wtorek, 31 stycznia 2023

Od Lys i Tin, CD. Xevy

Nowy świt obudził masywne cielsko. Wyciągnęły łapy przed siebie, ziewając potężnie, leniwie. Rozchylając z wolna zaspane powieki, zdały sobie sprawę z bardzo bliskiej obecności Xevy. Wciąż spała, kurczowo wtulona do ich boku. Wyglądało na to, że było jej wygodnie. Aż szkoda było to przerywać. Uśmiechnęły się nieznacznie. W gruncie rzeczy nie przeszkadzało im to, a nawet było miło, tylko że jeszcze nie znalazły tego, za czym wyruszyły, prawda?
Odchrząknęły, mając nadzieję, że może wilczyca sama wstanie.
– Hej… – mruknęły, dodatkowo trącając ją wilgotnym nosem.
Długie uszy nagle poruszyły się, a zaraz za nimi podniosła głowa.
– Co? – zapytała szybko, sprawiając wrażenie nieco przestraszonej.
Rozejrzała się na boki, zawęszyła, a ostatecznie zatrzymała wzrok na rogatych.
– Śniło ci się coś? – jakby zgadły.
– Nie… Tak? Ale dobrze jest już! – zapewniła, kiwając energicznie głową.
Uznały, że nie było potrzeby dłużej drążyć tematu. Jeszcze tylko raz szturchnęły ją pyszczkiem w jej puchaty policzek, chcąc dodać otuchy towarzyszce. Potem już tylko wygrzebały się z kłody i otrzepały pospiesznie, żeby pozbyć się resztek snu.
– Chodź, żeby nie zgubić śladu!
W końcu i tak pewnie miały małe szanse na powodzenie ich małej misji, ale jakoś nie chciały tego dopuścić do możliwych opcji. Przecież Lys i Tin się nie poddają.
Druga, a właściwie trzecia wilczyca dołączyła do nich po krótkim czasie, w podskokach. Najpierw obie szły niemalże równo, jak za niewidzialnym sznurkiem, ale wiele nie minęło, aby różowooka się rozproszyła. Jakby wymijanie pni slalomem było znacznie bardziej atrakcyjne.
– Xeva… Xeva tylko się nie zgub – przypomniały wadery, próbując nadążyć za nią wzrokiem.
– Przecież obok idę czas cały!
Zakręciła się wokół jeszcze jednego drzewa, po to, aby następnie podbiec tanecznym krokiem do dziewczyn i przyjacielsko odbić się od ich boku. Nie mogły zrobić nic innego, niż tylko zaśmiać się, rozbawione.
– Dobra, dobra. Obok.
Miały wrażenie, iż Teneriska co jakiś czas zapominała, że w ogóle zmierzały do jakiegoś celu, a jedynie cieszyła się zwykłym spacerem z nowymi koleżankami. Na szczęście przynajmniej one nie gubiły skupienia, dalej wytrwale trzymając nos blisko zaśnieżonego podłoża. Zapachy zaczynały już mieszać im w głowie, zlewając w jedną, brejowatą całość, ale nie poddawały się. Przynajmniej dopóki nie zaczęło to trwać zbyt długo nawet dla nich. Łapa za łapą, metr za metrem… Ile można? Podniosły łeb, sięgając spojrzeniem nieba, jak gdyby miała tam być wymalowana jakaś podpowiedź.
– Co jest? – nie umknęło to uwadze trzeciej wilczycy.
– Wiesz co, nie mamy pojęcia, za czym w ogóle gonimy, ale daleko już zdążyło pójść, nie sądzisz? – zrobiły adekwatną do sytuacji, kwaśną minę – myślisz, że w ogóle jeszcze to znajdzie-
Trzask kilku łamanych gałązek zasiał ciszę w ich gardle. 

<Xeva?>

Słowa: 422 = 27 KŁ


Od Ametrine, CD. Xevy

W głowie cały czas mi dzwoniło a przed oczami miałam ciemne plamki. Musiałam się bardzo skupić, żeby zrozumieć co Xeva do mnie mówi. Musiałam mocno oberwać… Czułam, jak cienka strużka ciepłej i lepkiej krwi spływa po moim czole, lecz nie przejmowałam się tym w żadnym stopniu. Ważniejsza była teraz Xeva. 
– Boli Cię jak bierzesz wdech? – zapytałam, wstając powoli. Zakręciło mi się w głowie, przez co prawie straciłam równowagę, ale zdołałam się utrzymać na nogach. Temeryjka przytaknęła.  
szur szur  
Podniosłam głowę zbyt gwałtownie, chcąc namierzyć źródło hałasu, ale głowa mi eksplodowała. Przed oczami rozlała się ciemność a ból przeszył czaszkę. Zacisnęłam mocno zarówno powieki jak i szczękę. Poczułam smak metaliczny smak w pysku. Starałam się nie wydać z siebie żadnego dźwięku, by nie niepokoić Xevę bardziej niż to jest konieczne. Powoli wypuściłam powietrze z płuc i ostrożnie uchyliłam powieki. Czekoladowa wilczyca przytaknęła cicho. Patrzyła na mnie z lekkim niepokojem i większą ilością troski, lecz nic nie powiedziała. Bycie lekarzem wiąże się z jedną cechą - nie cierpię być pacjentem. 
– Mogę zobaczyć? – zapytałam czysto zawodowo. Pierwsza sprawa to kwestia dobrego zachowania. Niby głupie pytanie ale dosyć ważne, ponieważ wiem (nie z własnego doświadczenia szczęśliwie), że dla niektórych to podchodzi pod paragraf takie dotykanie bez pytania. Druga kwestia to sama kwestia dotyku. Pracowałam z wieloma wilkami, głównie z tymi, które mają tak zwaną trudną przeszłość. Dla znacznej większości z nich dotyk to powrót do przeszłości; otwarcie starych ran, które mimo zagojenia dają o sobie znać. Najważniejszy jest dla mnie komfort pacjenta. Parafrazując do mojej wcześniejszej wypowiedzi - czyli nie mój. Gdy wilczyca zdjęła swój płaszcz, czy też kubrak, zaczęłam delikatnie dotykać klatkę piersiową Xevy, wyostrzając swoje zmysły, głównie dotyk oraz słuch. Ciężko oddychała oraz gołym okiem mogłam zobaczyć prawdopodobne miejsce urazu. Zanim dotknęłam tą okolice przyłożyłam swoje ucho (z racji braku posiadania przy sobie stetoskopu) i zaczęłam analizować jej oddech. Nie brzmiał najlepiej, ale słyszało się gorsze. Nagle delikatna sierść teneryjki uniosła się, strosząc włos. 
– Zimno Ci? 
– Ale trochę tylko, przejmować się nie musisz… 
– Muszę, bo to bardzo ważne – poprawiłam ją, po czym skupiłam się na stworzeniu niedużego, wielkości małego arbuza, kryształu a następnie stworzenie coś w rodzaju więzi z nim, aby mógł czerpać moją moc a on przekształcił ją w energię cieplną. Gdy kryształ rósł, Xeva nie mogła oderwać oczu od procesu jego tworzenia. Już miałam mówić, że to nic takiego, kiedy w ostatniej chwili przypomniałam sobie o fakcie pochodzenia mojej towarzyszki. Może akurat na ich wyspach nie ma żywiołu kryształu? Kryształ tuż po narodzinach miał przezroczystą barwę, ale po nadaniu mu zadania i mocy zmienił barwę na półprzezroczyste kolory zachodzącego słońca. Oraz oczywiście zaczął dawać ciepło. Xeva usiadła blisko przy krysztale, aby czerpać z niego ciepło, pozwalając na dalsze badanie. Odetchnęła ciężko, ale z niejaką ulgą. 
szur szur 
 Znowu ten dźwięk! Nie było go dłuższą chwilę i miałam nadzieję, że cokolwiek go wydaje już poszło sobie dalej… Ale niestety tak nie było. Martwiło mnie to, ponieważ mogło to być potencjalne zagrożenie. Ćwiczyłam walkę w różnych sytuacjach, jednak znam swoje ograniczenia i nie jestem stanie powiedzieć czy jestem gotowa do potencjalnej walki. Dzwonki powoli milkły jednak dalej czułam jakbym robiła kilkanaście beczek w powietrzu pod rząd. Xeva również nie wygląda najlepiej a, niestety, podejrzewam dosyć spory problem związany z jej żebrem lub (mam nadzieję że nie) żebrami. Zanim wróciłam z powrotem do klatki piersiowej Xevy zadałam jej kilka innych pytań – czy coś jeszcze ją boli, czy nie ma mdłości, dzwonienia w uszach, uczucia dezorientacji (które niestety u mnie występuje), czy jest w stanie utrzymać równowagę i chodzić normalnie. Szczęśliwie wszystkie pytania wypadły dobrze – poza nieszczęsnym upadkiem na bok nic więcej jej nie doskwiera.  
szur szur  
Z jednej strony chciałam, i to bardzo, zignorować ten dźwięk, ale z drugiej strony moja intuicja mi na to nie pozwalała. Po plecach przeszedł mi delikatny prąd, przez co lekko nastroszyłam sierść na grzbiecie. Nie wiem czy to z chłodu, który odczuwałam już w mniejszym stopniu ale nadal, czy bardziej z powodu przeczucia. Oby nie z powodu tego drugiego… – pomyślałam. 
– Może Cię zaboleć – ostrzegłam, ale po chwili dodałam – postaram się to zrobić szybko ale będę musiała wyczuć co się tam dzieje, dobrze? 
– Dobrze… – powiedziała Xeva, po czym ponownie zdjęła swój kubrak. Ustawiła się bokiem do mnie, odsłaniając lewy bok. Pomimo gęstej acz krótkiej sierści widać było czerwień pod skórą wilczycy. Niedobrze… Delikatnie odsunęłam włosy, co spotkało się z cichym sykiem ze strony Xevy. Nawet najmniejszy dotyk sprawiał jej ból, co oznacza, że spory obszar tkanek dostał i to mocno. 
– Teraz może bardzo zaboleć… – powiedziałam i dotknęłam zaczerwienionej skóry, żeby zobaczyć jak wygląda sprawa z żebrami. Xeva wytrzymała kilka sekund, po czym odskoczyła jak poparzona, lecz mi to wsytarczyło. Co najmniej dwa złamane… Mam nadzieję, że nie zrobi się jej odma opłucna… 
– I… co…? – zapytała czekoladowa wilczyca między swoimi oddechami. 
– Dwa żebra są złamane i jest dość spory krwiak podskórny…  
szur szur 
– To źle czy… bardzo… źle? 
– Krwiak się wchłonie w ciągu kilku dni, żebra będą potrzebowały więcej czasu do zrośnięcia się… 
Teneryjka położyła uszy do głowy, a na jej twarzy zawitał wyraz smutku i… zawiedzenia? 
– W porządku? – zapytałam, ale nagle mój ból głowy z niemal zerowego poziomu skoczył na prawie setny. Aż mi się ciemno zrobiło, ale jakimś cudem utrzymałam się na nogach. Xeva najwyraźniej to zauważyła. 
– Ami, w porządku wszystko? – zapytała lekko wystraszona, niemal przeskakując dzielący nas niewielki dystans. 
– Tak… tylko trochę mocno uderzyłam się w głowę i tak trochę boli… – zaśmiałam się niemrawo. Nie wiedziałam dlaczego, ale się zaśmiałam. Nagle pojawiło się kolejne szuranie, tym razem głośniejsze, po czym kilka dziwnych dźwięków i plusk wody. Następnie usłyszałyśmy coś, czego się nie spodziewaliśmy. Głos. 
– Hop hooop, jest tam kto? 
– Tak! – krzyknęłyśmy obydwie jednocześnie. 
– Jak wyście się tam dostali?! – zapytał żartobliwym tonem wilk. 
– Przecież nie specjalnie! – odszczeknęłam mu. Nieznajomy się zaśmiał, po czym zaczął się zastanawiać głośno, mamrocząc coś pod nosem. 
– No dobra, chyba wiem jak was wydostać z tej dziury! 
Spojrzałyśmy na siebie po czym zaczęłyśmy się wsłuchiwać w plan naszego tajemniczego “wybawiciela”. 
 
<Xeva?>
Słowa: 985 = 55 KŁ

niedziela, 29 stycznia 2023

Od Rosa - Trening IV

Taniec od zawsze był nieodłączną częścią życia istot świadomych. Metodą na wyrażenie siebie. Choć brzmi to jak lipny wstęp do równie lipnej rozprawki, tak właśnie było. Wilki tańczyły czy to w celu czczenia bogów poprzez ruchy ciała i poświęcanie im swojej energii, czy to aby wyrazić swoje emocje, dzielić z kimś magiczną chwilę lub po prostu chciały zachować dobrą kondycję ciała, o ile ktoś nie był fanem bezsensownego biegania po lasach w tę i z powrotem. Można to robić zawsze, o każdej porze dnia i nocy; można samemu, z partnerem, a można w całej grupie. Ba, można urządzać bankiety, które polegają tylko na tym, żeby wilki kręciły się jak bączki po parkiecie i to też sprawiałoby frajdę. Można też tańczyć tylko swoim ciałem, a można przecież przy tym używać atrybutów.

Ros też lubił tańczyć. Zazwyczaj konkurować z innymi, machając przy tym jakimś ostrym przedmiotem; w domyśle nożem, lub mieczem. Skakał w tę i we wtę, aż nie padł on, lub jego przeciwnicy. Kręcił się, unikał i rzucał, machając wściekle swoim narzędziem, i choć była to raczej kontrowersyjna metoda na walkę, niezwykle różna od tego, jak wyglądały tradycyjne potyczki to jednak wszyscy, którzy kiedykolwiek zobaczyli jak ten wilk w przepełnionym pasją tańcu kroi swojego rywala, zgodnie przyznawali, że nie dało się oderwać od niego wzroku. Każdemu dech zapierał w piersi, za każdym razem gdy srebrzyste, mieniące się niebieską perłą futro migało na lewo i prawo, z czasem barwiąc się na czysty szkarłat, dopóki nie pozostawały tylko te jaskrawe, zalane obsesją białe ślepia, które nie odwracały się od wroga, dopóki ten nie wydał ostatniego oddechu. 

A przynajmniej tak słyszeli Gwynn i Akan, którzy gdy tylko dostali zaproszenie na wspólny trening od samego dowódcy, odczuli oboje gwałtowny skurcz żołądków i odebrało im mowę, a łebki zalały się gorącem ze stresu. Oczywiście zaproszenie nie miało formy zaproszenia, więc i młodzi nie mogli odmówić. Zresztą, nawet gdyby Białe ich poprosił o to by wzajemnie się pozabijali, ich zdanie nie miałoby najmniejszego znaczenia. Mógł ich zmusić do wykonywania swoich rozkazów bez kiwnięcia najmniejszym palcem. Wiedzieli o tym, więc tym bardziej obawiali się treningu. 

Przebywali na ziemi Krwistych od jakichś dwóch miesięcy i nadal nie do końca orientowali się w sytuacji – komu mogli ufać, a komu nie powinni; kto mógłby ich zabić i za co; gdzie wchodzić, a gdzie absolutnie nie mają prawa. Nie, nawet nie byli na ziemi Krwistych, bo parka bardzo szybko trafiła do Zerdinów, pod opiekę Travki i więcej czasu spędzali na powierzchni Centrum, niż wśród swoich. Na samym początku usłyszeli od wilka o oczach w kolorze morza, że gang zapewni im stuprocentowe bezpieczeństwo, i że nie muszą się już obawiać, gdyż to jest ich miejsce, a zaraz potem zostali ooddani na trening do Spaleeńców. Na początku naprawdę uwierzyli wemu wilkowi i mieli nadzieję na to, że w końcu zaznają godnego życia i… cóż, od tamtej pory nie było można powiedzieć, że ich życie było niegodne, bo rzeczywiście mieli co jeść i gdzie spać, a także nikt się nad nimi specjalnie nie znęcał… jednak po całym ich doświadczeniu z czarnym rynkiem odnieśli wrażenie, że po prostu wpadli z jednego więzienia, do drugiego, a potem do trzeciego i we wszystkich tych miejscach wciąż mieli tylko siebie. Wciąż byli tylko czyjąś własnością, a konkretniej własnością najstraszniejszego wilka, jaki tułał się po podziemiach. Było to dosyć przygnębiające spostrzeżenie. Fakt faktem, wilki z gangu Ślepaków interesowały się dwójką – w szczególności Ikaharu, który przez cały pierwszy tydzień tydzień pojawiał się codziennie, by ich zapytać o samopoczucie, a potem raz na parę dni; sam Ros przyszedł tylko raz i to raczej do zerdińskiej dowódczyni, a nie do nich, aby omówić jakieś istotne, prywatne kwestie. Szczeniaki wtedy usłyszały, że mają się pilnie uczyć i być grzeczni, choć w tamtym momencie było im już bliżej do nastolatków niż szczeniąt. Oboje codziennie wstawali o poranku i od razu sama Travka zabierała ich na ćwiczenia. Uczyli się głównie praktyki z innymi młodocianymi spośród czerwonookich – używali mocy, bili się i rywalizowali na inne sposoby, bo nie mieli większego wyboru. To był pierwszy raz od miesiąca, jak zobaczyli swojego szefa. 


Gwynn odwzajemnił spojrzenie swojego brata bez przekonania, wiedząc podświadomie, że podzielali tę samą myśl – jesteśmy w dupie. Spodziewali się, że zaproponowany przez lidera trening będzie jakimś większym wydarzeniem, w którym weźmie udział chociaż ze dwadzieścia wilków. Mieli nadzieję poobijać się trochę, poodbijać od innych, może gdzieś schować. Byli przy tym święcie przekonani, że Białe i tak by ich znalazł i w końcu złoił skórę, jednak w jakiś sposób zaakceptowali tę myśl. Tymczasem byli tu tylko we trójkę. A skoro Białe doskonale czytał w myślach nawet przez ściany, to na pewno słyszał ich ciche rozmowy o tym, jak bardzo nie chcieli uczestniczyć w tym treningu, albo jeszcze gorzej - słyszał ich plotkowanie na jego temat. Czy zdarzało im się przesadzić w ocenie białowłosego? Phi, a komu się nie zdarzyło. Właściwie, to wilczki były już gotowe na śmierć. 


– A co wy tacy bez życia? – skonsternowany pomruk Lerdisa wywołał dreszcz na karku obu Somnum, których fioletowe oczy tylko wpatrywały się w siebie wzajemnie, jakby na świecie nie było niczego bardziej interesującego. Ich głowy były lekko pochylone w dół, a sylwetki skulone, gdy tyłki posadzili na śniegu. Wyglądali jakby mieli rozmawiać sobie wyłącznie za pomocą myśli, jednak było to niemożliwe.

Jednooki przechylił łeb w braku zrozumienia, a jego brwi się zacisnęły, powołując do powstania oddział zmarszczek na czole. Widział ewidentnie, że coś było nie w porządku i oboje byli zestresowani, jednak póki żaden nie pokusił się o rozmowę albo chociaż spojrzenie na niego, nie był w stanie absolutnie niczego wywnioskować. Zniecierpliwiony odrzucił na bok pakunek, który do tej pory przewieszony był u jego boku i jednym szarpnięciem za sznurek (poprzez telekinezę) rozpakował zawinięte w niedużą plandekę tyczki, które rozsypały się na śnieg  z charakterystycznym dźwiękiem obijającego się o siebie drewna. W mgnieniu oka złapał za jedną z nich i przyłożył Gwynnowi do głowy, a następnie lekko go szturchnął między uszami, wypełniając milczenie trzema pustymi puknięciami.

– Widzę, że nie jesteście chorzy. O co chodzi? Obraziliście się?

Jednak młodziak z roztopioną na pysku maską najpierw zmrużył oczy, przerywając kontakt wzrokowy z bratem, a po chwili syknął i złapał się za głowę, w miejscu, w którym nastąpiły uderzenia, choć wcale go to nie zabolało. W odpowiedzi Białe wydał z siebie rozbawiony pomruk. Najwyraźniej jednak nie widział sensu w znoszeniu dziwnych humorków wilcząt, ponieważ po chwili odwrócił się do nich bokiem i sięgnął po kolejną tyczkę. 

– Jak się namyślicie o co wam właściwie chodzi, to dajcie znać. Ale nie ma mowy żebyście stąd odeszli sami – rzucił bez cienia wyrzutu, czy złośliwości i wziął się za samodzielny trening, ku zdziwieniu bliźniąt. Zresztą, jego spokój i duma były imponujące nawet dla niego samego. Oczywiście mógłby zmusić ich do współpracy, nawet usłyszał z tyłu głowy podszept, który zachęcał go do naprostowania szczeniąt siłą, jednak mijało się to z celem. Ros wcale nie miał ochoty się nad nimi znęcać, a zmuszanie kogoś do robienia czegoś wbrew ich woli było przecież oczywistą przemocą. Poza tym Erwin nigdy nie skrzywdził tego półślepego szczenięcia, więc i to szczenię po latach nie czuło potrzeby, żeby krzywdzić kolejne sieroty. Agresja skierowana do kogoś, kto w przyszłości mógł urosnąć i zapragnąć zemsty za wszelkie krzywdy byłaby zresztą strzałem w kolano. Mieli sobie wzajemnie ufać, a nie dokuczać. Zaśmiał się pod nosem, bo można było śmiało powiedzieć, że wpływ Arcykapłana bardzo ukształtował osobowość dowódcy gangsterów. Prawdą było, że sam Ros za dzieciaka też parę razy obrywał w mniej lub bardziej dotkliwy sposób od Ivo lub Barona, ale to było coś innego i wilk nie chował żalu. W tamtym momencie życia akceptował, że wszyscy przez to przechodzili, a jednak nie chciał tego powielać.


Wybrał fragment łączki otoczony kukłami i zaczął się rozgrzewać w milczeniu, co jakiś czas rzucając kątem oka na rodzeństwo, które coś między sobą mamrotało w konspiracyjnym szepcie. Miał dobry humor, więc znów uśmiechnął się sam do siebie. Polana, którą wybrał na trening w rzeczy samej nie była do końca zwykłą polaną, a starym odłamem terenów ćwiczebnych dla wojsk w Dystrykcie II. Kiedyś były one intensywnie użytkowane, aby z dnia na dzień zostać całkiem porzuconymi, gdy wybudowano w tym samym dystrykcie nowe i większe pola treningowe. W dużym skrócie, stare tereny miały zostać rozebrane i zapomniane, jednak ostatecznie nigdy się tego nie doczekały. Przez lata więc niestabilne półki lodowe nadal mogły być użytkowane jako tor przeszkód dla wariatów, a przybite do pali kukły, choć już obdarte z każdej strony przez jelenie i dziki, nadal nadawały się do uderzania w nie pałkami. Zatopiony w swoich myślach basior w końcu zaczął obskakiwać kukłę dookoła i z maksymalnym skupieniem zadawał ciosy w, jak sobie wyobrażał, punkty witalne nieożywionych istot, które mogły tylko bezwładnie odpierać ataki machając wzbudzonymi w drgania kończynami i odnogami. Jedne tylko stały, biorąc uderzenia na klatę, zaś kolejne podskakiwały lub bujały się, gdy tylko ich środek ciężkości odchylił się w którąkolwiek stronę. Basior był bezlitosny zarówno dla kukieł, jak i dla swojego ciała, które choć nie zapominało techniki, bardzo szybko lubiło zapominać o tym, że przez cały czas powinno być przygotowane na wszystko. Białe jakiś czas wcześniej walczył na poważnie i, o zgrozo, przegrał z kretesem. Po krótkiej rehabilitacji wrócił do sprawności, choć nadal nieco obolały, lecz jakie to miało znaczenie, skoro już raz przegrał? Jego kondycja była niewystarczająca, powodując frustrację, a przebiegnięcie kilku kilometrów z punktu A do punktu B nie dawało mu tyle adrenaliny, co bezpośrednie starcie, nie wypełniało jego pyska krwią swoją, lub czyjąś. Kukły też tego nie zapewniały, jednak wciąż celował. Ciągle uderzał jak oślepiony, jakby mając nadzieję, że zaraz drewniane konstrukcje otworzą przed nim swoje sztywne ciała, z których wypłyną miękkie flaki i zabrudzą śnieg swoją jeszcze parującą posoką, o którą toczyła się stawka. W wyobraźni to widział i czuł zapach. 

Otumaniający. Uzależniający. Ten, do którego tak tęsknił.

Wraz z ostatnim uderzeniem drewnianego pala o kukłę, z gardła wilka wydobył się głośny, wzburzony warkot. A następnie pal upadł, zaś wilk wstrzymał oddech na sekundy. Jego wzrok złagodniał, gdy wyobraźnią wciąż utrzymywał wspomnienie tego charakterystycznego zapachu, który już nigdy nie wróci. W końcu jednak musiał znów go wypuścić, by nabrać powietrza. Po tym już tylko ziajał, uspokajając myśli. Zapach odszedł, pozostał mdły posmak. Spieniona ślina kapała po obu stronach jego pyska, więc rozciągnął się w śniegu i wytarzał całe ciało, a grudy chłodnego puchu zaraz chętnie oblepiły gęste futro. Chwilę zajęło, nim na powrót usiadł i otrząsnął się. Już od nowa chwytał za pal, aby móc zacząć kolejną serię, gdy przypomniał sobie o dwóch pierdach, które miały przy nim być. Rzucił na nich okiem, nadal ciężko oddychając i z zadowoleniem zdał sobie sprawę, że przyglądali mu się z rozdziawionymi mordkami. Przynajmniej udało mu się zmusić ich do jakiejkolwiek formy zainteresowania, nie używając przy tym siły.

