Pogoda zapowiadała się obiecująco, co zdecydowanie sprzyjało dzisiejszym
planom Quigleya. Mianowicie wilk zaplanował sobie wyprawę do Dystryktu II.
Celem wycieczki było odnalezienie niewystępującego w Dystrykcie I kamienia, który był niezbędny do
opracowania nowej mikstury. Zarzucił więc na siebie coś na wzór torby i tak
rozpoczął przygodę.
Żeby dostać się do miejsca docelowego, basior musiał
przejść przez ukrytą lodową jaskinię, która wyprowadzi go wprost na Las Ayre.
Grota zawsze wzbudzała w nim lekki niepokój - sposób w jaki wiły się lodowe
nacieki, był niemal sprośny. Gdzieniegdzie z lodu można było zauważyć większe i
mniejsze skupiska drakonów, czyli fioletowych minerałów. Ich nazwa pochodzi od
uderzającego podobieństwa do smoczej łuski. Nie jest to może jakiś rarytas w
świecie alchemii, jednak Quigley bardzo go lubił. Minerał posiada bardzo
ciekawe zastosowania. Przykładowo, gdy połączy się go z odpowiednimi ziołami,
powstaje fioletowa mgła. Co prawda, dla przeciętnego wilka wydawać się to może
niezbyt ujmujące, ale sam efekt jest bardzo niezwykły. Gdyby się przyjrzeć,
można zauważyć w pyle święcące drobinki. Wilk od czasu do czasu stosuje ową
mgłę u siebie w jaskini, fantazjując że leży pod ogromnym niebem pełnym gwiazd.
Ze stanu dumania wybiła go kropla, która spadła prosto na jego nos. Zorientował
się, że jest w zupełnie innym miejscu niż zazwyczaj. Najwyraźniej musiał
zboczyć z drogi. Problem polegał na tym, że nie miał pojęcia, skąd przyszedł i
jak zawrócić, by wrócić na właściwą ścieżkę. Po chwili namysłu doszedł do
wniosku, że nie ma już zbyt wiele do stracenia. Porzucił dotychczasowe marzenia
o odnalezieniu kamienia i ruszył przed siebie. Kto wie, może znajdzie coś o
wiele cenniejszego?
Otaczająca go przestrzeń znacznie różniła się od klasycznego
obrazu jaskini, jaki znał. Znajdowało się tu o wiele więcej stalagmitów.
Niektóre emanowały nawet neonowym światłem, w kolorze przypominającym brudną
zieleń. Bokiem płynął również strumień, z zadziwiająco czystą wodą. Sam zapach
również był zagadkowy. Dało się wyczuć woń delikatnej truskawki, która była
przecież tak rzadka w obecnym świecie. Z każdym krokiem Quigley był coraz
bardziej ciekawy. Było to dość kuriozalne, ponieważ zazwyczaj nie był zbytnio
przekonany do odkrywania nowych rzeczy w pojedynkę. Zdumiał się lekko, gdy jedynym, co znalazł, okazała się ogromna wyrwa. Wyjął z torby flakonik i potrząsnął nim
parę razy. Gdy zaczął świecić wystarczająco jasno, ujął go w pysk i rozejrzał
się.
Na jego szczęście niżej znajdowało się parę lodowych półek, po których
mógł z łatwością przedostać się na dół. Parę susów później, stał w
pomieszczeniu porośniętym niebieskim mchem. W swoim dziewięcioletnim życiu
nigdy nie widział czegoś tak pięknego. Był tak podekscytowany swoim
znaleziskiem, że pospiesznie zaczął zbierać próbki.
Nie nacieszył się jednak
zbyt długo, ponieważ nie minęło wiele czasu, jak podłoże zaczęło lekko drżeć.
Wilk nie zdążył zareagować odpowiednio wcześnie i jego oczom ukazał się ogromny
niedźwiedź. Posiadał niewielkie poroże, a jego futro porastały neonowe grzyby,
w kolorze podobnym do mchu.
Momentalnie basior rzucił się do ucieczki, gnając w
stronę pierwszego zauważonego tunelu. Stwór najwyraźniej nie był zadowolony z
tego posunięcia i podjął pościg. Gdyby nie charakter zdarzenia, można by to nazwać
niezwykle bajecznym widokiem. Futro Quigleya mieniło się w świetle
niebieskawego mchu. Łapami zostawiał małe wgniecenia w podłożu, które
momentalnie zalewały się wodą. Goniąca go pokraka co jakiś czas obijała się o
wąskie ściany tunelu, powodując tym wiele hałasu.
Gdy ucieczka zawała się
dobiegać końca (ponieważ wilk dostrzegł szparę, przez którą z łatwością mógłby
się przecisnąć), oczywiście coś musiało się spaprać. Z jego torby wyleciał jeden
flakonik wypełniony wcześniej zebranym mchem, powodując wybuch wraz z momentem
dotknięcia podłoża. W ten sposób basior odkrył jego magiczne zastosowanie.
Eksplozja była na tyle potężna, że tunel zaczął się walić, odgradzając wilka od
goniącej go poczwary. Ktoś by mógł pomyśleć - hej, przecież to wyszło mu na
dobre, niedźwiedź go już nie goni! Możliwe, że sam Quigley by tak pomyślał,
gdyby nie fakt, że najwyraźniej tunel zamierzał zawalić się w całości. Jego
ostatnią deską ratunku, była wspomniana wcześniej szpara. Jaką miał jednak
pewność, że tuż po wskoczeniu do niej nie spadną mu na głowę lodowe odłamki? Ta
perspektywa zjeżyła mu sierść na grzbiecie i był zmuszony szybko zmienić plany.
Zaryzykował podążanie tunelem dalej.
Mówiąc podążanie, mam na myśli oczywiście
dziką ucieczkę. Gdyby trwała ona trochę dłużej, najprawdopodobniej wilk opadłby
z sił, gdyż na swojej drodze napotykał przeszkody w postaci ogromnych głazów,
czy stalagnatów, na które nie raz prawie
się wpakował. Niestety pojawił się kolejny niefortunny zbieg okoliczności -
ścieżka się urywała chwilę za zakrętem. Prędkość jaką osiągnął była jednak tak
duża, że nie był w stanie już wyhamować. W locie wyobrażał sobie jak
roztrzaskuje się o skały, albo co gorsza - wpada w szczęki jakiegoś stworzenia.
Los zadecydował jednak, że to jeszcze nie będzie koniec jego żywota.
Z
zamkniętymi oczami wpakował się do lodowatej wody, chwilę próbując rozszyfrować, w jakiej sytuacji się znajduje. Najprawdopodobniej nadal tkwiłby w takiej
sytuacji, gdyby nie kra, która błyskawicznie go uniosła. Dochodził do siebie
kilka długich minut, zanim był w stanie przekalkulować swoją sytuację. Otaczały
go ogromne klify, z których obwisały ogromne lodowe masywy zamarzniętej wody.
Wszystko wskazywało na to, że znalazł się w Symfonii Północy.
Najwyraźniej
czekała go długa droga w poszukiwaniu Lasu Ayre. Otrzepał się porządnie z
resztek wody. Jego ostatnim marzeniem było zostanie chodzącym soplem. Zeskoczył
z kry i postanowił się rozejrzeć po okolicy. Zauważył parę arktycznych kwiatów,
ale nic poza tym. Nadszedł więc czas na improwizację.
Postanowił poszukać drogi
na dół. Nie było to łatwe zadanie, gdyż wszędzie było stromo, a lód wydawał się
być kruchy. Na chwilę w jego głowie zamieszkała myśl, że może mógłby użyć
wybuchowego mchu, jednak szybko wybił ją z głowy. Powtórka z rozrywki raczej
nie była ciekawą perspektywą na ten moment. Główkował i główkował, aż
postanowił znaleźć najmniej strome zbocze. Było to jedyne wyjście z sytuacji.
Nie było łatwo, ale po paru poślizgnięciach znalazł się wreszcie na samym dole.
Tutaj przyszło wybawienie - zobaczył wilcze odciski łap w śniegu. Bez większego
namysłu zaczął podążać śladami, mając nadzieję na odnalezienie pomocy. Powoli
przed oczami zaczęła rysować się mu postura wilka. Nie wiedział czy lepiej do
niego podbiec, czy może zawołać - dlatego zrobił i to i to. Zawołał głośne
"Hej!" i zaczął biec w stronę postaci, która najwyraźniej zauważyła
jego obecność. W duszy modlił się, żeby wilk nie odbiegł wystraszony. Na jego
szczęście nic podobnego nie miało miejsca. Zadyszany stanął przed lekko zmieszanym
wilkiem, który okazał się waderą.
- Przepraszam, jeśli przeszkadzam, ale zgubiłem drogę. Potrzebuję dostać
się do Lasu Ayre. - Starał się wypowiedzieć słowa jak najbardziej uprzejmie,
byleby tylko nie wyjść na dziwaka. Możliwe, że napotkana wilczyca to jedyna
droga ratunku. Po chwili się zreflektował i dodał - Gdzie moje maniery, na imię
mi Quigley. - Posłał ciepły uśmiech, licząc w duchu że niczego nie spaprał.
Wilczyca odwzajemniła gest, zrzucając tym basiorowi kamień z serca.
<Vallieana?>
Słowa: 1098
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz