piątek, 28 maja 2021

Od Aarveda - Białe Skrzydła cz. IV

 - No i co ja mam z tobą zrobić, hm?
Krążyłem po pokoju. Mój urlop dobiegał końca i następnego dnia czekała mnie wizyta na terenach ćwiczebnych. Problem był jeden: dalej robiłem za ptasią niańkę. Kurczak wciąż wymagał niemal całodobowej opieki. Trzeba było go karmić, poić, nawet jak spał, miałem łapy pełne roboty, bo bałem się, że może się wyziębić lub przegrzać. Dbanie o niego było czasochłonne i na tyle upierdliwe, że żałowałem mojego wyboru ścieżki spacerowej tamtego dnia. Nie miałem jednak serca wyrzucić bezbronnej kulki na śnieg. 
Mimo że minęło już prawie pół tygodnia od mojej rozmowy z Koredlianem, dalej nie mogłem się zdecydować na jego metodę poradzenia sobie z problemem. 
Westchnąłem i sięgnąłem po torbę. Zacząłem się pakować w akompaniamencie cichych pisków dobiegających z koszyka leżącego obok sterty plakatów. Na początku próbowałem rysować na nich mojego ptaka, ale szybko uświadomiłem sobie, dlaczego nigdy nie zastanawiałem się nad zostaniem malarzem. Moje szkice bardziej przypominały kłębek kurzu po przejściach niż pisklaka, porzuciłem więc próby przeniesienia wizerunku mojego wypłosza na papier i jedynie zapełniałem ogłoszenia tekstem. Planowałem pójść do Centrum i rozwiesić je po okolicy. Może powinienem zrobić to też w koszarach i na polach ćwiczebnych? 
Bez dłuższego zastanowienia wpakowałem z tuzin kartek do torby.
- Ech... - mruknąłem, zaglądając do kosza. - Chyba będziesz musiał iść ze mną, co? Nie możesz tutaj zostać sam. Tylko gdzie ja cię później wsadzę...
Westchnąłem i telekinezą zrzuciłem z szafy kwadratową sakwę. Napełniłem ją szmatami i słomą z mojego legowiska, dalej zastanawiając się, jakim cudem ma się to udać. Ale co innego miałem zrobić? Muszę wykonywać swoje obowiązki, muszę w końcu zostać kapralem. Jeżeli wrzód zdechnie, to trudno. Przynajmniej pozbędę się jednego problemu z głowy. 
- No dobra, chodź tu, wypłoszu.
Sięgnąłem pyskiem do koszyka. Gdy tylko pisklę zobaczyło moje kły, zaczęło przeraźliwie piszczeć i panicznie machać skrzydełkami, obijając mi dziąsła. Chwyciłem puchatą kulkę najdelikatniej, jak tylko mogłem. Dziwne to było uczucie - jako wojownik nie byłem przyzwyczajony do czegoś takiego. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że nie sprawiło mi to przyjemności. Zwykle moje szczęki służyły do zadawania bólu lub odbierania życia. Teraz miały bezpośrednio go bronić.
- No już, już, nie drzyj się tak. Uszy mnie bolą - wymamrotałem, opuszczając pisklę do gniazdka w głębi sakwy. 
Gdy tylko wypuściłem je spomiędzy moich szczęk , momentalnie zamknąłem wieko torby. Przez chwilę ptak się w niej szamotał i piszczał, ale szybko się uspokoił. Najwyraźniej ciemność działała uspokajająco na ptasie łebki. 
Zapiąłem napierśnik, a do pasa przebiegającego przez brzuch przypiąłem wyposażenie oraz sakwę z wypłoszem. Na to narzuciłem płaszcz, tworząc kokon ciepłego powietrza między moim ciałem a odzieniem. Na końcu zawiązałem sobie pod brzuchem skórę karibu, aby nie łopotała na wietrze i nie dopuszczała zabójczego zimna do młodego ptaka. 
- Jeśli to ci nie pomoże, to ja nie wiem, co wasz gatunek robi na takim wypizdowiu - zaśmiałem się cicho, poprawiając wszystkie paski. Miałem nadzieję, że to wystarczy, aby utrzymać pisklaka przy życiu. 
Wyszedłem na mróz. Powiew przeszywającego do kości zimna uderzył mnie w pysk. Ziewnąłem i, ku wielkiej dezaprobacie zawartości małej torby, otrząsnąłem się. 
Na szczęście dla ptaszka mieszkałem w Dystrykcie III - tym samym, w którym znajdowały się tereny ćwiczebne, droga nie była więc przerażająco długa. Powstrzymywałem ciekawość i nie podniosłem wieka torby ani razu, ale co jakiś czas czułem szturchanie w bok. Byłem zatem spokojny, gdy przechodziłem przez bramę koszar. Udałem się do szatni. 
Było to nieduże pomieszczenie, wypełnione półkami i koszami. Moja szafka znajdowała się jakieś półtora metra nad ziemią. Wilki z telekinezą zawsze otrzymywały schowki wysoko na ścianach, bo jako jedyne mogły do nich sięgnąć. 
Normalnie by mi to nie przeszkadzało, ale co będzie, gdy pisklak wypełznie z torby i spadnie? Mógłbym zamknąć szafkę, ale nie wiem, czy dzieciak się nie udusi. Cholera, nie znam się na ptakach, skąd mam wiedzieć, jaki mają przerób tlenu?
 - O, Aarved! Jak minął ci urlop?
Odwróciłem się. W wejściu zobaczyłem znajomą postać szarego wilka z długą, szeroką, białą plamą przebiegającą przez cały nos aż do czoła. Jego błękitne, zazwyczaj nieśmiało wbite w podłogę, oczy teraz uśmiechały się wesoło.  
- Za szybko - zaśmiałem się. - Jak zawsze zresztą. Chociaż przynajmniej dupa przestała mnie boleć po tym, jak Amar mnie skopał.
Enzoero, bo tak brzmiało imię mojego towarzysza, przeciągnął się z cichym jękiem. 
- Wy pieprzeni szczęściarze - parsknął. - Ja po tym tygodniu czuję się jak połamany kołem. 
- Kazali wam biegać, czy zabrali na tor w góry?
- I jedno, i drugie - westchnął szary, zdejmując z siebie płaszcz ze skór zajęcy. Szafkę miał pode mną. - Jednego dnia maratonik, drugiego bieg przełajowy, a trzeciego przyszli powietrzni, jakby jeszcze było nam mało.
- Związali im chociaż skrzydła? - zapytałem, czekając na okazję, żeby poprosić go o przetrzymanie mojego wypłosza. Wiedziałem, że Enzo musi się po prostu wygadać. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie, izolującego się od reszty samotnika, ale wystarczyło poznać go bliżej, aby każdego dnia usłyszeć przynajmniej jeden długi monolog o tym, jak mu minął poprzedni wieczór i zostać obrzucony setką pytań o samopoczucie i prośbami o pójście z nim do tawerny. 
- Pf, chciałbym - sapnął niebieskooki, drapiąc się pokracznie za uchem. - Na Gethela, moje plecy... Swoją drogą, wczoraj...
- O właśnie Enzo, em... - przerwałem mu, ale nagle doszło do mnie, że nie wiem, jak wyjaśnić mu całą sytuację w mniej niż godzinę. - Bo mam... A zresztą, co ja się będę produkował, zobacz.
Enzoero przestał owijać swoją łapę bandażami i wstał.
- No co?
Uniosłem klapę torby, a niebieskim tęczówkom ukazała się szara kulka, która zaczęła piszczeć, gdy tylko poczuła zmianę temperatury.
- O cholera! To kurczak? Wiesz, że na nie musisz mieć papiery, nie?
- Cicho, inteligencie, to nie kurczak - parsknąłem. Tak to jest z wilkami, które nie polują, i wszystko kupują na targu. - Znalazłem go na spacerze, reszta, ta co była w gnieździe, zamarzła na kość.
- No i co z nim zrobisz? - Enzo wetknął nos do torby, a jej materiał wydymał się i kurczył wraz z jego oddechami.
- Ruszać się pędraki! - nagle rozległ się krzyk instruktora. - Każdy, kto chociaż jedną łapą się spóźni, będzie woził racje żywnościowe do kurwa białego rana!
- Słuchaj, Enzo. - Przysunąłem się bliżej wilka. - Muszę go gdzieś schować, a, cholera, nie mam gdzie. Weź go przetrzymaj, masz niżej szafkę. Chociaż dziś, błagam.
- Czekaj, powoli. Mam go schować u siebie? - Kiwnąłem głową. - No nie wiem, stary. Będzie na mnie, jak narobi bałaganu. Zresztą, dlaczego nie wsadzisz go do siebie?
- Jak zostawię otwarte drzwiczki, to może wypaść, a jak zamknę, to pewnie się udusi. 
- A po co ci ja do tego?
- Na Eruzana, Enzo - warknąłem z irytacją, patrząc, czy kapral już nie idzie nam złoić zadów. - Masz niżej szafkę, może się nie zabije, jak wypadnie.
- A od kiedy właściwie zależy ci na pisklakach? - zapytał z westchnięciem drugi wojownik, robiąc miejsce w swoim schowku. - Może właśnie lepiej by było, gdyby wypadło? Albo zostaw je na ulicy, ktoś je znajdzie i weźmie.
- Nie gadaj już tyle i posuń się.

Pisklę siedziało wtulone w kawałek miękkiej skóry. Ciemność, jaką zapewniała torba, łagodziła nerwy małego ptaszka, którego denerwowały obce miejsce i te dziwne, straszne odgłosy.
- Jestem ci winny porządny obiad w tawernie - odezwał się pierwszy, najlepiej znany pisklakowi głos. 
- Z grzeczności nie zaprotestuję - zaśmiał się drugi. Zapadła długa cisza. Pisklę zaciekawione nagłym milczeniem uniosło łepek i rozejrzało się jednym okiem po otoczeniu. 
Ujrzało cztery konary drzew - jedne beżowe, a dwa pozostałe, te rosnące nieco dalej - szare z dziwnymi, białymi paskami owiniętymi wokół nich. Ćwierknęło cicho.
- Postaw tu ten koszyk, tylko pospiesz się. Nie chcę robić za tragarza całą noc.
- No już, przecież pcham. Drzwi zostaw uchylone, może nie wylezie, jak zapniesz torbę.
Trzęsienie ziemi! Ptaszek zaskrzeczał, gdy niesamowita siła rzuciła go na tylną ściankę. Wieko odchyliło się i przez chwilę młode ujrzało zielony błysk. Potem znów nastała ciemność. Skrzypnięcie. Oddalone szuranie. 
- No to co z nim w końcu zrobisz? - rozległ się ściszony głos. 
- Poszukam kogoś, co mam zrobić.
- Ja bym zostawił. I tak ci zdechnie.
- Wiem, że jest upierdliwy, ale nie miałem serca go zostawić, a teraz jest za późno. Ten dupek kazał mi go wywalić na mróz lub rozwalić o stół, ale jakoś...
- Jaki dupek?
- No tak, nie mówiłem ci. Parę dni temu...
Trzask. Cisza.
Przez kilka minut popłakiwało, ale nikt nie przyszedł na ratunek. W końcu zagrzebało się głębiej w słomę i skrawki skóry po czym zasnęło, nie wiedząc, że jego kruche życie zależy od decyzji jednego zabieganego wojownika.

<KONIEC CZĘŚCI IV>

Słowa: 1360 = 88 łusek
Layout by Netka Sidereum Graphics