– Gdzie ona jest? – pytałam samą siebie zrozpaczonym i zmęczonym głosem, przeczesując wzrokiem półki zawierające księgi w szpitalnej bibliotece. Niektóre medyczne lub związane z tą dziedziną księgi, albo nawet zdecydowaną większość, dla wygody, trzymano w jednej z wież budynku szpitala, tak, aby młodzi studenci mogli zobaczyć i przeczytać interesujące ich tematy bez potrzeby przejścia do Wielkiej Biblioteki, lub doktorzy mogli zerknąć i odświeżyć wiedzę na temat rzadkich chorób, które były jedynie wspomniane podczas zajęć na Uniwersytecie. Po pewnym czasie pomysł przyjął się na tyle, że zarząd szpitala postanowił wyremontować całe skrzydło, przenieść odpowiednie księgi tutaj a potem udostępnić księgozbiór personelowi medycznemu oraz studentom. Wzbiłam się nawet w powietrze, chcąc przyjrzeć się bliżej wyższym regałom, czy nie ukrywają księgi, którą akurat tak bardzo teraz potrzebuję.
– Nie ma jej? – Sylia zapytała, stojąc na dole. – I Ami, na bogów, uważaj na księgi…
– Będę – odparłam po prostu. Po chwili opadłam na ziemię, mówiąc do swojej koleżanki: – Nie ma jej tu…
– To co teraz? Musimy znaleźć ją i to szybko! Ta rodzina nie ma dużo czasu…!
– Wiem o tym. – Podeszłam do wielkiego okna, z początku widząc swoje odbicie w szmaragdowym, nocnym niebie, by po chwili dojrzeć pejzaż Centrum – ogromny zamek, światła z domów i mieszkań, zapalane miejskie latarnie… Widok był urzekający, lecz nie to zaprzątało mój umysł w tamtej chwili. Gorączkowo szukałam rozwiązania naszego problemu.
Musimy działać szybko, inaczej oni umrą.
– Która godzina? – zapytałam, wpadając na pomysł. Wiedziałam, że jest późno, ale musiałam wiedzieć ile jeszcze mam czasu na dotarcie na miejsce.
– Za dwie godziny północ – odpowiedziała rzeczowo Sylia. Obie, podczas nauki i stażu tutaj, w szpitalu, nauczyłyśmy się odpowiadać szybko, zwięźle i rzeczowo, bez wstępnego pytania typu “a po co Ci ta wiedza?”. To może przeważyć o naszej walce przeciwko samej śmierci.
– Mam nadzieję, że zdążę… – powiedziałam, szybko ruszając w stronę wyjścia z biblioteki. – Próbuj dalej z filochinonem oraz płynami, może dać na to trochę czasu! – dodałam przez ramię.
Wilczyca skierowała się pośpiesznie na oddział, dając znak, że tak zrobi.
– Nie ma jej? – Sylia zapytała, stojąc na dole. – I Ami, na bogów, uważaj na księgi…
– Będę – odparłam po prostu. Po chwili opadłam na ziemię, mówiąc do swojej koleżanki: – Nie ma jej tu…
– To co teraz? Musimy znaleźć ją i to szybko! Ta rodzina nie ma dużo czasu…!
– Wiem o tym. – Podeszłam do wielkiego okna, z początku widząc swoje odbicie w szmaragdowym, nocnym niebie, by po chwili dojrzeć pejzaż Centrum – ogromny zamek, światła z domów i mieszkań, zapalane miejskie latarnie… Widok był urzekający, lecz nie to zaprzątało mój umysł w tamtej chwili. Gorączkowo szukałam rozwiązania naszego problemu.
Musimy działać szybko, inaczej oni umrą.
– Która godzina? – zapytałam, wpadając na pomysł. Wiedziałam, że jest późno, ale musiałam wiedzieć ile jeszcze mam czasu na dotarcie na miejsce.
– Za dwie godziny północ – odpowiedziała rzeczowo Sylia. Obie, podczas nauki i stażu tutaj, w szpitalu, nauczyłyśmy się odpowiadać szybko, zwięźle i rzeczowo, bez wstępnego pytania typu “a po co Ci ta wiedza?”. To może przeważyć o naszej walce przeciwko samej śmierci.