Cieszyło go to. Miał nie tylko świetne umiejętności walki, ale był też świetnym pedagogiem.

– Chcecie też spróbować? – rzucił niby od niechcenia, tylko po to, żeby szczeniaki spojrzały po sobie w niemym zaskoczeniu. Gdy zajęło im to zbyt dużo czasu, Lerdis chwycił mocno za pal telekinezą i przeciągnął nim po śniegu, po czym podrzucił i postawił pionowo metr od dwóch nosów. 

– No? – popędził. 

Po chwili Białe odczuł, jak pałka jest nieśmiało przejmowana przez telekinezę Akana. Choć basior nie był szczególnie wyczulony magicznie, wyraźnie czuł jak aura szczeniaka delikatnie mizia jego własną, więc sam zaczął puszczać, cały czas obserwując wilczka.

– I… I szef to telekinezą robi? – młody wyraźnie był podekscytowany, choć brak zaufania do srebrnego wilka ewidentnie tę ekscytację dławił. Ros się tym nie przejął i skinął głową.

– Mhm. Przez długi czas swojego dzieciństwa nie mogłem uczyć się żywiołu umysłu, więc w zamian trenowałem ciało razem z innymi wilkami. Potem któregoś dnia zaobserwowałem jak wojownicy walczą prawdziwymi ostrzami i spodobało mi się to… – rzucił, odwracając wzrok na tyczkę z sentymentem. Na chwilę się zawahał, jednak ostatecznie na jego pysku pojawił się delikatny, cwany uśmiech – I tego samego dnia ukradłem miecz jednemu z wojowników. Byłem rocznym gnojkiem, więc gdy mój mentor, Baron, się o tym dowiedział, oczywiście chciał mi go zabrać. A ja nie chciałem oddawać mu swojego łupu! Więc przez przypadek trochę go pociąłem…

Choć Ros wspominał o tym z kwaśnym uśmiechem, Gwynn patrzył na niego z czymś między przerażeniem a podziwem, zaś Akan tylko z podziwem.

– Ostatecznie dostałem wpierdol, zabrali mi miecz i oddali temu wojakowi – Lerdis nieznacznie się skrzywił, jednak zaraz potem znów złagodniał – Za to dali mi tyczki.

– Te tyczki? – spytało wilczę z połową maski.

– Nie, tamte już dawno połamałem. Ale te są lepsze. Choć cięższe, to lepiej wyważone. Zresztą podnieś i zobacz. Jeśli nie czujesz jak ciężar tyczki wbija cię w ziemię, to znaczy, że ta tyczka jest do dupy. 

I rzeczywiście wilczek złapał stabilniej za drewniany pal, który był gruby jak łapa lidera, długi jak trzech liderów, a ciężki jak… Akan uniósł pal na zaledwie kilka centymetrów, a już zaraz wygiął się jak wściekły kot, jęcząc z determinacją. Drewno jednak szybko wpadło w tę samą dziurę w śniegu, z której zostało wyciągnięte. Przynajmniej dalej stał. Gwynn patrzył na to wszystko w milczącym zaciekawieniu.

Ros parsknął wesoło. 

– To… to też nie jest dobry pal – uznał, po czym chwycił za przedmiot bez większego wysiłku i odłożył go na bok, a w zamian podszedł do rozsypanych parę metrów dalej narzędzi, spośród których wybrał dwie o połowę krótsze tyczki, które, w jego mniemaniu, idealnie nadawały się dla o połowę mniejszych niż on wilczków. Wzrostowo aż tak nie odbiegali, jednak kwestia umiejętności i masy robiła swoje. Sam zaczynał na takiej wykałaczce, gdy jeszcze wyglądał jak bezbronne jagnię. Bez większego zaangażowania rzucił szczeniakom paliki pod łapy i machnął głową.

– Zapoznajcie się. 

Ten bardziej nieśmiały zrobił krok w tył, ale dla odmiany drugi szybko pochwycił pal i zaczął nim niezgrabnie obracać, próbując naśladować wcześniej zaobserwowane u szefa ruchy. Białe przez chwilę go obserwował, po czym wziął swoją własą ciężką tyczkę i stanął obok młodzieńca.

– Musisz poprawić postawę. Pomoże ci to nie tylko przy tyczce, ale ogólnie przy kontroli telekinezy. No już, stań stabilniej, noga do tyłu – basior zaprezentował, cały czas kontrolując słownie ruchy Akana. Następnie nagle zmienił pozycję, a fioletowooki po nim powtórzył. Całość zapętlała się parę razy, póki ruchy szczeniaka nie stały się wystarczająco płynne, by Ros je zaakceptował. 

– Idziemy spróbować na kukle?

Wilczek entuzjastycznie pokiwał głową. 

– A ty, Gwynn? 

Jednak szczenię wciąż nie wyglądało na przekonane, choć po "zdradzie" ze strony brata przestał być taki skwaszony. Niechętnie wstał, jednak nie wziął ze sobą pala.

– Nie rozumiem po co te tyczki. 

Lerdis pokręcił lekko głową, jakby szukając wyjaśnienia

– Ja po prostu lubię używać narzędzi. Są wygodne, pozwalają zachować dogodną odległość od przeciwnika, nie musisz już na samym początku obawiać się, że niepostrzeżenie przeciwnik przerwie ci zębami którąś z tętnic i się wykrwawisz nim konfrontacja dobrze się zacznie… Jednak niewielu poza wojownikami sięga po broń w walce, więc wam się mogą przydać z kontrolą telekinezy. Często w krytycznych momentach mózg podejmuje decyzje zanim w ogóle zdążymy przemyśleć opcje. Dobrze jest mieć zaufanie co do swoich odruchów warunkowych i  dobrze jest mieć pewność, że jak będziesz musiał trafić w punkt, to trafisz, a tego trzeba się najpierw nauczyć.

Lerdis kilka razy obrócił tyczką w powietrzu, nim zwrócił się do Akana, machnął głową i oboje podeszli do kukły. Gwynn za ich plecami złapał za dobrany mu pal i parę razy go wyważył telekinezą, nim ostatecznie odrzucił przedmiot na śnieg i skupił się na obserwowaniu poczynań brata i lidera. 

– Jeszcze ich dobrze nie znasz, więc uważaj żeby nie dostać od nich wpierdolu. Ja za pierwszym razem dostałem. Zresztą za drugim i trzecim też. Zaczynajmy. 


Niestety ani Akanowi nie udało się zbyt wiele załapać, ani Rosowi udowodnić, że potrafi nauczać, ponieważ nie minęło pięć minut, gdy niespodziewanie zaszedł ich intruz. Jeszcze nie zdołał wyjść z zarośli, kiedy białowłosy Lerdis obrócił łeb w jego kierunku z konsternacją.

– Nudzisz się, Bisigal? – rzucił obojętnie.

Zanim się pojawił, słychać było jego wesoły śmiech. 

– Podziwiałem cię w pracy, Królu Podziemia– brązowy Fenris objawił się trójce wybitych z rytmu wilków, nonszalancko stawiając łapy jedna za drugą. 

Bisigal był wielkim basiorem o mocnej budowie. Dowodził piątą frakcją w Watasze Krwistych, która trudziła się handlem żywym towarem, porwaniami i sutenerstwem i rzeczywiście wyglądał jak ktoś, kto zabrałby ci spod nosa dziecko, a następnie puścił kwiecistą wiązankę przekleństw i jeszcze dał w ryj. Sam też niejednokrotnie dostawał, o czym świadczyły między innymi wyszarpane do połowy lewe ucho oraz trzy, długie szramy na piersi, wyraźnie widoczne pomimo ciemnego futra w tym miejscu. Z niejaką dumą spojrzał na jednookiego i skłonił się nisko, a następnie zerknął na szczenięta.

– Okażcie szacunek, jest od was wyżej rangą – burknął Ros, szturchając Akana. Młody basior podskoczył z zaskoczenia, jednak zaraz kiwnął w kierunku Fenrisa, a Gwynn poszedł w ślady brata.

– Dowódco Bisigal…– bąknęli oboje.

Na pysku wspomnianego wciąż tkwiła jakaś uciecha zmieszana z rozbawieniem, lecz ewidentnie nie był zainteresowany wchodzeniem w interakcje z wypierdkami.

– Uczysz swoje pionki? – zapytał luźno, zbliżając się bez pośpiechu. Mógłby krzyczeć na całą polanę, miał do tego wystarczająco mocny głos i wysokie ego.

– Pionkiem możesz być co najwyżej ty. Oni są jeszcze za młodzi żeby być moimi pionkami – odparł Lerdis, jakby wyjaśniał najbardziej oczywistą rzecz na świecie – Powtórzę pytanie: nudzisz się, Bisigal?

W końcu na pysku wilka o czarnych oczach pojawiło się pasywne oburzenie.

– Jak możesz oskarżać mnie o takie rzeczy?

– Ja miałbym oskarżać ciebie? Gdzieżbym mógł, to tylko kulturalne pytanie. Przeszkadzasz nam – rzucił Ros z podobnie udawaną urazą, po czym chwycił od niechcenia pal i zakręcił nim parę razy w powietrzu z kpiącym uśmieszkiem. 

Siedzące z boku szczenięta wyraźnie nie wiedziały o co chodzi, więc nawet nie próbowały się wtrącać. Akan jednak najwyraźniej poczuł zbyt duży stres związany z powodu kilkumetrowej separacji z bratem, więc szybko do niego uciekł, robiąc miejsce Fenrisowi. Białe przy tym był całkowicie beznamiętny, tak jak zawsze, kiedy ktoś okazywał mu za dużo zbędnej atencji. Nie przepędził jeszcze natręta tylko z tego powodu, że Bisigal ewidentnie czegoś chciał, a Ros był ciekawy o co chodzi.

– Mogę dołączyć do treningu?

Białowłosy parsknął.

– Po to był ten przydługi wstęp? Możesz.

Ewidentnie podekscytowany basior zbliżył się niepotrzebnie blisko, a jego ogon kiwał się na boki bardzo nieadekwatnie do sytuacji.

– To może na początku zaprezentujemy młodym jak się walczy wręcz?

Ros zrobił krok w tył, nie akceptując tej niezdrowej energii.

– Dziś trenujemy z tyczkami.

Bisigal tupnął i machnął łbem.

– Oj no weź, na co dzień jedyne tyczki z jakimi mamy do czynienia to te w słowie “potyczki”. Niech popatrzą jak wygląda rzeczywistość. Może podłapią jakieś dobre techniki. Co nie, dzieciaki? Przekonajcie go – ciemne spojrzenie poleciało w kierunku wilczków, które z oczywistych względów nie chciały się angażować w dyskusję. Gwynnowi wszystko było jedno i tylko Akanowi może było nieco przykro, że lekcje zostały przerwane. Białe oczywiście zauważył tę przykrość i westchnął pod nosem.

– Ty jesteś niereformowalny, Bisigal – zamarudził i zrobił kilka ślamazarnych kroków, jakby zastanawiał się się między dwoma niewygodnymi opcjami. 

Czy chciał znów walczyć? Niby trochę się wyleczył po ostatniej konfrontacji z Asmodayem, jednak druga porażka w tak krótkim odstępie czasu ewidentnie wpędziłaby go w kompleksy. Jeszcze z takim pomiotem jak Bisigal, phi. Z drugiej strony Ros bił się z tym konkretnym wilkiem już kilka razy w przeszłości z różnym wynikiem. Poniekąd znali swoje sztuczki i białooki wiedział, czego się mniej więcej spodziewać po tej kupie mięśni. Wilk nie był też kukłą, stanowił większe wyzwanie, a Ros lubił niepewne wyzwania. W końcu się wyprostował, zdecydowany.

– Treningowo, tak? Zgoda, ale tylko raz.

– Jesteś wspaniały, Szefie.

– A wy obserwujcie ale się nie zagapcie, żeby żaden z was przypadkiem nie pojawił się między nami – powiedział, nawet nie zerkając na rodzeństwo Somnum. Z nisko zawieszonym łbem odsunął się od placu z kukłami i stanął na środku polany, gdzie była masa otwartej przestrzeni. Brunatny basior szedł za nim jak cień, wciąż rozanielony tym, co miało nastąpić, po prostu jak dziecko. Oboje stanęli naprzeciw siebie i zaczęli się rozgrzewać, ciągnąc gadkę szmatkę jeszcze przez chwilę.

– To może jakiś zakład? – zaproponował Bisi.

– Co? Myślałem, że walczymy na śmierć i życie – parsknął Białe wyzywająco.

– Uwielbiam kiedy mi tak mówisz.

– Przestań mnie podrywać i mów czego chcesz.

Tym razem Fenris się zaśmiał, wyciągając przednie łapy i rozciągając klatkę piersiową.

– Jak wygram, pozwolisz mi pobić Truce’a. Nie mocno. Tylko tak trochę-trochę. 

– Zalazł ci za skórę? – spojrzenie Rosa było szczerze rozbawione. W swojej wyobraźni już widział, jak Truce wkurza Bisigala jakąś największą na świecie głupotą, a ten szuka argumentu, który byłby dobry żeby sprawić Valerdijczykowi legalny wpierdol, jednak ostatecznie żadnego nie znajduje, więc zaczyna szukać możliwości gdzieś indziej. I znalazł. 

– Zalazł mi za skórę i teraz żyje tam bez płacenia podatków. Wkurwia mnie, pierdolony ptasi mózg. 

– Zgoda – Ros kiwnął łbem.

– A ty czego sobie życzysz, najdroższy Królu?

Basior przez chwilę milczał, zastanawiając się.

– Jak wygram, zaproponujesz Truce’owi, że osobiście posprzątasz jego ptasią wolierę.

W nagłym przebłysku, Bisigal przez chwilę był przerażony, a jego aura zrobiła się ekstremalnie niespokojna. Nie przeżyłby takiego upokorzenia i Ros doskonale o tym wiedział. Ale to były zaledwie sekundy. Lerdis nie zdołał otworzyć pyska by rzucić kąśliwą uwagą, bo czarnooki momentalnie zrobił się bardziej nabuzowany nadchodzącą walką. Oczywiście, że nie planował przegrywać.

– Zgoda. Jakie zasady? Jakieś ograniczenia?

– Chcę tylko, żebyś przekazał szczeniakom coś przydatnego.

Oba ciała były coraz bardziej spięte, a ich ruchy nerwowe. Gdy jeden przestępował z łapy na łapę i drapał grunt, drugi poruszał się po niewielkiej ósemce, nie odwracając ślepia od przeciwnika.

– Zgoda. Ja chcę, żebyś nie używał mocy umysłowych. 

– Zgoda, to rozsądne. I tak planowałem rozłożyć cię bez nich.

Bisigał zaśmiał się, jednak w tamtym momencie brzmiało to już złowrogo. Gdyby stał przed nim ktoś inny, odnosiłoby się wrażenie, że ten potwór chce już tylko szarpać i wyrywać, najlepiej od razu całe kończyny. Zresztą bardzo pasowało to do jego stylu walki.

W tym samym momencie Ros wziął głęboki wdech. Świat dookoła spowolnił, a gdy powietrze wydostawało się z jego uchylonego pyska, był już gotowy.

– Walcz.


Tak jak się spodziewał, ogromna wilcza masa w pierwszym ruchu rzuciła się prosto na niego w celu powalenia wroga z nóg. Bisi zawsze walczył w ten sposób. Napierał na przeciwnika, przewracał, osaczał go, a gdy już się wczepił, nigdy się nie wycofywał. Jedno ugryzienie tego wilka zaraz zmieniało się w dziesięć, potem piętnaście, nieważne gdzie trafił, drążył aż nie pokruszył każdej kości jaka trafiła między jego szczęki, jak kret drążący podziemne tunele. Niestety miał też znakomitego cela. Więc gdy zaszarżował, zaznajomiony z tego technikami Ros mógł tylko odskoczyć w bok i wykorzystać czas, żeby szybko się obrócić przodem do wilka i stanąć na tylnych nogach. Brunatny wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu i natychmiast podążył za ciosem. Zaczęli się tak przepychać, wymierzając ataki w pysk, szyję, poliki przeciwnika, oboje głośno przy tym warcząc. Byle go trafić. Byle się zachwiał. 

Bisi jako pierwszy stracił oparcie. Ros natarł na niego mocniej, jednak tamten złapał się białej sierści na gardle i pociągnął za sobą. Lerdis runął zaraz za nim. Garść włosia oderwała się od skóry, a jednooki odczuł w tamtym miejscu paskudne pieczenie, lecz było zbyt wcześnie żeby przejmować się głupotami. Wylądował na górze w niewygodnej pozycji  i stale obrywał kopniakami po pysku. 

– Rzucasz się jak jakaś cnotka, Bisigal – warknął w końcu, wkurwiony.

– Jeśli twoje cnotki tak się rzucały zanim się do nich dobrałeś… – sapnął w odpowiedzi, i nagle jednym, mocnym uderzeniem tylnych łap zrzucił z siebie jednookiego – To nie świadczy o tobie za dobrze… 

Lerdis wygrzebał się ze śniegu, odzyskując równowagę, a Fenris wstał, sapiąc.

– Nie wiedziałem, że lubisz takie zabawy, Szefie

Ros próbował przetrzeć łapą pustą przestrzeń po lewym oku, do której wpadły mu lodowate drobiny.

– Nie brnij w to dalej – wywarczał ostrzegawczo, i gdy w końcu poddał się ze śniegiem, na powrót przyjął konfrontacyjną postawę. 

Bisi zarechotał , tym razem pozwalając dowódcy na wyprowadzenie pierwszego ataku, który Białe z chęcią wykonał. Zaatakował na wprost, więc oczywistym było, że brązowy basior będzie próbował tego uniknąć, odsłaniając wrażliwe punkty. Ros działał przy tym jak maszyna na zakodowanych schematach – gdy tylko widział okazję kątem oka, uderzał. Gryzł i rwał, a Fenris odwdzięczał mu się niemal w równym tempie, sprawiając intensywny, a przy tym zaćmiony za mgłą hormonów ból. Żaden z nich jednak nie zbliżał się do poddania. Ros zorientował się o popłynięciu pierwszej krwi, dopiero gdy ta rozlała się na jego języku i pysku Bisigala. Szkarłat nagle był wszędzie. Ros splunął w bok i spróbował staranować rywala na wprost, jednak tamten wykorzystał sytuację. Błyskawicznie skłonił się i gdy wylądował pod piersią Lerdisa, odepchnął go na bok i przygwoździł do ziemi. Zziajany, praktycznie leżał na równie zmęczonym basiorze, a krew z jego pyska wsiąkała w brunatną sierść. Niespodziewanie Ros zaśmiał się w głos, choć mocno stłumiony ciężkim cielskiem uniemożliwiającym wzięcie głębszego wdechu. 

– Oko też sobie wydłubiesz? – parsknął Białe, a kiedy dostrzegł niezrozumienie Bisigala, wygrzebał spod niego łapę i niedbale otarł prawy policzek rywala. Zorientowawszy się, że Ros ma szeroką bliznę pod tym samym okiem, również się zaśmiał, rezonując na całe ciało pod spodem i nieco się podniósł. Nie spodziewał się, że następnym co zobaczy będzie jego dowódca oblizujący własną kończynę z jego krwi. Szkarłat rozmazał się na białym futrze, gdy szary język przesuwał się po nim bez pośpiechu. Bisi otworzył pysk bo nagle zrobiło mu się bardzo, bardzo ciepło. Ciepło do tego stopnia, że gdy w następnym momencie dostał kopniaka w podbrzusze, nie wiedział co go trafiło. Jego zad odleciał, a przód stracił orientację, więc gdy ledwo udało mu się złapać równowagę na czterech łapach, Białe zdążył przewrócić się na brzuch i wybrać kolejny cel na szyi rywala. Znów złączyli się we wściekłą kupę gryzącego futra. Stopniowo granica bezpiecznej, treningowej walki przestawała ich obowiązywać. Po odkryciu krwi Bisigala oba basiory coraz bardziej dawały się porwać. Ugryzienia robiły się coraz silniejsze i coraz mniej przypominały przepychanki. Zaraz nie tylko Fenris był zalany krwią, ponieważ jednooki nie był w stanie bronić się przed jego napierającą agresją. Z czasem tracił oddech, widoczność stawała się ograniczona, a zalegająca między zębami sierść raniła dziąsła. Czas działał na niekorzyść obojga, gdy powoli tracili siły, a szala nie przechylała się na żadną ze stron.

Do momentu.

Brak oka Lerdisa nie stanowił dużej przeszkody przy walce w zwarciu, jednak inaczej sytuacja się miała, gdy w grę wchodziła kontrola otoczenia. Tarzali się w śniegu, na zmianę zmieniając się z tym kto był na górze. Akurat wtedy Ros był na dole. Nim poczuł przy swoim policzku ciepło, najpierw odczuł zmianę w sferze aury Bisigala. Usłyszał ostrzegawczy krzyk stojącego w odległości kilku metrów Akana, ale Akan był zbyt powolny. Gdyby Ros czekał na Akana, jego łeb zmieniłby się do tego czasu w pochodnię. Instynktownie postawił między sobą a Fenrisem lodową tarczę i telekinezą odepchnął przedmiot, a tym samym rywala. Zaskoczony Bisi upadł w śnieg, barwiąc go na około krwią, a Białe bez chwili zwłoki przewrócił się na brzuch i uderzył łapą o ziemię. Nim krzyk Akana dobiegł końca, szyja Bisigala była przytwierdzona do gruntu grubym na dwadzieścia centymetrów kajdanem z lodu. Wściekły Fenris zaryczał i zaczął się szarpać, jednak został uziemiony. Roztrzęsiony Ros nie ruszał się przez dłuższą chwilę nie licząc ciężkiego sapania. Wciąż czuł na policzku tylko delikatne ciepło bisigalowego ognia. Ognia, którego nie był w stanie zobaczyć. Zacisnął na moment szczęki tak mocno, że znajdujące się na nich szkliwo zdawało się trzaskać. W końcu podniósł się na nogi i podszedł brunatnego basiora od tyłu. Ten był cały brudny, podobnie jak znajdujący się wokoło wygnieciony śnieg. Leżał w poddańczej pozycji z brzuchem do góry i ziajał, już nie próbując się walczyć. Na początku próbował z ogniem, ale on też zawiódł.

– Bisigal – wywarczał dowódca – Ty podła gnido.

Położył łapę na pyska rywala i przez chwilę patrzył wściekły w te ciemne oczy, żeby po chwili wbić czarny ryj w śnieg, jakby próbował złamać mu w ten sposób kark. Kręgi strzeliły, basior zapłakał, ale nadal sapał i jęczał, zaciskając powieki. Jego brzuch nadal świecił unieruchomiony ku słońcu.

– Kurwa, spalić mnie chciałeś.

– N..ni…

– Nie? To co, planowałeś mnie połaskotać?

Czyste wkurwienie. Właśnie to czuł Ros, gdy patrzył na swojego podwładnego. Jeszcze chwilę tak go wgniatał w śnieg, gdy w końcu dał sobie spokój i podszedł do szczeniąt. Wyglądał jak makabryczna lalka, zalany krwią swoją i Bisigala. Dwójka rodzeństwa była zdecydowanie przerażona, a przy tym ekstremalnie podniecona całą sytuacją. Ostatnie chwile walki rozegrały się tak szybko, że po prostu siedzieli z rozdziawionymi mordami. 

– Bisigal dobrze zrobił. Atakujcie słabe punkty wroga... ale nie wtedy, kiedy wiecie, że ma umysłowy żywioł – wymamrotał basior i splunął w bok – Bo wtedy tylko się wkurwią. Załapali lekcję?

Wilki skinęły głowami. 

– To było super – sapnął rozemocjonowany Gwynn

– To teraz zmierzcie się ze sobą. Nie będę tu sam tak stał jak jakiś kryminalista.

– Ale… – mruknął Akan, spoglądając na rozłożonego jak na krzyżu Fenrisa.

– Ja chciałem polubownie. Skoro był taki sprytny żeby celować ogniem w moją stronę, to niech teraz ten ogień go wyciągnie – prychnął basior i wzruszył ramionami – Może do wieczora się wygrzebie. No już, pokażcie czego was nauczyli u tych Zerdinów. 


Resztę popołudnia trójka wilków spędziła na treningu, jednak tym razem naprawdę skupili się na rozwijaniu umiejętności młodzieży. Na szczęście w ich przypadku obyło się bez rozlewu krwi, a tym samym niepotrzebnych ran i blizn. Ros nie mógł powiedzieć tego samego o sobie. Był obolały, poharatany i brudny, jednak widok zaangażowania szczeniąt sprawiał mu przyjemność i uspokajał. Zupełnie inny rodzaj przyjemności basior odczuwał, gdy patrzył na leżącego nieopodal Bisigala, który przez godzinę próbował pozbyć się grudy lodu ze swojej szyi. Gdy w końcu mu się to udało, posłusznie podszedł do Rosa i w milczeniu położył się koło jego łap, jak kundel którym przecież był. 

– To była dobry trening – zaczął w którymś momencie – A ja użyłem ognia tylko dlatego, bo wiedziałem że Szef jakoś się obroni. Poza tym w zasadach nie było nic o mocach, więc nie zrobiłem niczego złego.

Ucho Rosa zadrżało w irytacji, bo basior miał rację z tym regulaminem. Choć wzroku nie spuścił z atakujących się wzajemnie basiorków, Bisi przełknął ślinę, dostrzegając jak przesiąknięte czerwienią, dotychczas białe łapy wrzynają się w grunt..

– Jakoś? – zawarczał cicho, a ten drugi nagle zarechotał.

– I miałem rację. Jesteś, kurwa, przerażającym draniem.

Lerdis prychnął, jednak potraktował epitet jako komplement.

– Ah, jeszcze jedno. Co do tych cnotek. Trzeba z tobą chodzić, czy od razu się…

W białookim coś pękło. W jeden moment podniósł łapę i przydeptał łeb Bisigala do ziemi, jak wielkiego robala.

– Dobrze ci radzę, nie brnij w to dalej.


Nagroda: 10 punktów do siły x 4

piątek, 27 stycznia 2023

Od Moridmera, CD. Vallieany

Od informatora dostałem kilka wskazówek na temat mojego obiektu obserwacji. Dziesięcioletnia wilczyca, rasy Zerdin, zielarka zamieszkała w dystrykcie II, charakterystyczna czarno-biała samica z bardzo silną magią. Informacji o niej było nie wiele, z tego względu, że były zbierane na szybko. Samica nigdy nie wystąpiła w żadnym temacie Krwistych, była niczym kropelką wody w oceanie ropy: nawet, gdyby się pojawiła, nikt jej by nie zauważył.
Samica od trzech dni leżała w szpitalu. Tylko raz do mniej przyszedłem. Zobaczyłem jej pysk przez szklane wejście, po czym wszedłem do jej sali. W pomieszczeniu były jeszcze trzy wilki, tylko jeden miał otwarte oczy i mi się przyglądał.
- Trafiła w ciężkim stanie – skomentował przyglądający mi się wilk. Zerknąłem na niego kątem oka, a potem przyjrzałem się samicy.
- To nie ona – powiedziałem na głos, po czym odwróciłem się do niej plecami.
- Hm? – nieznajomy chciał wiedzieć, o czym mówiłem.
- Szukam kogoś innego, myślałem, że to ona – skłamałem, po czym wyszedłem z sali i skierowałem się do wyjścia. Okłamałem nieznajomego po to, aby przypadkiem, gdy samica się wybudzi, nie zechciałby się z nią podzielić informacją, że ktoś ją odwiedził.
Na moje szczęście nieznajomy wilk wyszedł dwa dni później, przed jej otwarciem oczu.

Potem już nie przyszedłem. Kontrolowałem wyłącznie moment, w którym opuści lecznice. Podczas gdy ja mogłem spokojnie siedzieć i czekać, ponieważ wilczycy nie groziło żadne niebezpieczeństwo na razie, inni nie mieli tak lekko. Do odnalezienia mordercy wyznaczono kilka wilków, które pracowały dzień i noc. Zbieranie informacji było najlżejszą częścią ich zadania. Najciężej było stanowić ochronę dla naszych lekarzy tak, aby o niczym się nie dowiedzieli.
Cieszyłem się, że moje zadanie było łatwe – przynajmniej na początku.

Czarno-biała istota w końcu wyszła ze szpitala. Mimo, że mogła długo spać, wyglądała na zmęczoną. Przyglądałem się jej z daleka. Nie sądziłem, aby mogło jej się teraz cokolwiek stać: tak w biały dzień, na otwartej przestrzeni, wypełnionej innymi wilkami, będących idealnymi świadkami morderstwa. Samica najpierw zaszła do swojego domu: przynajmniej tak mogłem twierdzić, skoro zawitała do II dystryktu i jakby nigdy nic wkroczyła w progi mieszkania. W tym czasie ja postanowiłem coś zjeść. Niedaleko jej domu znajdowała się mała restauracyjka, w której serwowali owoce morza: mimo, że nie byłem ich miłośnikiem, łosoś przechodził mi przez gardło bez problemu. Po za tym trzeba jeść ryby, jak to mama mówiła.
W lokalu usiadłem tak, aby mieć oko na jej drzwi. Po zjedzonym posiłku, czekałem na nią jeszcze kilka minut, aż postanowiła wyjść na świeże powietrze. Ruszyłem za nią, zastanawiając się, czy takie śledzenie miało jakiś większy sens. Bezpieczniejsza będzie, jeśli będę miał ją na oku, ale takie śledzenie prędzej czy później wykryje, w końcu każdy z nas (albo przynajmniej większość) czuje, gdy jest ktoś nas obserwuje. Samica w końcu nabierze podejrzeń, będzie kojarzyła moją aparycję, aż w końcu weźmie mnie za jej oprawcę. Nie było mi to na łapę, więc postanowiłem spróbować czegoś innego: poznać ją.
Wilczyca weszła do karczmy, a ja za nią po kilku chwilach. Stała przy ladzie i zaczepiła karczmarza. Bez ogródek usiadłem trzy miejsca od niej, również po to, aby wiedzieć, o czym rozmawiają.
- …torby? – usłyszałem końcówkę jej wypowiedzieli. Szary wilk stojący przy butelkach popatrzył na samicę, przez chwilę się zastanowił, po czym pokręcił głową.
- Jeśli zostawiłaś tutaj cokolwiek, prawdopodobnie ktoś już to sobie wziął – skomentował, po czym wrócił do obsługiwania klientów. Wilczyca zmarnowała westchnęła.
- Zgubiłaś torbę? – odezwałem się do niej.

<Vallieana?>
 
Słowa: 553 = 33 KŁ

Od Yelthany, CD. Xevy

Przez moment przyglądałam się jej nastroszonej sierści i obojętnej minie. W jakiś sposób mnie drażniła. Aktualnie nie podobało mi się to, jak się do mnie zwróciła. Coś się stało? Głupie pytanie. Zabrzmiało, jakbym natrafiła na swojej drodze na jakąś przeszkodę, której nie potrafię bez niej obejść. „Dałam ci go”, te słowa rozbrzmiewały w mojej głowie echem. To mnie najbardziej rozzłościło. Dała mi go – nie było tak, wiedziała o tym. Ukradłam, zabrałam jej to sprzed nosa, a ona miała czelność stwierdził, że mi go dała. Denerwował mnie ten jej… spokój i przyjmowanie na siebie niedogodności świata z uśmiechem.
„Nie dość, że zbiera bezużyteczne muszelki, to jeszcze ma problemy z pamięcią”. Chciałam się podzielić z nią tą informacją, ale stwierdziłam, że to będzie już za dużo, nawet jak na mnie. Najpierw kradnę jedną rzecz, a ona mi pomaga. Potem kradnę drugą rzecz, a ona się nawet nie złości. Co to w ogóle za wilk?!
- Własznie przyszłam go zjeścz – powiedziałam niewyraźnie, przez jenota trzymanego w pysku. Położyłam go na ziemi. – Wolisz tył czy łapy? – zapytałam, kładąc się przy martwym zwierzęciu, z pyskiem nad jego zakrwawionym torsem. Samica jak stała w miejscu, dalej to robiła. Przyglądała mi się tylko z coraz większym zdziwieniem.
- Nic. Możesz zjeść sama go – powiedziała tym samym obojętnym głosem, który znowu sprowadził na mnie falę gniewu. Zdusiłam go i nawet wysiliłam się na uśmiech, przynajmniej tak mi się wydawało, jeśli był niewidoczny, nie wiedziałam o tym.
- Ty mi go dałaś, więc chce się podzielić. Nie słyszałaś powiedzenia? Dają, to bierz – po tych słowach zanurzyłam kły w mięsie zwierzęcia, słysząc burczenie brzucha. Przez to wszystko zapomniałam, jak bardzo byłam głodna.
Wilczyca przez moment stała i mi się przyglądała, aż w końcu sierść na jej grzbiecie opadła, a na jej pysku zagościł uśmiech – krzywy i niepewny, ale jednak uśmiech. Podeszła do mnie i powoli usiadła obok, po czym zaczęła od nogi. W milczeniu spożyłyśmy upolowanego przez nieznajomą jenota.

Stwierdzić, że byłam najedzona, to mało powiedziane. Byłam napchana i nażarta. Jenot w pewnym momencie przestał mi wchodzić, ale wiedziałam, że ani grama mięsa tu nie zostawię, bo nie wiadomo kiedy znowu znajdę się w posiadaniu świeżego mięsa, tym bardziej, że nie odzyskałam moich skradzionym monet – i prawdopodobnie już ich nie odzyskam, bo zostaną szybko roztrwonione.
 - Tym razem chyba do domu będę się toczyć – stwierdziłam, widząc jak okrągły miałam brzuch. Mogłam się zwinąć w kulkę i sturlać do tej nędznej części miasta, którą zwałam domem.
- Mogłaś na później zostawić go – spojrzałam na nią. To śmieszne, że mimo tego, iż ją rozumiałam, miałam wrażenie, że mówi bardzo dziwnie.
- Nieeee – przeciągnęłam ostatnią literę. – potem już nie jest tak smaczny – podniosłam się z ziemi z cichym jękiem. – Wracam do miasta, a ty? – zapytałam od niechcenia.

<Xeva?>

Słowa: 448 = 28 KŁ

środa, 25 stycznia 2023

Od Vallieany, CD. Jastesa

Polowanie przebiegło pomyślnie, jak niewiele rzeczy w ostatnich dniach Jastesa i Vallieany. Wilki dorwały młodą lochę, która nie zdążyła jeszcze w życiu się wyprosić, teraz przynajmniej stanowiła smaczny posiłek dla drapieżników. Ostateczny cios zadał Jastes, jak i również on wziął na siebie zadanie polegające na dotaszczeniu zwierzęcia do domu Vallieany, gdzie już ona sama pięknie oprawiła truchło na równe części. Potem mogli w spokoju zjeść, ciesząc się względnym spokojem i swoim własnym towarzystwem. Niebieskooka z zaangażowaniem opowiada o zabawnych historiach ze swojego życia, a i Sivarius zaskakująco chętnie wtrącał anegdoty ze swojego. Wyglądał na dużo bardziej rozluźnionego niż przed paroma godzinami, jakby poważna rozmowa i następujące po niej polowanie rzeczywiście uwolniły go z zalegających na jego grzbiecie obaw. Więc kiedy on szczerze się uśmiechał, ona zaraz te uśmiechy odwzajemniała. Znów było miło. 

Choć przez chwilę. 


– Masz ten. To bardzo popularny środek uspokajający, nie ma skutków ubocznych. Zaczniemy od małej ilości, pij jeden kubek na godzinę przed snem przez następne trzy dni. Jak to nie pomoże, to zwiększymy dawkę lub dobierzemy coś innego – wilczyca sięgnęła na szczyt jednej z półek na najwyższym piętrze swojego mieszkania. 

Oświetlenie z pomarańczowych kryształów otulało całą jej sylwetkę, kiedy wyjęła z pudełka kilka saszetek z widocznymi w środku ziołami i przełożyła je do mniejszego woreczka. Pudełko wróciło na swoje miejsce, a woreczek przesunął się prosto do poselskiej torby złotookiego, która leżała otwarta pod ścianą, gdy jej właściciel zajmował się zabezpieczaniem swojej części przydzielonego mu posiłku. Rzucił okiem na towarzyszkę i nieśmiało się uśmiechnął. Kiedy już doszło do momentu w którym mieli się rozdzielić, znów zdawał się zmęczony i starszy niż był w rzeczywistości. 

– Dziękuję, Valli – rzucił i stanął przodem do niej – Ile kosztuje taka… przyjemność?

Wilczyca roześmiała się krótko i szturchnęła go łapą.

– Dla przyjaciół? Bezcenna.

Jastes chwilę patrzył na jej pysk.

– To twoja praca, nie wygłupiaj się – znów ten słaby uśmiech.

– Nie martw się, mój biznes na tym nie ucierpi, a jedyne czego chcę to zobaczyć, że jest u ciebie lepiej. Zresztą podejrzewam, że jeszcze nieraz zdążysz mi się odwdzięczyć.

Widząc szczere, prostolinijnie pozytywne nastawienie wilczycy, Sivarius więcej nie oponował.

– Zgoda. Dziękuję więc za zioła… polowanie… i rozmowę.

– Też dziękuję za wspólnie spędzony dzień. 

Jastes założył torbę na bok, a obwiązane i zabezpieczone części dzika już zwisały z obu stron jego szyi. Poprawił się i przeciągnął. Oboje w końcu wyszli na zewnątrz, gdzie jedyny ślad pozostały po słońcu był rozciągającą się po nieboskłonie różowo-pomarańczową łuną. Mimo wszystko przyroda była tego dnia spokojna. Sivarius odwrócił się jeszcze jeden raz, kiedy niebieskooka stała w wyjściu, a po obu jej stronach zwisały luźne, grube pnącza obfitujące w liście.

– Odwiedź mnie niedługo. To polecenie od twojego zielarza – rzuciła niby od niechcenia, jednak z zaczepnym uśmieszkiem na smukłym pyszczku. W odpowiedzi usłyszała lekkie parsknięcie.

– A może to ty mnie w końcu odwiedzisz? Za każdym razem to ja przychodzę.

– Hm? Tam koło Symfonii Północy?– czarne uszy zastrzygły w zaciekawieniu, a jej ogon zabujał się na boki z entuzjazmem. Jak mogłaby odmówić? – Zgoda. Za trzy dni?

– Za trzy dni – odparł wilk, kiwając głową. 


W ten sposób minęły niecałe dwa miesiące sielanki, podczas których Vallieana i Jastes spotykali się niejednokrotnie. Koszmary basiora odpuściły, a on mógł spać ku zadowoleniu swojemu i Vallieany. Udało im się. Byli, aż strach powiedzieć, szczęśliwi i naprawdę zdołali uwierzyć, że demoniczny byt dał sobie spokój na dobre. Zginął, rozwiał się w eterze, przepadł i go nie było. Nie na żywo, nie w snach. 

Jednak to nie było takie proste. 

Nie tak szybko i nie tak łatwo.

Uderzyło jak grom z jasnego nieba, a raczej z otchłani najgłębszych oceanów. Zimne i śliskie. Przerażające aż do głębi. Bolało. Czuła fizyczny ból, gdy tylko otworzyła oczy. Zerwała się w środku nocy ze swojego posłania i nie zważając na okoliczności popędziła na złamanie karku do domu Adrila – jedynego bezpiecznego miejsca, które tylko przyszło jej na myśl.

To tylko koszmar, przekonywała sama siebie w biegu, pazernie łapiąc kolejne wdechy. Była nagle dzieckiem uciekającym przed wyimaginowanym potworem, czającym się w ciemności. Wciąż czuła go na karku. Był za nią. Przez cały czas.

Tylko… tylko koszmar… koszmar…

Najprawdziwszy koszmar


Już widziała chatę Adrila. Już chciała wbiec do środka, zerwać zielarza z łóżka, schować się pod stołem. Ukryć przed prześladowcą, zniknąć dla świata, pozbyć się niechcianego, obrzydliwego dotyku, wzroku, oddechu, które wciąż przy niej były. Otaczały z każdej strony. Obejmowały szyję i pierś, zatapiając swoje chude, zimne palce w jej sierści.

I wtedy dostrzegła Jastesa. 

On… on też…

Zaczęła się jąkać jak oszalała, próbując wykaszleć słowa, które nie miały sensu, lecz ratunek nadszedł. Stary Sivarius, jakby prowadzony rodzicielską intuicją otworzył drzwi do swojego mieszkania, a jego brwi były groźnie zmarszczone, zdradzając głęboki niepokój.

– Wy… – bąknął zmieszany, lecz zaraz urwał, widząc stan w jakim była Vallieana, a następnie spojrzał na Jastesa, którego łapy niekontrolowanie drżały, gdy przez cały czas impulsywnie przełykał ślinę. Było źle – Do środka – zarządził 

– Miejsce. – wybełkotał niespodziewanie złotooki. Wadera poderwała łeb jakby oblana wrzątkiem. 

– Jaskinia… – doprecyzowała.

– W trzecim dystrykcie…

Obie pary oczu zwróciły się na starego basiora.

– Adril, wydarzy się coś bardzo, bardzo złego…


<Jastes?>

Słowa: 831 = 47 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics