Strzepałam z siebie resztki śniegu, którym rzucił we mnie Lys. Pozornie niedbale przygładziłam też sierść na głowie, jednocześnie jednak przyzwałam do siebie magię, łypiąc na skrzydlatego basiora jednym okiem, żeby dobrze wycelować.
Pierwsza śnieżna kula trafiła go w bok. Lys odskoczył zaskoczony, odruchowo szukając w śniegu miejsca, z którego wyleciała śnieżka. Błąd. Kolejna trafiła go niemal w tym samym momencie w potylicę. Basior drgnął, zaśmiał się jednak tylko cicho i ruszył na mnie z psotnym błyskiem w oku.
Gdy tym razem w moją stronę poszybowała śnieżka, w ostatniej sekundzie zniknęłam i pojawiłam się tuż za moim przyjacielem. Ruchem łapy poderwałam śnieg w powietrze, zasypując mu oczy.
Basior przyjął na skrzydło następującą po tym salwę moich magicznych śnieżek, a gdy on zebrał się do rzutu, ja "przeskoczyłam", jak wcześniej, za jego plecy.
Jednak Lysander był już na to gotowy.
Gdy tylko pojawiłam się za nim, skoczył na mnie. Przeturlaliśmy się kawałek po śniegu, przy akompaniamencie naszych głośnych śmiechów.
- Mam cię - wysapał zziajany, przygważdżając mnie do ziemi. Czy raczej wciskając w śnieg, bo akurat trafiliśmy na dość głęboką zaspę.
I choć w zasadzie już tym manewrem wygrał, nie mogłam pozwolić mu na triumf. Kobieca duma mi na to nie pozwalała.
Uśmiechnęłam się do niego chytrze i, nim zdążył jakkolwiek zareagować, ponownie "przeskoczyłam", by znaleźć się tuż nad nim.
Mój ciężar, choć niewielki, zwielokrotniony przez impet, zwalił go z nóg. Nie mogłam się powstrzymać, wybuchnęłam śmiechem.
- Widzę, że ktoś tu nie umie przegrywać - zaśmiał się Lys, wykręcając głowę, by na mnie spojrzeć.
- Dziwne, wydawało mi się, że to ty przegrałeś - rzuciłam żartobliwie.
Lysander mruknął w odpowiedzi coś, czego nie dosłyszałam. Szybkim ruchem obrócił się na plecy, zrzucając mnie ze swojego grzbietu, czemu towarzyszył mój pisk zaskoczenia. Nim jednak zdążyłam się podnieść, długie łapy basiora ponownie przyciągnęły mnie do niego. Westchnęłam i wtuliłam nos w sierść na jego szyi.
Leżeliśmy tak razem dobrą chwilę. Jednak, jak wszystko, co dobre, i to musiało się kiedyś skończyć.
- Chyba powinniśmy już ruszać w dalszą drogę, bo noc nas zastanie - zauważył cicho Lys, nie przestając wodzić łapą po moim grzbiecie.
- Yhym - mruknęłam niemrawo. Nie chciałam się jeszcze od niego odsuwać. Był taki ciepły, przy nim czułam się... bezpiecznie.
- Nie żartuję - zaśmiał się, gdy mocniej się w niego wtuliłam. - Jeśli zaraz nie ruszymy w dalszą drogę, nie damy rady wrócić znad stawu przed zmierzchem.
Westchnęłam zrezygnowana. Miał rację. Niechętnie odsunęłam się od basiora i wstałam. Gdy także Lys wygrzebał się ze śniegu, ruszyliśmy w dalszą drogę.
~•~
- Oho - mruknęłam, gdy tylko w zasięgu naszego wzroku pojawił się cel naszej wyprawy. - Te duchy naprawdę powariowały.
Zwykle stosunkowo spokojna powierzchnia stawu teraz przypominała raczej wzburzone morze. Mimo, że było nieco po południu, na niebie doskonale widać było pojawiające się i znikające co i rusz kolorowe smugi, zwykle widoczne dopiero po zmierzchu. Poza tym, sądząc po wzroku Lysandra, skaczącym we wszystkie strony, duchy nie tylko w ten sposób manifestowały swoje niezadowolenie.
- Co im jest? - zapytałam mojego towarzysza, nie odrywając jednocześnie wzroku od pieniących się fal na jeziorze. Co jakiś czas mogłam dostrzec wśród nich półprzezroczyste sylwetki dusz.
- Nie wiem - mruknął. - Przekrzykują się, jeden mówi przez drugiego... nie idzie ich zrozumieć - skrzywił się, widocznie w reakcji na hałas, jaki robiły duchy. Chyba zaczynałam się cieszyć, że ich nie słyszę.
Ruszyłam naprzód, przedzierając się przez rosnące tu rośliny przybrzeżne. Co jakiś czas czułam na sobie powiew chłodnego wiatru, znak, że właśnie bezceremonialnie przeszłam przez jakiegoś ducha. Krzywiłam się za każdym razem, jednak nie zatrzymałam się, dopóki nie stanęłam nad samym brzegiem. Wtedy szturchnęłam wodę łapą i spojrzałam w taflę, przywołując do siebie magię.
Dopiero wtedy moich uszu dobiegł ogłuszający jazgot, który tu panował.
- Cisza! - wrzasnęłam. O dziwo, duchy natychmiast posłuchały. Ucichły wszystkie rozmowy, a wszystkie widmowe spojrzenia zwróciły się na mnie. Poczułam też bardziej, niż zobaczyłam, że tuż koło mnie, bok przy boku, staje Lysander. - Co tu się wyprawia? - zapytałam, już normalnym tonem.
Jakby za sprawą magicznego przycisku wrzawa rozpoczęła się na nowo. Widać każdy bardzo gorliwie chciał mi tę sprawę wytłumaczyć...
- Po kolei, jeśli łaska! - poleciłam, z trudem przebijając się głosem przez cały ten harmider.
- Pojawił się tu nowy duch - szepnął Lys. Wpatrywał się ze zmarszczonymi brwiami w jedną z niespokojnych dusz. - Innym nie podoba się jego towarzystwo, mówią, że to nie jest miejsce dla niego.
Spojrzałam na basiora z podziwem. No, może jednak zabieranie go ze sobą nie było aż takim złym pomysłem.
- Zakładam, że pozbycie się go uspokoi resztę, tak? - zapytałam, choć doskonale znałam odpowiedź. Co więcej, wiedziałam nawet, gdzie owy niechciany sąsiad się znajduje.
Na samym dnie stawu dostrzegłam samotną duszę. Pozostałe trzymały się od niej z dala. Chwilę zajęło mi załapanie, że znam tego wilka. Czy raczej, jak myślałam, znałam...
- Lysander, to jest... - nie byłam w stanie dokończyć zdania. Wpatrywałam się w ledwo widoczną stąd duszę czarnego basiora. Leżał nieruchomo, wbijając wzrok w jeden punkt, gdzieś przed sobą.
- Widzę - mruknął mój towarzysz, podobnie niezachwycony niespodziewanym ponownym spotkaniem z Magiem, jak ja. - Wyciągnę go stamtąd - postąpił krok naprzód, zanurzając pierwszą łapę w wodzie, ale powstrzymałam go.
- Nie - powiedziałam cicho, ale z pewnością siebie, której wcześniej mi przy tym Magu brakowało. Kiedy jeszcze był żywy. Zanim stojący u mego boku basior go nie zabił. - Ja to zrobię. Skoro jego dusza tu dotarła, pokonując taki kawał drogi, wróci tu, jeśli po prostu go stąd wyciągniemy - odetchnęłam głęboko, usiłując się nieco uspokoić. Sięgnęłam do torby, którą Lys nadal niósł, i wyjęłam z niej tę roślinkę, której tak zawzięcie szukałam, gdy przyszedł do mojej jaskini. Z nieskrywanym obrzydzeniem włożyłam ją sobie do pyska i połknęłam.
- Nienawidzę tego - mruknęłam, przeszukując dalej torbę w poszukiwania noża, który tam włożyłam. Zwykły, myśliwski nóż, który spakowałam, by posłużył mi do czegoś zgoła innego, niż miał teraz.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Lys, obserwując z widocznym zaniepokojeniem moje poczynania. - Chyba nie...
- Zanurkować? Tak, dokładnie to chcę zrobić - wzięłam nóż do pyska.
- Przecież mówiłem, że mogę...
- Nie możesz - przerwałam mu ostro. Wypowiadane przeze mnie słowa były zniekształcone z powodu noża, który trzymałam w zębach. - Chcę go zakląć w ten nóż - a tak go lubiłam... ech. - Jego duch będzie do niego przywiązany: gdzie znajdzie się nóż, tam będzie i on.
- Spero... - Lysander zdecydowanie chciał protestować przeciwko mojemu pomysłowi, ale nie słuchałam go już.
Ściskając w zębach nieszczęsny kawałek metalu zanurzyłam się w wodzie.
Momentalnie otoczyły mnie dusze, jednak łaskawie nie przeszkadzały zbytnio w płynięciu. Najszybciej, jak potrafiłam, dopłynęłam na samo dno. I ponownie znalazłam się oko w oko z koszmarem, który dręczył mnie niemal przez całe moje życie.
Nie protestował, gdy przeprowadzałam rytuał. Patrzył tylko na mnie, apatycznie, aż do ostatniej sekundy, gdy zniknął, wezwany do mojego noża. Metal zabłysł na chwilę, a gdy na powrót przygasł, rękojeść zdobiły krwistoczerwone runy, których wcześniej nie było.
Nie tracąc czasu zaczęłam ponownie płynąć, tym razem w kierunku powierzchni. Jednak tym razem, gdy problem mieszkających w stawie duchów został już rozwiązany, psotne dusze nie pozwoliły mi w spokoju wypłynąć na powierzchnię.
Otoczyły mnie ze wszystkich stron, ograniczając ruchy, ciągnąc w dół. Szarpnęłam się, próbując wyrwać, jednak nic z tego.
Zjedzone przeze mnie zioło przestawało działać. Zaczynałam się topić.
Rzuciłam się w panice, próbowałam uciec natrętnym duchom, jednak nic z tego.
Gdyby nie Lys, pewnie bym tam umarła.
Dowódca Sił Powietrznych widocznie wyczuł, że coś jest nie tak. A może duchy mu to powiedziały? W każdym razie, wskoczył za mną do wody. W ostatniej chwili zdołał mnie wyciągnąć i zaciągnąć na brzeg.
- Jasna choleŕa - charknęłam, wypuszczając z zębów ściskany dotąd kurczowo nóż. - Chyba robię się na to za stara.
Po tych słowach rozkaszlałam się na dobre, za wszelką cenę próbując pozbyć się wody z płuc.
<Lysander?>
Słowa: 1248
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz