piątek, 11 lutego 2022

Od Ametrine, CD. Artema

 

Śniła mi się moja dawna rodzina – mama uśmiechała się ciepło, wyjmując świeżo upieczone ciasto, tata kokietował ją, robiąc zalotne miny a my z bratem bawiliśmy się w księcia i rycerkę walczących na Smoczych Ziemiach – Kye był potomkiem dawnego arystokratycznego rodu a ja szlachetnym rycerzem, który bronił ostatniego wilczego królewicza. Uwielbialiśmy tą zabawę – sami ją wymyśliliśmy i to my tworzyliśmy historię, która tam się toczyła. Tylko od naszej wyobraźni zależało z kim miałam walczyć lub jaką księżniczkę miał poślubić mój brat. Była tylko i wyłącznie nasza. Mieliśmy też inne formy zabawy czy też gry, jednak zabawa w Rycerkę i Księcia była naszą najulubieńszą.
Wszystko było takie… idealne.
Zbyt idealne.
Znowu poczułam, że podaję się słabości wilków ras Somnum – marzycielstwa. Odziedziczyłam tą rasę po mamie, która opowiadała mi o znaczeniu tych snów i czym jest nasza rasa. Mój brat odziedziczył rasę po ojcu, jednak kilka cech można przypisać pochodzeniu mamy… Mama od małego uczyła mnie, abym uważała na swoje marzycielstwo, lecz nigdy nie rezygnowała z ideałów, które towarzyszą mi od małego.
Z bólem serca przerwałam zbyt realny sen, tęskniąc za ukochanymi rodzicami. Śmierć mamy poniekąd zabiła mojego ojca, który stracił część siebie, swoją drugą połówkę.
Chciałabym zobaczyć go jeszcze szczęśliwego, ale żal, smutek oraz poczucie winy sprawiły, że straciłam i tatę, którego bardzo kocham…


Powoli otworzyłam oczy. Z początku nie widziałam zbyt wyraźnie, ale szybko zdążyłam poznać miejsce w którym się znajdowałam. Leżałam na jednej z szpitalnych sali oddziału ratunkowego. Ściany miały nieco mdły odcień niebieskiego a meble nie wyglądały w najlepszym stanie, ale dyrekcja w postaci Głównego Medyka, Themasa oraz innych medyków, którzy tworzyli Radę Medyków, zaakceptowali propozycję remontu tej oraz innych części szpitala. Cieszyło mnie to, ponieważ będziemy w stanie lepiej leczyć inne wilki.
Powoli podniosłam głowę, która według mnie była wypełniona gwoźdźmi, zwłaszcza w okolicach kości czołowej. Przymknęłam oczy, ponieważ pojawiły się czarne plamki a obraz zaczął się kręcić jak na karuzeli. Nagle usłyszałam trzask drzwi oraz czyjeś szybkie kroki.
– Ami! – usłyszałam głos mojej przyjaciółki z czasów studiów, Sylii. Była ona wilkiem rasy Khado – wysoka, szczupła wadera o szafirowym futrze. Jej błękitne oczy kontrastowały z ciemnym włosiem, ale to dodawało jej uroku. Mimo wielu wielbicieli i przynależności do rodu błękitnokrwistych, Sylia była zupełnie normalna, bez tak zwanej srebrnej łyżeczki w… Ciepła, uprzejma, żartobliwa, ale lubi też postawić na swoim. Tak było i teraz…
– Jak się czujesz? – zapytała z szczerą troską w głosie.
– W miarę porządku, nie licząc kilo gwoździ dzwoniących mi w głowie… – jęknęłam. Pomasowałam łapą obolałe miejsce, wyczuwając kilka szwów pod palcami. Pięknie.
– Co się stało? Westchnęłam.
– Pamiętasz Iviusa? – zapytałam, a gdy otrzymałam odpowiedź, zaczęłam opowiadać.
– …tak więc odegrał się na mnie… – zakończyłam.
– A Ivius i jego mama? Gdzie są teraz?
– Z dala od tego czubka… – powiedziałam lekko kąśliwie. Nie lubiłam takich typów a moja koleżanka doskonale o tym wiedziała – obie miałyśmy podobne ideały i poglądy, ale nie identyczne.
– Przynajmniej tyle – skwitowała Syl. – A jeśli chodzi o ciebie to znasz zasady…
– Nie ma mowy. – Od razu zaprotestowałam.
– Ami, naprawdę… Musisz zostać przynajmniej na obserwacji…
– To możesz mnie obserwować podczas dyżuru. – Uśmiechnęłam się, a moja przyjaciółka jęknęła.


– To wszystko na dzisiaj – powiedziałam, wystawiając receptę dla starszego basiora, który lubił rzucić pikantnym żartem na temat samic. Kojarzyłam go, ponieważ czasami przychodził tutaj po leki. Był emerytowanym wojskowym o dosyć dużym poczuciu humoru. Nawet go lubiłam, bo był po prostu sobą.
Sylii mój pomysł oczywiście się nie spodobał, ale ustąpiła mi po ponad półgodzinnej wymianie zdań (nie żadna kłótnia czy inne takie tylko coś w rodzaju zażartej dyskusji na temat mojego zdrowia). Była uparta ale ja też lubiałam postawić na swoim. Syl ciągle była gdzieś w pobliżu obserwując niemal każdy mój ruch. Wiem, że to jest z troski o mnie… W sumie zrobiłam bym podobnie na jej miejscu, tak więc nie miałam jej tego za złe. Przyjęłam pewnego małego szczeniaka z bólem brzucha i wysoką temperaturą. Maluch nie chciał współpracować a jego mama załamywała łapy, równie bezradna jak ja w tej kwestii. W pierwszej chwili chciałam użyć swojego żywiołu Czasu, lecz przypomniałam sobie, że kilka godzin temu zaatakował mnie pijak–psychopata oraz oberwałam w głowę. Niestety, musiałam zrezygnować z swojej mocy Tempus i postawić na klasyczne badanie kliniczne. Na szczęście udało mi się odnaleźć przyczynę złego samopoczucia u maluszka. Zjadł on coś nieświeżego a gorączka wzięła się od bakterii, które przyjął wraz z niezdrowym pokarmem. Dostał odpowiednie leki oraz poprosiłam o stawienie się na kontrolę za trzy dni. Matce spadł kamień z serca i po którymś z kolei dziękuję wyszła ze szpitala, niosąc na grzbiecie swoje maleństwo.
Już chciałam podejść do recepcji i tam odebrać nowe dokumenty nowego pacjenta, kiedy kątem oka zauważyłam szaro–turkusową sierść… Odwróciłam się i zobaczyłam Artema, cierpliwie siedzącego w poczekalni aż któryś z lekarzy go przyjmie. Miał podniesioną łapę, tą, którą w jakiś niefortunny sposób skaleczył. Nie podobało mi się ani to, że tutaj siedzi, ani to, że ją trzyma w górze. Podeszłam do niego, niosąc w telekinetycznym chwycie jego dokumentację.
– Dziękuję, że mnie wtedy uratowałeś – powiedziałam na przywitanie, uśmiechając się lekko.
– Ametrine! – Artem wstał, i kulejąc, podszedł bliżej. – Nic ci nie jest?
Machnęłam łapą.
– Kilka szwów i tyle. Koleżanka nie chce mnie wypuścić do domu a ja nie chcę zajmować łóżka innym, bardziej potrzebującym… Poza tym wolę być tutaj medykiem a nie pacjentem.
– Rozumiem… – Przeciągnął nieco ostatnią sylabę, jakby coś zrozumiał.
– Dobrze, pokaż mi tą nogę… – poprosiłam, martwiąc się, widząc tak zakrwawiony bandaż. Moje obawy były, na nieszczęście, nie bezpodstawne.
Rana mocno pogłębiła się, przerwano również kilka większych naczyń krwionośnych, ale to nie był stan zagrożenia życia. Szwy zostały rozerwane a to nie stało się wskutek samoistnego zerwania nitek czy rozwiązania szwu. Brzegi były bardziej poszarpane niż zapamiętałam, a pamięć mam dobrą.
– Kto Cię ugryzł? – zapytałam rzeczowo.
Artem z początku chciał uniknąć odpowiedzi, ale powiedział.
– Ten typ, który Cię zaatakował – odparł. – Złapali go chwilę po tym jak zdołał mi uciec – dodał.
Przymknęłam oczy. Czułam się winna temu, co przytrafiło się Artemowi. On, zupełnie jakby czytał mi w myślach, powiedział:
– To część mojej pracy. Czasami nie udaje się zaprowadzić porządku bez porządnej bójki. – Uśmiechnął się słabo na pocieszenie.
Podeszła do mnie młoda pielęgniarka, która poinformowała, że mamy wolną salę zabiegową.
– Chodźmy znowu opatrzyć tą niefortunną ranę.


Artem leżał na fotelu zabiegowym z wyciągniętą łapą do przodu. Ja siedziałam przed nim na specjalnej poduszce, ponownie oglądając ranę. Niestety, z bliska i przy świetle lampy zabiegowej wyglądało to nawet gorzej niż w poczekalni. Nie tracąc czasu, wzięłam się do roboty.
Asystował mi pewien uczeń medyka – Nicolas, który nie był akurat moim uczniem, choć coraz częściej myślę o znalezieniu adepta medycyny, który szuka mentora. Nicolas był Quatarem – białym wilkiem o długiej sierści. Jego futro miało odcień identyczny co jego oczy – żywej, morskiej zieleni. W ciszy obserwował proces zszywania rozerwanych tkanek, co jakiś czas zadając sensowne pytania. Ja na nie cierpliwie odpowiadałam, tłumacząc mu co należy robić i na co uważać. Oczywiście zapytałam Artema czy Nick może nam towarzyszyć, obserwując moją pracę. Wilk nie miał nic przeciwko.
Nagle do gabinetu weszła pielęgniarka, prosząc mojego asystenta, aby udał się do swojego mentora. Młody uczeń podziękował za możliwość uczestniczenia w tym zabiegu. Kiedy wyszedł, pierwszy raz od zabiegu Artem się odezwał:
– Jak bardzo źle?
– Gorzej od ostatniego spotkania… – odpowiedziałam szczerze. – Na szczęście powinieneś odzyskać pełną sprawność łapy.
Pacjent odetchnął z ulgą.
– Miałeś coś na sobie? – zapytałam. – To znaczy… Czy osłoniłeś czymś ranę? – sprostowałam.
– Tak. A co?
– Mimo, że wygląda to nienajlepiej, mogło być o wiele gorzej, gdybyś tego nie osłonił… – Nie było sensu owijać w bawełnę. Gdyby nie ten ochraniacz czy co tam ubrał, być może zostałby kaleką do końca życia. Zaczęłam zakładać szwy podskórne, powoli kończąc swoją pracę.
– Jakie masz stanowisko? – spytałam, zawiązując przewiązkę nicią.
– Strażnik nocny.
– Tym razem będziesz potrzebował przymusowego urlopu zdrowotnego…
Artem nie był tym zaskoczony, ale pewnie miał nadzieję, że będzie w stanie normalnie pracować.
– Na pewno? – upewnił się.
– Jeśli chcesz mieć sprawną nogę to tak. – Chwyciłam nową, świeżą igłę z nitką i zatrzasnęłam ją w imadle chirurgicznym. – Wcześniejszy uraz nie był tak poważny, dlatego mogłam dać Ci wybór. – Przekułam skórę i zrobiłam pierwszą przewiązkę, zaczynając szyć ostatnią warstwę ciała czyli skórę. Każdorazowo uważnie obserwowałam reakcję Artema na ewentualny ból, ponieważ obawiałam się, że powoli może schodzić znieczulenie miejscowe. Na szczęście nic się nie działo, czyli lidokaina jeszcze działała.
– Czyli chcąc nie chcąc, powinien wziąć te zwolnienie?
Przytaknęłam. Założyłam ostatni szew, po czym sięgnęłam po specjalną maść, gazę oraz bandaż. Posmarowałam cienką warstwą i chwilę odczekałam.
– Naprawdę dziękuję, że uratowałeś mnie od tego typa… – odwróciłam się, a mój fartuch zaszeleścił cicho. Położyłam gazę na ranie, po czym zaczęłam ją owijać tkaninowym materiałem.
– To moje zadanie… – Uśmiechnął się pokazując zadbane zęby. – Jeśli mogę zapytać… O co chodziło temu wilkowi?
Dalej bandażowałam jego łapę, układając w głowie odpowiedź.
– To był konkubent matki jednego z moich młodych pacjentów – powiedziałam, przecinając materiał. – Wyzyskiwał on swoją partnerkę, wyciągając od niej ostatnią łuskę, aby zapić się do nieprzytomności i zdradzać ją z kim popadnie. – Przypominając sobie tamtą sytuację, gdy po raz pierwszy spotkałam Iviusa oraz gdy zostałam zaatakowana przez jego "ojca", czułam jedynie obrzydzenie do tego osobnika. – Ivius bronił swojej matki jak mógł, ale nie miał szans z tym bydlakiem…
– Ivius? – zapytał Artem, zupełnie jakby…
– Znasz go?
– Tak… Poznałem go chwilę przed tym, jak zaatakował cię ten typ. Rozrabiał z swoimi kolegami, którzy zdołali uciec.
– Narobił poważnych szkód? – zapytałam zaniepokojona. Ivius chodził do szkoły, ale pewnie nosi go młodzieńcza energia. Chciał też zapewne zaimponować nowym kolegom…
– Rzucali jedynie puszkami i trochę niegroźnego hałasu narobili. 
 Odetchnęłam.
– Poprosiłem, aby koleżanka z zmiany odprowadziła go do domu, ale zdołał jej jakoś uciec… – kontynuował. Widziałam, że zastanawia się nad czymś. – Widział… widział twój wypadek… Zacisnęłam usta. Nie powinien tego widzieć… Ani innych rzeczy.
– Potem znalazłem go pod twoim domem – kontynuował. – Z początku nie chciał wracać do domu, ale udało mi się go namówić. Poza tym jego mama po niego przyszła, zawiadomiona przez innych strażników.
– Bywasz czasami przekonujący… – przyznałam. Bo miałam rację.
– Dzięki. Ty również… 
 Wstałam z swojego miejsca, idąc w kierunku pewnego pomieszczenia…
– Zaczekaj chwilkę – poprosiłam Artema. Ten kiwnął głową.
Chwilę zajeło mi znalezienie tego stablizatora na nogę, nawet prawie zleciała na mnie cała ta sterta przyrządów ortopedycznych, ale jakoś wyszłam z tego bez szwanku. Wyglądało to jak wielka rura rozcięta na równolegle do jej wysokości a w jej wnętrzu równolegle do krawędzi walcu biegły sprężyste tkaniny sprowadzone z Południa. Wszystko miało czarny lub ciemnoszary kolor.
Powinno pasować – pomyślałam, chwytając stabilizator mocą telekinezy i wróciłam do zabiegowego. Tam Artem siedział cierpliwie, oglądając swoją łapę. Gdy zauważył co niosę, uniósł jedną brew.
– Nie masz złamanej nogi, na szczęście, ale ustabilizuje Ci nogę oraz nieco odciąży. – Zaczęłam zakładać przyrząd. – To nie znaczy, że możesz zrezygnować z przymusowego urlopu. – Zaczęłam się chichrać, kiedy zobaczyłam minę Artema, który niczym szczeniak, zrobił smutną minę kiedy mama powiedziała mu, że jednak musi iść do szkoły.
Usiadłam do biurka. Kiedy zaczęłam przepisywać nowe zalecenie oraz recepty na leki, zapytałam ile i co ma z poprzednich zakupów, tak, aby nie zrobić z jego miejsca zamieszkania apteki. Większość miał, ale teraz musiałam dodać silny antybiotyk ze względu, że teraz jest to rana kąsana.
Oderwałam karkę od bloczku i wstałam, ale wtedy zakręciło mi się w głowie. Zachwiałam się. Artem zareagował niemal błyskawicznie – podszedł i potrzymał mnie a ja skorzystałam z jego pomocy.
– Już w porządku… – powiedziałam cicho. – Za szybko wstałam…
Wilk nic nie mówił.
Akurat do zabiegówki weszła Sylia. Można się domyślić jaka była jej reakcja na ten widok. A raczej scenę, jakbym to ujęła.
– Ami, mówiłam Ci… – zaczęła.
– Dobrze wiesz, że nie usiedzę w miejscu, zwłaszcza takim, który ktoś inny potrzebuje bardziej…
– Ty również go potrzebujesz…
Machnęłam łapą, stając o własnych siłach. Zamrugałam kilka razy i odwróciłam się do przyjaciółki.
– Już mi przeszło.
– Na pewno…? – Syl nie była przekonana. Ja jednak przytaknęłam.
– Chyba zacznę powoli się zbierać do domu… – przyznałam. Czułam lekkie zmęczenie i wolałam dość do siebie o własnych siłach.
– Nie możesz iść sama!
– Nie potrzebuję przewodnika znam drogę.
– Idę z tobą…
– Ale masz jeszcze zmianę…!
– Ja pójdę z Tobą – zaproponował Artem, przerywając nieco ostrą wymianę zdań między mną a Sylią. Zgodziłam się.
Dlaczego miałabym nie zgodzić się na towarzystwo tak sympatycznego acz tajemniczego wilka…? – pomyślałam, kiwając głową na znak zgody.


Gdy wreszcie wyszliśmy, na zewnątrz padał delikatny śnieg. Sylia musiała uzbroić Artema we wszystkie niezbędne informacje dotyczące odratowania mnie. Mnie również pouczała jakie leki wziąć i co robić a ja przytakiwałam, aby mieć to za sobą. W końcu wilczyca usatysfakcjonowana swoim wykładem wypuściła nas z budynku. Na pożegnanie daliśmy sobie przyjacielskiego przytulasa i upewniłam ją, że czuję się nawet w porządku.
Szliśmy spokojnym krokiem, kierując się przez serce Centrum. Pytałam co jakiś czas Artema jak sprawdza się nowy pancerz – czy jest wygodny, czy nie ociera i inne takie… On natomiast co jakiś czas pytał jak ja się czuję – czy nie mam zawrotów głowy, czy widzę wyraźnie (nawet wystawiał mi swoje palce do policzenia!).
Co jakiś czas coś tłukło się w ciemnej uliczce lub słychać było pijane głosy imprezowiczów. Z początku wzdrygałam się na te odgłosy, lecz z każdym krokiem przyzwyczajałam się do tego. Nigdy nie uważałam się za bojaźliwą czy strachliwą, owszem – miałam kilka swoich nocnych mar, ale bez przesady…
Nim się obejrzałam, byliśmy pod wejściem do mojego mieszkania. W głębi duszy chciałam aby ten spacer się nie skończył…
– Dziękuję bardzo za odprowadzenie mnie i ten… wcześniejszy ratunek…
– Do usług. – Ukłonił się szarmancko, co wzbudziło u mnie chichot.
– Ja też chciałbym ci podziękować za to, co do mnie zrobiłaś…
– To moja praca. – Również delikatnie skinęłam, na co Artem lekko uniósł wargi w uśmiechu.
Nie wiem dlaczego, ale żadne z nas nie chciało zacząć pożegnania. Niestety, postanowiłam podjąć tą smutną… ceremonię…
– Wracaj ostrożnie do siebie. Unikaj dużego wysiłku, przede wszystkim nie dźwigaj dużych ciężarów i…
– Pamiętam, pani doktor. – Nie powiedział tego w żaden sarkastyczny czy kąśliwy sposób. Zarumieniłam się.
– Przepraszam, taki nawyk…
– Nie przepraszaj, jeśli nie zrobiłaś niczego złego.
– Zapamiętam… – zamilkłam, a na moim oraz Artema płaszczu zbierała się cienka warstwa białego puchu. – Uważaj na siebie i do zobaczenia za trzy dni.
– Do zobaczenia. – Uśmiechnął się i udał się w swoją stronę, po chwili znikając w jednej z uliczek. Przez chwilę stałam i patrzyłam jak odchodzi, a gdy zniknął, wpatrywałam się w punkt, gdzie widziałam go po raz ostatni.
Westchnęłam, a chmurka pary wydobyła się z mojego pyska. Weszłam do środka budynku.
Na wycieraczce zastałam list od mojego brata. Ucieszyłam się, ponieważ długo nie otrzymywałam od niego żadnego listu. Już miałam wejść do środka mieszkania, kiedy zauważyłam wybrzuszenie pod wycieraczką. Mocą telekinezy chwyciłam jeden róg i odsłoniłam pakunek owinięty w ozdobny papier. Podniosłam niespodziankę i z ciekawością wniosłam ją do środka. Podeszłam do swojego biurka i tam otworzyłam prezent.
Oniemiałam z zachwytu.
Piękna, złoto–purpurowa róża miała tak soczyste kolory, że moje farby mogły jej jedynie pozazdrościć. Kwiat był duży i dojrzały, odsłaniając swoje tajemnicze wnętrze. Ostrożnie podniosłam ją, obchodząc się z nią jak z najdelikatniejszym jajkiem. Nalałam wodę do starego wazonu, który dostaliśmy od babci i ostrożnie wsunęłam kikut łodygi do wnętrza ceramiki.
Przez resztę nocy wpatrywałam się w to cudo, myśląc, czy to może być prezent od Artema…


<Artem? Kiedy się spotykamy?>
Słowa: 2486= 169 Łusek

4 komentarze:

Layout by Netka Sidereum Graphics