Kiwnął głową i wstał, cicho stękając z bólu. Teraz poczuł, jak bardzo nadwyrężył swoje mięśnie. Zasypał ogień i patrzył przez chwilę na dym unoszący się z dawnego ogniska. Podróżował w górę ciemną wstęgą, aż w końcu znikał na tle swoich większych braci nadchodzących od strony lasu. Aarved nie chciał marnować więcej czasu - ruszył więc w przeciwną stronę. Musieli trochę przyspieszyć.
Oddalając się od miejsca chwilowego postoju, basior zastanawiał się nad tym, z czego zwierzyła mu się Vallieana. Miał w pamięci jej słowa: ,,tak naprawdę, odkąd mnie oddali...". Nie wiedział, czy powiedziała to celowo, czy nieświadomie zdradziła mu niezwykle prywatną informację o sobie. Nieważne jednak, jakie były jej intencje - nie zamierzał dopytywać o szczegóły. Bał się, że może ją tym zranić lub zrazić do siebie.
Fakt, że była Zerdinką nieco go... cóż, może nie odrzucił, ale na pewno zwrócił jego uwagę. Już od jakiegoś czasu podejrzewał, że miała przynajmniej jednego przodka tej rasy - jej żywioł i kolor sierści wiele mu mówiły. Nie zamierzał tego jednak komentować. Wadera już wcześniej udowodniła mu, że jest wierną i dobra towarzyszką, w dodatku pozbawioną furii przynoszonej przez smak krwi, z której słynęła jej rasa. To wystarczyło mu, aby zdusić w sobie wszystkie negatywne myśli na jej temat. Sam doświadczył zbyt wielu upokorzeń ze względu na swój wygląd, aby dręczyć druga istotę ze względu na jej aparycję. ,,Liczy się to, co sobą reprezentuje", pomyślał. ,,Nie to, jaka krew płynie w jej żyłach".
Dopiero po chwili uświadomił sobie, jak często podobne zdania powtarzał sam sobie podczas samotnych, szczenięcych nocy spędzonych w posiadłości ojca. Pamiętał, jak wtulał się w poduszki, patrząc, jak za oknem szarzeje niebo, próbując uspokoić rozdygotane od ciało płaczu. Ptaki śpiewały za oknem, a on zagłuszał je szlochem, nie chcąc, aby nadchodził poranek i kolejny dzień spędzony na unikaniu rozczarowanego, chłodnego spojrzenia ojca, które potrafiło odebrać mu jakiekolwiek poczucie własnej wartości. ,,To nie moja wina", tłumaczył sobie jasny wilczek, tuląc się do poduszek. ,,Muszę się tylko starać i ciężko pracować". Jednak jak bolesna była rzeczywistość, która towarzyszyła takim myślom; nieważne, ile wkładał energii w swój rozwój, nigdy nie był w stanie dorównać swojemu bratu, swym ambicjom. Był za słaby, zbyt leniwy, zbyt głupi. I była to tylko jego wina. To on ciągle popełniał błędy i nie miał prawa obwiniać nikogo innego. W końcu to był jego wybór, czy wolał spędzić popołudnie na treningu i nauce, czy zabawie. Powinien chodzić jak w zegarku - tak jak Lordan. Tak jak Lordan powinien być mądry i silny, dążyć uparcie do celu z dumnie podniesionym czołem, z blaskiem w oku i nieskazitelną postawą. W rzeczywistości pełzł za nim daleko w tyle, grzęznąc w błocie z zapłakanym spojrzeniem i opuszczonym czołem, bezmyślnie trzymając się nadziei, że kiedyś zasłuży na to, by być cokolwiek wart. Słabi istnieją po to, aby mogli istnieć silni - i rogaty basior powinien się pogodzić, że urodził się tym pierwszym. Nie miał predyspozycji i nie był w stanie tego zmienić. Przyznanie się do tego oznaczało jednak kajanie się przed losem, poddanie się bogom, utratę kontroli nad własnym życiem. A Aarved wolał utonąć w błocie, patrząc na blask swojego brata i innych Lorentów, niż przyznać, że jego marzenia nigdy nie miały sensu i zmarnował tylko czas na próbę ich spełnienia.
Gdy dorósł, zdał sobie sprawę z tego, że jego ojciec zapoczątkował w nim bardzo toksyczny tok myślenia. Mimo tego wciąż nie mógł często spać po nocach, nękany przez wyrzuty sumienia i wrażenie, że zawodzi sam siebie i jest bezwartościowy. Bał się, że skończy jako kolejny szary żołnierzyk, który przejdzie przez życie w cieniu, aby nigdy nie zostać zapamiętanym. Przez nikogo. Bał się, że nikt nigdy nie pokocha tak bezwartościowego, leniwego, zakompleksionego wilka, jak on. Wiedział, że kariera nie jest najważniejsza, a jego sukcesy nie wpływają na to, czy jest dobrą lub złą osobą - nie potrafił jednak odgonić od siebie kąsających myśli. Po nocach doprowadzało go to do szaleństwa.
- Aarved?
Basior drgnął i spojrzał na waderę zdziwionym spojrzeniem. Vallieana przez chwilę wpatrywała się w niego, zaskoczona chłodem płynącym z jego oczu, ale uśmiechnęła się szczerze.
- Zamyśliłeś się.
- Ach, tak. Przepraszam cię - przywołał na twarz ciepły uśmiech, ale wciąż wyglądał na zmartwionego. - Chciałbym po prostu już dojść do miasta i odpocząć.
- Właśnie, jak się czujesz?
- Cóż... - zastanowił się. Nie chciał jej okłamywać, ale nie pragnął również jej litości. - Powiedzmy, że bywało gorzej, ale bywało też lepiej.
- Bardzo dyplomatyczna odpowiedź. Chciałbyś może trochę opium? Wydaje mi się, że jeszcze mi zostało - zaproponowała zielarka. Basior pokręcił głową.
- Dziękuję, ale wytrzymam. Mak sprawia, że jestem otumaniony.
- Właśnie na tym polega jego działanie. Otępia i łagodzi ból - wytłumaczyła Vallieana.
- Wiem, po prostu wolałbym być w pełni świadomy, gdy wejdziemy do centrum.
- Nie zmuszam.
- Dziękuję ci - odparł wilk. - Przepraszam, że spóźniłaś się przeze mnie na zebranie zielarzy.
- Daj spokój, to nie była twoja wina - machnęła na to łapą wilczyca. Basior uśmiechnął się, ale w głębi serca poczuł, że ukłuły go jej słowa. Wiedział, że nie miała racji. - Zresztą, te dni były o wiele ciekawsze, niż gdybym siedziała w akademii z grupą kolegów po fachu. Chyba nie żałuję.
Spojrzała na niego i się uśmiechnęła. Wojownika zalała fala ciepła. Jej szczera radość i sympatia sprawiły, że ból, który powodowały świeżo wywołane wyrzuty sumienia, przestał być tak dokuczliwy. Miał ochotę ją teraz przytulić.
- Cieszę się z tego. Dla mnie to również było niezapomniane przeżycie. Mam nadzieję, że będziemy kontynuować tę znajomość po dotarciu do miasta - odrzekł. Widział, że wadera zerknęła na niego ze zdziwieniem pomieszanym z zainteresowaniem i już otwierała usta, aby mu odpowiedzieć. Nagle jednak na horyzoncie pojawiło się coś, czego oboje oczekiwali od wielu dni.
- Vallieano, widać mury! - krzyknął i roześmiał się. Wilczyca spojrzała przed siebie, a basior patrzył, jak na jej pysk wstępuje czysty zachwyt. Zaczęła chichotać ze szczęścia. Ruszyła pędem w stronę centrum, a śnieg wyrzucany przez jej długie łapy błyszczał w blasku słońca. Samiec zatrzymał się, patrząc na nią i zamilkł. Nie pobiegł jej śladem, nie chciał nawet myśleć o bólu, który by to wywołało. Z jednej strony cieszył się, że ta szalona przygoda się skończyła, ale z drugiej wiedział, że niedługo będzie musiał rozstać się z zielarką. Ruszyło go to o wiele bardziej, niż przypuszczał. Kto by podejrzewał, że tak się to skończy? Kilka dni temu była dla niego zupełnie obcą osobą. Teraz żałował, że ta mordercza eskapada nie trwała dłużej. Dobrze było mieć tę niską, drobną waderę przy boku.
Owa niska, drobna wadera odwróciła się, zdyszana. Jej roześmiany pysk kontrastował z bielą wokół niej, kiedy krzyknęła:
- Idziesz?! Trzeba cię dotaszczyć do szpitala!
- Idę! - odparł i ruszył koślawo w jej kierunku.
<Valli?>
Słowa: 1077
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz