się,
aby pokonać ciemną zasłonę, która zaczęła przysłaniać jego świadomość i jęknął
cicho.
- Żyję... Żyję - mruknął i uniósł głowę, zagryzając mocno
szczęki. Podwinął pod siebie nogi i wstał, korzystając z tego, że jego ciało
nie zaczęło jeszcze wrzeszczeć z bólu. Adrenalina ma wiele zalet. Odetchnął,
przełknął ślinę i ostrożnie pomachał głową, aby pozbyć się tych przeklętych,
tańczących drzew. Może i taki efekt byłby przyjemny, ale na dobrym haju -
niekoniecznie przez zmuszenie i tak wykończonego już organizmu do nagłego,
ekstremalnego wysiłku. Rozejrzał się, szukając sposobu, jak zejść na ukochany
ląd. Miał dość wody, był pewien, że przez długi czas nie zbliży się do tego
przeklętego żywiołu.
Tylne łapy i brzuch były przerażająco zimne, a lodowate igły
wbijały się coraz głębiej i głębiej w jego mięśnie. Brakowało mu kilkunastu
metrów do brzegu. Westchnął. Jaka była szansa na to, że uda mu się zbudować
pomost przez resztę jeziora z połową ciała niemalże pozbawioną mocy? Może i
dałby radę wznieść wąski pas ziemi, przypominający równoważnię, ale bałby się,
że albo straci równowagę, albo grunt osunie mu się pod nogami przez wadliwe
złączenie go osłabioną magią. Może lepiej stworzyć niewielkie wyspy, na które
będzie mógł przeskoczyć? Powinien zdążyć.
Jak pomyślał, tak zrobił. Z wody wynurzyła się płaska
platforma z błota, zdeformowana i niepewna. Basior odbił się lekko i wylądował
pewnie na swoim tworze. Stworzył ją na tyle blisko, żeby mieć pewność, że nie
osunie się z powrotem w mroczne wrota głodnego
jeziora. Przebył tak całą drogę, słysząc, jak po chwili jego twory
rozpadają się, kiedy moc okazała się zbyt słaba, aby utrzymać je razem. Z
pluskiem wracały tam, gdzie było ich miejsce. Przy brzegu wilk odpuścił już
sobie korzystanie z mocy, czując, że jest o wiele bardziej zmęczony niż pięć
minut temu. Zeskoczył z ostatniej wyspy, kiedy był w stanie zobaczyć mętny muł
przez cienki lód. I tak miał mokre łapy, a woda sięgała mu do stawów skokowych.
Przebrnął te sześć zimnych, płytkich metrów i dopiero kiedy stanął na stałym
gruncie, uświadomił sobie, że przez większość czasu wstrzymywał oddech.
Odetchnął głęboko z ulgą.
- Na bogów, żyjesz! Och, Aarved!
Udało mu się jedynie zobaczyć, jak owa wcześniej skacząca na
boki czarna plama rzuca mu się na szyję. Poczuł, jak czoło Vallieany ociera się
o jego brodę, a jej bok wciska się w jasną pierś.
- No już, już, spokojnie. Tak, żyję, Valli. - Uśmiechnął się
i lekko odsunął rozradowaną waderę. Ta wyraźnie się zmieszała i stuliła uszy,
unikając spojrzenia zielonych oczu.
- Tak, przepraszam - wymruczała.
- Nie przejmuj się. Też byłbym przerażony, gdyby na moich
oczach ktoś zrobiłby coś takiego - próbował ją uspokoić, po czym kontynuował -
Słuchaj, mam jeszcze odrobinę mocy, pomożesz mi zebrać suche drewno? Nie
ukrywam, trochę mi zimno i chciałbym się ogrzać. Może uda mi się rozpalić
ognisko.
- Oczywiście - kiwnęła głową i nieco za szybko rzuciła się w
stronę zarośli, aby Aarved mógł uznać to za naturalne. Czuł, że będzie to nieco
krępujące, bo wilczyca wyraźnie się zmieszała przez swój wybuch radości i ulgi,
ale podążył za nią. Gdyby usiadł tutaj, na brzegu i w śniegu, prawdopodobnie
zamarzłby od końca żeber w dół. Zabrał się jednak za łamanie gałęzi po drugiej
stronie wejścia do lasu niż zielarka. Czuł, jak adrenalina przestaje działać, a
neurony wracają do równowagi, torturując go przy każdym ruchu. Musi znaleźć
opał. To, co czuje teraz, nie dorasta do pięt bólowi, jaki towarzyszy
odmarzaniu całych łap.
~*~
- Nareszcie - odetchnął Ved. Był wyczerpany. Osłonił łapą
nowo narodzony płomyk i dmuchnął na niego parę razy, aż wszystkie suche w
środku gałęzie zajęły się pomarańczowymi językami. W końcu, nie mogąc się
doczekać, usiadł w palenisku, pozwalając, aby jasne węże wpełzły na jego
sierść. Ich ogony okręcały się wokół szyi, brzucha, ściskały ciepłym, czułym
uściskiem żebra. Wilk słyszał, jak woda z futra paruje i syczy cicho, chcąc
wydostać się spomiędzy poszczególnych włosów.
- Domyślam się, że to jakaś twoja moc i ci ona pomaga.
Spojrzał na nią z zaskoczeniem i uśmiechnął się
przepraszająco.
- A tak, powinienem cię uprzedzić, że wejdę w ogień i dam
się podpalić - wyjaśnił szybko, drapiąc się po pysku. Ból do niego powrócił,
ale gorąco delikatnie łagodziło cierpienie związane z każdym oddechem.
- Przynajmniej jest widowiskowo - odparła wilczyca, kładąc
się przy palenisku.
- Prawda, spokojnie płonący wilk raczej nie jest czymś, obok
czego przechodzi się każdego ranka na ulicy, rozumiem to. Wysuszę ogon i możemy
ruszać w drogę. Cieszę się, że zostało mi na tyle mocy, aby spokojnie się
stamtąd wydostać - wskazał głową w stronę porytego bliznami jeziora.
- Właśnie, jak to działa? Wybacz bezpośredniość, po prostu
widzę, że jesteś wykończony. I fizycznie, i magicznie. To pierwsze jest raczej
oczywiste, ale co z drugim? Przecież odpocząłeś i sam twierdziłeś, że moc nie
będzie żadnym problemem - zapytała Valiieana. Wojownik podejrzewał, że chciała
uniknąć nieprzyjemniej ciszy. A może rzeczywiście była ciekawa?
- Przez to, że moim głównym żywiołem jest ogień, woda nie
jest moim ulubionym środowiskiem. Gdy jakąś część mojego ciała się zmoczy,
automatycznie blokuje to moc w niej zawartą i przez to nie mogę jej używać. Gdy
stanie się to z całym... cóż, mną, możesz domyślić się, co się dzieje. Raczej
nie jestem wtedy użyteczny magicznie. Przyznaję, że miałem ogromną nadzieję, że
lód nie pęknie, ale naprawdę nie sądziłem, że uda nam się przejść przez te góry
bez szwanku.
<Valli?>
Słowa: 1817
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz