poniedziałek, 11 maja 2020

Od Jastesa CD. Ashayi

Wszystko wydarzyło się w tak krótkim czasie, że nie do końca mój mózg poradził sobie z przetworzeniem następujących po sobie, jak upadający rząd domina zdarzeń i jedyne, czego byłem w obecnej sytuacji pewien, to świadomość, że trzeba wiać. I to szybko. Lodowa pokrywa pod naszymi łapami trzęsła się niemiłosiernie i powoli zaczęła kruszyć, jakby pod wpływem zbliżających się stąpnięć jakiegoś olbrzyma, a wokół panował taki huk, że gdzieś na skraju umysłu pojawiła się głupia chęć przypadnięcia do ziemi i zakrycia wrażliwych uszu łapami.
Moja towarzyszka w pośpiechu wyminęła dzielący nas szpikulec, który z każdą sekundą coraz bardziej rozpychał grunt i klucząc pomiędzy rozprzestrzeniającymi się pęknięciami rzuciła się w stronę, póki co, stabilnej płyty. Ja oczywiście również nie stałem w miejscu i gdy tylko odzyskałem równowagę skoczyłem na lewo od Ashayi będąc świadomym tego, że nadszarpnięte siły pokrywy, na której znajdowalibyśmy się oboje mogłyby ustąpić, pozwolić nam spaść w otchłań i zapewne gdzieś pod drodze nadziać na ukryte w lodzie iglice, w dalszym ciągu czekające na czas wydobycia się spod ziemi.
Wiatr wył szaleńczo, uderzał ze złością w ciało i cisnął się do oczu, znacznie utrudniając widzenie. Cisza! krzyknąłem na niego w myślach, jednocześnie starając się się jakoś nad nim zapanować i nie wbiec na wyłaniające się czubki lodowych kolców. Katem oka dojrzałem jak wadera o włos minęła się z jednym, który gwałtownie przedarł się na powierzchnię i pojawił na jej drodze. Czyżby naprawdę przyciągała je do siebie? pomyślałem, z powrotem skupiając pełnię swojej uwagi na drżący lód pod moimi łapami, który z każdą chwilą coraz bardziej przekrzywiał się i w efekcie obsuwał w stronę poszerzającej się wyrwy, ziejącej mrozem i grozą.
Po dłużących się sekundach grozy w końcu dotarłem na skraj rozpadającej się pokrywy i przeskoczyłem na inną, na której nie dojrzałem ani jednego kolca, ale trzęsącą się nie mniej niż pozostałe. W mojej głowie panował chaos, a szybki, urywany oddech zagłuszył o wiele głośniejszy rumor dochodzący z zewsząd. W polu mojego widzenia ponownie pojawiła się wadera, której czerwony płaszcz wściekle rzucał się nad jej grzbietem, znacząco odróżniając się od wszechobecnej bieli, która wzburzona ruchem ziemi podniosła się także w powietrze pod postacią śnieżnego pyłu. Wtem poczułem jak moja przednia prawa łapa zapada się o wiele bardziej niż powinna, biorąc pod uwagę, że biegłem po twardym lodzie. Gwałtownie zarzuciło moim ciałem do przodu i niewiele brakowało bym wylądował na pysku, być może ze złamaną kończyną. Jakimś cudem udało mi się zaprzeć tylnymi nogami, które i tak ślizgiem przesunęły się jeszcze paręnaście centymetrów i znacznie wyhamować, zamiast na nosie lądując na tyłku w dość dziwnej i bardzo niewygodnej pozycji. Szybko podniosłem się i wyciągnąłem łapę z pułapki, czując nieprzyjemne kłucie na skórze, ale prędko wyrzuciłem to zmartwienie z mojego umysłu doskonale zdając sobie sprawę, że mam o wiele większe problemy niż parę rozcięć. Ponownie podkręciłem tempo po wcześniejszym spojrzeniu za siebie i ujrzeniu poszerzających się szczelin nieubłaganie pędzących w moim kierunku i już chwilę później zrównałem się z Ashayą. Niech to diabli. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem świadkiem takiej sytuacji na tym terenie i wiedziałem, że jeżeli przeżyjemy tę wyprawę, w życiu nie będę chciał ponownie postawić łapy na tej ziemi. Jeszcze zaledwie parę chwil temu, pomimo silnego wiatru, który wtedy ani trochę mi nie przeszkadzał było tak spokojnie, tak pięknie...A teraz? Cała ta otoczka niebezpiecznego uroku prysła jak bańka mydlana, ujawniając skrywające się pod nią ogromne zagrożenie. Wtem przypomniało mi się, że nie jestem tutaj przecież na wycieczce krajobrazowej, a w sprawach państwowych z papierami być może ważniejszymi ode mnie i od razu poczułem jak gardło ściska mi się, a grzbiet oblewa zimny dreszcz niepokoju. Co jeżeli zgubiłem papiery? Zaryzykowałem szybkie spojrzenie na co róż odbijającą się o mój bok torbę poselską i gdy tylko ujrzałem, że jest ona zamknięta pochłonęła mnie zbawienna fala ulgi. Dzięki bogom, bo musiałbym tam wracać.
Kiedy ponownie skupiłem się na otaczającym nas świecie zauważyłem, że rumor już niemal całkowicie umilkł, zastąpiony przez nieprzerwany świst wiatru i głośne sapanie dobiegające z gardła mojego i towarzyszki. Zdałem sobie również sprawę z tego, że śnieżny pył opadł, a wadera która jeszcze przed chwilą biegła w odległości paru metrów, teraz znajduje się tuż przy moim boku. Obejrzałem się przez bark i dziękując losowi w myślach przeszedłem do truchtu, jednocześnie równając oddech, by w końcu zatrzymać się po minucie i upewnić że na pewno nic nie zgubiłem. Ashaya opuściła głowę i z zamkniętymi oczami starała się zapanować nad galopującą klatką piersiową, powoli odzyskując spokój.
Kiedy skierowałem wzrok za siebie nie dojrzałem ani wyłaniających się niebezpiecznych szpikulców ani poszerzających w naszą stronę rozcięć na skórze lodowej pokrywy, a ziemia ponownie zastygła w bezruchu. Wokół panowała względna cisza, a jedyne co ruszało się w obrębie mojego spojrzenia to ciężkie połacie chmur, majestatycznie sunące po niebie i zwiewany z otaczających nas, dawno wypiętrzonych i nieruchomych jak głazy kolców śnieg, tworzący zjawisko przypominające delikatną, śnieżnobiałą mgiełkę. W dalszym ciągu czułem w sobie pokaźny zapas adrenaliny, która jeszcze nie zaczęła się ulatniać, trzymając moje napięte ciało w stanie natychmiastowej gotowości do działania i nadmiernej ostrożności na wszystkie bodźce. Kiedy jednak uwierzyłem, że przynajmniej na razie niebezpieczeństwo zniknęło, czym prędzej rzuciłem się upewniać czy z mojej torby na pewno nie wypadło nic istotnego. Po zobaczeniu na własne oczy jej zawartości w końcu mogłem odetchnąć pełną piersią i zacząć się uspokajać.
-Myślę, że powinniśmy ruszać dalej. Nie chcę tkwić tu ani odrobiny dłużej niż jest to konieczne.- dobiegł mnie lekko poddenerwowany głos Ashayi, która z niepokojem wpatrywała się w otaczające nas wcześniej wyrośnięte szpikulce i przestępowała z łapy na łapę, marszcząc pysk.
-Ma pani zupełną rację.- przyznałem, odwracając się ku niej i wzdychając.- Proponuję ostrożny marsz na początek, a potem zobaczymy.- wadera skinęła głową, patrząc mi w oczy po czym nie zastanawiając się dłużej ruszyła w dalszą drogę. Szliśmy w milczeniu, zbyt zmęczeni i wciągnięci w swoje własne myśli na jakąkolwiek wymianę zdań, uważnie obserwując otoczenie i ostrożnie omijając powstałe wcześniej, a znajdujące się na naszej drodze dziury o różnych wielkościach, z widocznymi w nich, jaśniejącymi niebieskim światłem pniami lodowych kolców. Po paru minutach spokoju i odpoczynku zwiększyliśmy tempo do umiarkowanego truchtu, biegnąc gęsiego; Ashaya przodem, a ja za nią, raz po raz zerkając za siebie, czując narastające napięcie z jakiegoś dziwnego, nieznanego mi powodu. Wadera również zdawała się wyczuwać, że coś jest nie tak, ponieważ bardzo widocznie się spięła i nerwowo poruszała uszami, jakby starając się usłyszeć cokolwiek, co odbiegało od normy. Już chciałem przywołać wiatr i polecić mu zadanie czuwania, gdy nagle jakaś potężna siła uderzyła we mnie z boku, pozbawiła równowagi i wyrzuciła w przestrzeń na parę metrów, powodując bolesny upadek. W te ułamki sekund jedyne, co udało mi się zarejestrować oprócz bólu, to jakiś duży ciemny kształt, dźwięk pękającego lodu i krzyk wadery. Chciałem skupić wzrok i przyjrzeć się lepiej, lecz w tym samym momencie moje ciało, które pod wpływem mocnego zderzenia i śliskiego podłoża po opadnięciu na ziemię przejechało jeszcze kawałek, uderzyło w coś twardego, coś co z potężnym trzaskiem zetknęło się z moją głową, powodując natychmiastową utratę przytomności, całkowicie odcinając wszystkie moje zmysły od świata.

<Ashaya?> 


Słowa: 1166

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Layout by Netka Sidereum Graphics