– Mam nadzieję, że zdążę… – powiedziałam, szybko ruszając w stronę wyjścia z biblioteki. – Próbuj dalej z filochinonem oraz płynami, może dać na to trochę czasu! – dodałam przez ramię.
Wilczyca skierowała się pośpiesznie na oddział, dając znak, że tak zrobi.
~* Kilka godzin wcześniej *~
Siedziałam wraz z Sylią w naszym lekarskim pokoju socjalnym. Było późne popołudnie, technicznie zaczynał się wieczór, ale jak na razie było bardzo spokojnie. Cieszyłyśmy się chwilą wytchnienia po trudnej pierwszej połowie zmiany – straż przyprowadziła trzech ćpunów w stanie przedawkowania. Problem był taki, że byli bardzo pobudzeni i również mocno agresywni a jednocześnie mieli objawy niewydolności serca. Mimo to nawet strażnikom było im ciężko utrzymać w ryzach. Początkowo próbowaliśmy na spokojnie, ale jak się nie udało (kto by się spodziewał, ale takie mamy procedury) zamknęłam ich w krysztale a następnie przenieśliśmy ich na oddział toksykologii. Potem kilku pijaków się napatoczyło, jakiś narkoman próbował wyciągnąć ode mnie receptę na ketamine* lub inne psychotropy, oraz w miarę normalne przypadki typu złamania, wysoka gorączka nie do zbicia od kilku dni, objawy zatrucia i inne takie.
Postanowiłam zrobić coś szybkiego do zjedzenia z zapasów socjalne lodówki. Zdecydowałam na sałatkę z ryby oraz owczego sera. Tak duże użycie magii potrafi nieźle zmęczyć mój organizm, choć trenuję od małego szczeniaka. Niemniej jednak nie ignoruję ostrzeżeń w postaci gniewnego burczenia mojego żołądka. Po prostu lepiej coś zjeść niż potem odchorować.
Akurat Sylia kończyła swoją porcję, kiedy do pomieszczenia weszła pielęgniarka. Była nowa i jeszcze nie zdążyłam zapamiętać jej imienia. Zapukała grzecznie, a gdy obie powiedziałyśmy “wejść!”, weszła i od razu przeszła do rzeczy:
– Pani doktor Sylio, proszą panią na salę przyjęć.
Salą przyjęć nazywamy salę, gdzie wstępnie zapoznajemy się z pacjentem oraz jego objawami, a następnie decydujemy na który oddział wysyłamy.
Wilczyca wstała i powiedziała, że pewnie zaraz wróci dokończyć jedzenie, które, jak to ujęła, jest nieziemsko dobre. Minęło kilka dobrych chwil, ja w międzyczasie posprzątałam po sobie i częściowo po swojej koleżance. Akurat kiedy miałam siąść na kanapę, do pokoju wpadła Sylia, mówiąc:
– Ametrine, chodź szybko.
– I co, nie reagują na leki? – zapytałam, wpatrując się w kartę pacjenta. Do szpitala przywieziono rodzinę, matkę wraz z dwoma córkami, z dziwnymi objawami. Cała trójka miała płytki oddech, słabe tętno, wysoką gorączkę, drętwiejące lub sparaliżowane kończyny ale przede wszystkim niebieskie lub ciemnoniebieskie plamy na skórze od których odchodziły linie we wszystkie kierunki. Pojawiały się również czerwone plamki, podobne do tych, które pojawiają się podczas ospy czy nie innej wysypki, ale miały intensywny, czerwony kolor.
– Nie.
– W życiu nie spotkałam się z czymś takim… – przyznałam.
Kątem oka widziałam jak koleżanka kiwa głową.
Nagle na salę wpadł pewien basior, mokry, zdyszany i niosący na sobie starą, skórzaną torbę. Jego szmaragdowe oczy wyrażały strach ale również gorączkowo czegoś szukały.
I znalazły.
– Minel! Dziewczynki! – Chciał podbiec do łóżka, na którym leżała wilczyca o trójkolorowym futrze. Nasza ochrona szybko wkroczyła i już miała zacząć się szarpanina kiedy zawołałam:
– Pan jest rodziną?
Na chwilę basior się uspokoił a jego ciemne futro przestało się jeżyć.
– To moja żona i córki.
Kiwnęłam głową, żeby ochroniarze go puścili – tak też zrobili. Wilk szybko podszedł do nas i chwila wystarczyła, żeby niemal nogi pod nim się ugięły.
– Co im jest…? – zapytał łamiącym się głosem.
– Próbujemy to ustalić – odpowiedziałam.
– Chodźmy do gabinetu, tam porozmawiamy… – powiedziała Sylia, przekazując jeszcze pielęgniarce wytyczne co do leków. Ja z ojcem rodziny ruszyłam do gabinetu, gdzie rozmawiamy na osobności z pacjentami lub jego rodziną.
– Jak to się stało, że tylko pańska żona oraz córki mają objawy a pan nie? – zapytałam z grubej rury. Nie wiemy co się dzieje a w medycynie czas zawsze jest na wagę złota. Sylia siedziała za biurkiem, ja natomiast stałam obok analizując po cichu sytuację.
– Byłem akurat w pracy. Jestem rybakiem a mój dom znajduje się godzinę drogi w jedną stronę do portu. Gdy wróciłam, zastałem notatkę, że moja rodzina została przewieziona do szpitala. Jakimś cudem Minel, moja żona, wezwała pomoc. Nic więcej nie wiem…!
Chwilę przed tym jak Arsen, bo tak ma na imię mąż i ojciec poszkodowanych wilczyc, wpadł do sali, rozważałam z koleżanką zatrucie. Objawy były bardzo nietypowe, zwłaszcza te niebieskie plamy na skórze, ale plus minus pasowały pod to wszytsko. Poza tym w drodze do gabinetu pielęgniarka podsunęła mi wyniki badań krwi. Wyglądały one fatalnie. Obstawiam, że ta toksyna bardzo szybko załatwiła nerki oraz wątrobę, zwłaszcza że cała czwórka regularnie się badała i dbała o zdrowie swoje i swoich pociech.
– Żadnych nowych mięs, produktów pochodzenia zwierzęcego, obiektów, cokolwiek…? – spytała szafirowa wilczyca.
– Nie, racz… – Na chwilę urwał.
– Nie wiem czy to ważne ale…
– Proszę mówić – zachęciła go wilczyca rasy Khado.
– Kilka dni temu jedna z moich córek, Aisha, znalazła pewne kwiaty. Zerwała je i przyniosła do domu, mówiąc, że rosną niedaleko naszego domu.
– Wie pan jak one wyglądają? – zapytałam, gdy Sylia posłała mi spojrzenie. Chyba coś mamy…
– Nie… Albo… – Zaczął grzebać w swojej torbie, mając ja cały czas na grzbiecie. – Wziąłem notatkę napisaną chyba przez Minel. – Podał Sylii kartkę papieru z napisanym tekst informujący o sytuacji. Była mowa o szpitalu oraz o czymś jeszcze lecz ostatnie słowa stały się niewyraźne poprzez niewyraźne pismo stające się szlaczkiem uciekającym poza kartkę. – Z tyłu jest rysunek tego kwiatu. Podobno były bardzo piękne.
– Były?
– Podobno zwiędły kilka godzin po przyniesieniu do domu – wyjaśnił wilk.
Przyjrzałam się.
Rysunek wykonał szczeniak, jednak był dosyć staranny oraz wyglądał jak ćwiczenie artystyczne - nie był idealny, lecz wystarczająco wyraźny, by uznać go za wiarygodny.
Kwiat nie wyglądał na jakiś popularny gatunek, ba – rzadko kiedy widujemy dziko rosnące kwiaty w tych okolicach. Jedynie na bazarze można kupić kwiaty z Południa (odpowiednio przygotowane), Arsen natomiast mówi, że córka zerwała go niedaleko ich domu, gdzie ciągle jest śnieg. Ich kształt płatków przypominał rysunkowe gwiazdy – pięć płatków, każdy równo, niemal symetrycznie ułożony. Słupek miał mleczny kolor natomiast słupki – żółto-pomarańczowy odcień.
Najbardziej jednak zaintrygował mnie kolor płatków – niebieski błękit w krwiście czerwone kropki.
– Aisha chciała być malarką… – powiedział cicho Arsen, z rozpaczą w głosie. Poddał się.
– Będziemy szukać lekarstwa dla pana rodziny – obiecałam. Nie powinnam, ale to zrobiłam.
Spojrzał na mnie z tlącą się iskierką nadziei w oczach. Potem na Sylię, a następnie z powrotem na mnie.
– Dzięk… – Basiora nagle wygięło w nienaturalny sposób, by po chwili padł niczym stara kłoda na ziemię. Ja i druga lekarka od razu zaregowałyśmy.
– O nie… – szepnęłam, dostrzegając coś.
Odsłoniłam lekko jego futro na karku.
Na skórze miał niebieską plamę oraz rozsianą czerwoną wysypkę.
~* Czas obecny *~
Na szczęście pogoda była dla mnie łaskawa, tak więc szybko trafiłam z progu szpitala aż pod wrota Biblioteki. Było już późno, jednak łudziłam się, że być może jeszcze ktoś tam będzie, zwłaszcza, że przy schodzeniu niżej dostrzegłam blask ognia przez ogromne okna. Mogła to być jednak tylko nie zgaszona przez bibliotekarza świeca. Pełna nadziei oraz obaw przed porażką, wzięłam kilka głębszych wdechów przez nos (nocą powietrze było jeszcze zimniejsze a ostatnie czego mi teraz trzeba to zapalenie oskrzeli) a następnie popchnęłam ogromne, drewniane wrota, które z szurnięciem uchyliły mi wejście do Biblioteki. Niewielki skrawek oświetliła mi lampa stojąca niedaleko, lecz pozostała część ogromnego gmachu tonęła w ciemności.
– Zamknięte. Inweteryzacja. – Szorstki, obojętny głos dobiegł ze środka Biblioteki. Podskoczyłam ze strachu i instynktownie zeszłam "z linii strzału", przy okazji zwalając ze stołu szklany lampion mający w sobie jedyne źródło światła. Teraz wszędzie było ciemno, nie licząc kilku miejsc, przez które wpadali bardzo blade światło z zewnątrz.
– Cholibka… – Tajemniczy wilk przeklął, po czym wstał i zaczął chodzić, szukając czegoś. Ja chciałam się schować, lecz byłam blisko regału. Nie miałam też jak rozłożyć skrzydeł, także byłam w pułapce.
– Nie ruszaj się ani na krok bo będziesz niesiony do szpitala jak nawbijasz sobie szkła do łap. – Nagle dodał głos, najpierw otwierająca a potem zamykając coś a potem szurając czymś jeszcze.
– Taki cenny surowiec marnować – burknęła postać. Chyba to była wadera. I nagle dostrzegłam w nikłym świetle delikatną, wysoką sylwetkę skrzydlatej wilczycy. Zaczęła zamiatać ostre kawałki szkła, po czym zwróciła się bezpośrednio do mnie:
l– Czego ty tu szukasz tak w ogóle?
l– Książki… – odpowiedziałam nijako, ale nie zdążyłam dokończyć.
– Mam ich tutaj dużo…
– …"Leksonu roślin leczniczych i niebezpiecznych stosowanych w medycynie" autorstwa Sayvaelth Braveheart.
Wilczyca podniosła głowę a szkła w metalowych oprawkach odbiły światło w moja stronę.
– Po co ci ta księga…?
– Nazywam się Ametrine i jestem medykiem. Potrzebuję jak najszybciej tej książki, by wyleczyć pewną wilczą rodzinę.
Wilczyca dalej wpatrywała się we mnie, a mnie aż korciło, by samej poszukać tej księgi, ale wiedziałam, że prędzej się tutaj zgubię niż ją odnajdę. A cenny czas przelatywał mi przez palce niczym piach, który wykorzystywała moja mama do tworzenia swoich klepsydr.
Na wspomnienie o mamie pojawiła się samotna łza, lecz szybko ją przegoniłam. Nie czas na wspominki.
– Pomożesz mi czy nie? – zapytałam oschle, czując, że będzie coraz gorzej jeśli nie dowiem się czym jest kwiat i jakie jest antidotum na jego truciznę.
<Oda? Tik tak. Ami jest zazwyczaj miła ale jak jej się dupa pali, to jest trochę niecierpliwa. A w połączeniu z kwestią ratowania życia to już w ogóle. Nie będzie agresywna czy turbo zła, ale może być lekko rozzłoszczona>
Słowa: 1773= 134 KŁ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz