sobota, 30 kwietnia 2022

Od Aarveda - trening V, cz. I

 - Więc jak?
Aarved odwrócił się i spojrzał na Enzo, jednak pytanie nie było skierowane do niego. 
- Co jak? - odparł właściwy odbiorca, Aeron.
- Dobrze wiesz, o czym mówię - parsknął szary wilk. - Idziesz na to polowanie, czy nie?
Zapadło milczenie. Powietrze wypełniało skrzypienie łap sześciu wojowników wracających ze zwiadu Dystryktu III. Dwie wadery zamykające kolumnę dyskutowały cicho, od czasu do czasu podnosząc głos. Maszerowały kilka metrów za dwiema parami basiorów, dając im przestrzeń do rozmawiania.
Aarved pozostawał jednak nieco z boku. Był w niezbyt dobrym nastroju, zmęczony wielodniowym patrolem, wolał więc się nie odzywać. Przysłuchiwał się jednak uważnie, czując narastające napięcie. 
To on był pomysłodawcą polowania i zależało mu na tym, aby doszło ono do skutku - i to na taką skalę, na jaką się umówili; ich celem miał być byk wapiti. Wiedział, że bez Aerona nie mieli szans powalić dorosłego samca jelenia. Na samą myśl serce podchodziło mu do gardła. Wisiało nad nim widmo pustej spiżarni. Nie chciał wydawać pieniędzy, jeśli nie musiał - i tak naprawienie woliery Fayri, którą zniszczyła niedawna śnieżyca, nadszarpnęła jego oszczędności. Co jeśli pieniędzy zabraknie wtedy, kiedy będzie ich najbardziej potrzebować? Ceny mięsa rosły, ponieważ stada reniferów migrowały na południe, poza granice Królestwa.
- Dalej nie wiem - odparł Aeron, wyraźnie niezadowolony z tematu, jaki narzucił Enzo.
- Och, no proszę cię - jęknął szary wilk. Opuścił swoje stanowisko obok Aarveda i wcisnął się między swojego rozmówcę, a Yothiela.
- Co ty robisz? - zapytał zimno Sivarius. - Zbliżamy się do Centrum, jak kapral cię zauważy...
- Tylko na chwilę. Aeron - zaczął Fenris, trącając go lekko. - Stary przyjacielu. Druhu, towarzyszu podróży. Pomyśl o tym, co najważniejsze w życiu. - Uśmiechnął się szczwanie. -  Pomyśl o pieniądzach.
Biały wilk przewrócił teatralnie oczami, a Ron skrzywił się, jednak zanim zdążył otworzyć pysk, Enzo kontynuował: - Ale naprawdę pomyśl o tym przez chwilę! Ile oszczędzisz, jak położymy byka? Dwie stówy na pewno. A ile lepszych, ciekawszych rzeczy kupisz za dwie stówy! Ile pint piwa u Beczułki! Ile godzin i jakie wadery w Jedwabnej Perle!
- Enzo, kretynie, wracaj do szeregu! - uszczypnął go w szyję Yothiel. Szary basior próbował się odgryźć, ale Sivarius wdzięcznie uniknął długich kłów. Atakujący parsknął z dezaprobatą, ale przyspieszył i powrócił na swoje miejsce koło Aarveda. 
- Muszę się jeszcze zastanowić. 
Rogacz ledwo powstrzymał się przed przewróceniem oczami. Enzo nie ukrywał jednak swojego zirytowania i warknął głośno. Aeron posłał mu mordercze spojrzenie. 
- Jeżeli się nie pojawię na spotkaniu, to nie czekajcie. 
- Przymknijcie się wreszcie. Wchodzimy do miasta - burknął Yoth, poganiając machnięciem głowy wadery, które błyskawicznie dogoniły resztę kolumny.
~*~
Ośnieżony czubek świerku zadrgał, kiedy duża samica białozora wzbiła się do lotu. Zaskrzeczała donośnie, szybując nad czterema plamami widocznymi na białym tle. Ścięła zakręt, gwałtownie nastawiając szerokie skrzydło pod wiatr i zniknęła za szczytami starych drzew.
Zamaskowany wilk, który zatrzymał się na chwilę, obserwował ten krótki pokaz zdolności lotniczych przepięknego ptaka. Po chwili jednak zamrugał i ruszył dalej. Żałował, że nie zabrał ze sobą Fayri, wiedział, że bardzo doceniłaby okazję do wspólnego polowania. Nie mógł jednak zabrać jej do miasta. Nienawidziła zamkniętych przestrzeni i nieważne, jak usilnie starałby się ją powstrzymać, odleciałaby w końcu i tyle by ją widział... Przynajmniej do czasu, kiedy nie wróciłaby do domu.
- Powiecie mi, którego mam zaatakować, prawda? - spytał Aeron, który widocznie przejawiał coraz większe zdenerwowanie im bardziej zagłębiali się w las.
- Będziesz wiedzieć - odparł Aarved. - Po prostu pilnuj się Yothiela. 
Najwyraźniej to jednak nie przekonało Khado, który wbił wzrok w ziemię i przygryzł wargę. 
- Najważniejsze, żebyś uważał na kopnięcie i nie ładował się za bardzo do przodu ani pod nogi. Jeśli źle ugryziesz, to nie trzymaj na siłę, bo jeśli ci się wyślizgnie, to stracisz rytm, a jak odkopnie, to w ogóle znokautuje. Puść i chwyć w innym miejscu - wyjaśnił cicho Aarved, patrząc na Yothiela, który z nosem przy ziemi krążył kilka metrów przed nimi. Zatrzymali się, nie chcąc mu przeszkadzać, jednak kiedy Sivarius ponownie złapał trop, ponowili marsz.
- A jak stanie? - dopytywał Ron.
- Wtedy puszczasz, uważasz na poroże i racice i się wycofujesz. - Rogacz delikatnie trącił go w bok. - Nie martw się tak. Polowanie polega na współpracy. Będziemy pilnować się nawzajem. Jak nie będziesz czegoś pewien, to po prostu się odsuń. Damy sobie radę.
Czerwonooki kiwnął powoli głową.  Enzo, który szedł nieco za nimi, przyspieszył i żartobliwie chwycił Aerona za pysk zębami.
- Weź, chłopie, bo aż ja się gorzej czuję, jak na ciebie patrzę. Nie bądź pizda, nie umrzesz! - roześmiał się, kiedy Khado odpowiedział uszczypnięciem go w policzek.
- Enzo, zamknij pysk, do cholery, nie mogę się przez ciebie skupić, kretynie! - warknął Yothiel. Obrzucił szarego wilka wściekłym spojrzeniem, ale jego wzrok złagodniał, jak zobaczył niepewną postawę Aerona. Podszedł i przesunął swoim czołem po jego szyi. - Nikt nie oczekuje od ciebie wybitnych umiejętności, niczyje pierwsze polowanie nie jest idealne. Jak będzie dla ciebie zbyt trudno, po prostu się wycofaj. Ale najpierw musimy znaleźć tego byka, a jak Enzo będzie się tak wydzierał, to możemy zapomnieć o jakimkolwiek wypadzie - szczeknął na szarego basiora.
- Może zająłbyś się swoją robotą, co? - odwarknął mu się Fenris. Sivarius uniósł głowę, zmierzył większego wilka lodowatym spojrzeniem, po czym strzepnął ogonem i odwrócił się, ponownie podnosząc trop. Enzoero przewrócił oczami i ruszył powolnym krokiem za nim.
Aeron stał przez chwilę z nieodgadniętą miną, patrząc, jak dwa basiory oddalają się wgłąb lasu. Aarved spojrzał na niego i uśmiechnął się pocieszająco pod maską.
- Idziemy? 
Khado wtulił nos w cętkowane futro i potarł czołem o policzek rogatego wilka. Podniósł na niego wzrok i kiwnął głową. 
Ponowili podróż. Z każdym przebytym metrem napięcie narastało, a atmosfera rozpoczynającego polowania zdała się udzielać każdemu. Nawet pełen zdenerwowania Aeron dawał ponieść się naturalnym instynktom, kiedy sam z siebie zaczął podążać śladem Ezro. Wilki utworzyły linię, brnąc bezszelestnie przez śnieg. Uszy nastawione, nosy wilgotne, a oczy wpatrzone przed siebie. Milczenie. Napięcie i zimno kłujące w powieki.
W końcu z mgły wynurzyła się polana. Na tle gór i ich rozmytych przez chmury zboczy zamajaczyły czarne sylwetki. Długie nogi unosiły silne tułowia wysoko nad śnieg. Duże oczy błyskały w zduszonym świetle słońca. Matriarcha zatrzepotała poszarpanymi uszami. Przeskanowała okolicę i wróciła do wygrzebywania korzeni spod ziemi. Jej cielę zanurkowało pod brzuchem pokrytym gęstą sierścią i zaczęło ssać, co jakiś czas bodąc matkę głową w słabiznę.
Nagle jednak coś zamajaczyło w tle. Niebo przecięło ogromne poroże, a pod nim błysnęły białka. Byk. To był jego teren, jego łanie. Blizny, których nie było w stanie zasłonić nawet zimowe futro, stanowiły świadectwo tego, jak wiele zapłacił za swój harem. Znakomitość wśród innych, zwycięstwa wielu potyczek w pełni swojej chwały. Niedługo jego siła przeminie i osunie się w cień, ustępując miejsca młodszym i silniejszym. Teraz jednak jeszcze nie czas na to. Teraz wciąż stał na szczycie.
Wszedł głębiej na polanę. Mięśnie napinały się pod skórą, kiedy wchodził między swoje samice, w pełni świadom swojego piedestału.
Wkrótce jednak miał się przekonać, jak krucha była jego władza.
Rozległo się szczeknięcie którejś z łań. Wszystkie, jak na komendę, uniosły głowę. Nim samiec zdążył się obejrzeć, aby zobaczyć, o co chodzi, usłyszał piski i tęten kopyt. Spojrzał za siebie, zdezorientowany nagłym wydarzeniem i samicami, które ruszyły w panice przed siebie, okrążając go. One miały młode cielęta, ale czego on miał się bać…?
Z pobliskiego lasu wyskoczyły dwa wilki, rozdzielając się niczym pióra wachlarzu - jeden na prawo, drugi na lewo. Za nimi pojawiła się kolejna para basiorów, biegnąca niemal noga w nogę. Ujrzał ich wyszczerzone kły, usłyszał ujadanie. Zadarł wysoko łeb i rzucił się do ucieczki, wydając z siebie spanikowany ryk.
Biały wilk wydłużył krok. Kręgosłup działał jak sprężyna, wyrzucając długie łapy w przód. Ziemia drgała, umysł szalał. Kochał ten chaos, chaos, którego był mistrzem, do którego był stworzony. Zapach wszechobecnej paniki, widok setek kopyt, które nieuchronnie doganiał. Jednak to nie one były jego celem, nie. Nie spuścił z niego wzroku, od kiedy tylko go zobaczył. Wbiegł w rów w śniegu, który utworzyły dziesiątki spłoszonych zwierząt. Krew wrzała, topiąc padający na powieki śnieg wyrzucany przez masywne racice.
Szczeknął do Aerona i obaj przesunęli się na prawo. Byk dogonił już resztę stada, jednak nie był w stanie dostać się do środka chmary spłoszonych łań. Biegł z boku, niczym taran prując przez wysoki śnieg, łamiąc po drodze wszystkie gałęzie, o które zaczepił jego wieniec. Nabiegłe krwią oczy łupiły za niego. Przyspieszył, kiedy dostrzegł błysk kłów przy swojej nodze. Ryknął i wyrzucił zad w górę.
Wilk odskoczył w bok, jednak nie dał się odgonić. Złapał zębami za kawałek luźnej skóry, która łączyła brzuch wapiti z udem i natychmiast puścił, przyspieszając, aby znaleźć się przy łopatce ofiary. Ta odbiła w bok, oślepiona nagłym bólem i skoczyła w las.
Młode drzewa łamały się pod nogami gnającego jelenia. Rwał z całych sił, mocno wbijając nogi w grunt, potykając się o kłody i zarośla, raniąc na nich skórę. Czuł, jak mięśnie zahartowane wieloma latami bitew i walk o samice z każdą fulą wyrzucają go w przód. A mimo tego drapieżca wciąż pozostawał przy jego boku.
Nadchodził główny etap polowania. Yothiel nie wiedział, jak daleko są dwa pozostałe wilki, ale już znaleźli się w lesie. Teraz jeleń już im się nie wymknie. Uniósłwszy ogon dla utrzymania równowagi, wpił się zębami pod łokieć ofiary, tam, gdzie najłatwiej utrzymać, gdzie najmniej rzuca. Zakleszczył kły, poczuł smak krwi, a euforia zahuczała w jego mózgu, zagłuszając ryki zwierzęcia.
Aeron trzymał się cały czas nieco z tyłu. Obserwował to wszystko wielkimi oczami, a adrenalina sprawiała, że kręciło mu się w głowie. Strach zupełnie zniknął. Pozostały instynkty i dzika, niepohamowana wręcz żądza: żądza pościgu, żądza zatopienia kłów w tym, co przed nim uciekało. Pragnął, aby ten pościg mógł trwać wiecznie. Wszystkie te zapachy i dźwięki były jak narkotyk. Ogłupiły go tak, że nie widział już nic poza jeleniem, jego jasnym zadem i przepięknym wieńcem nad oszalałymi ze strachu oczami. Czuł się jak we śnie.
Nie mógł się już dłużej powstrzymywać.
Przyspieszył, zmienił nogę w szaleńczym cwale i gdy tylko lewa tylna racica przemknęła mu koło głowy, skoczył i zacisnął zęby nad stawem skokowym. Poczuł, jak coś chrupnęło pod jego kłami. Odór żelaza i ciepło na języku. Czuł, że zaraz oszaleje. Jego mózg błagał o więcej. Szarpnął głową z lewa na prawo, warcząc przy tym wściekle. Uścisk trzonowców się rozluźnił, żuchwa osunęła się w dół. A potem zupełnie puściła.
Wilk nie zdążył zareagować. Poleciał w przód. Ślina zmieszana z krwią wyleciała z pyska zamrożonego w wyrazie zaskoczenia. Nie zdążyła upaść na śnieg, nim zad byka wystrzelił w górę, a racica uderzyła w młodego basiora.
 
<Koniec części I>

Od Vallieany, CD. Jastesa

W końcu nadszedł ten czas, Vallieana wróciła do domu.
Pożegnała się z Jastesem, po czym już nie odwracając się za siebie podeszła pod gęstą kurtynę z roślin. Bez chwili zwłoki schyliła się i zgarnęła łapą wciśnięte w niewielki otwór w skale listy, które rzuciły jej się w oczy gdy tylko podeszła bliżej. Z mocno bijącym w piersi sercem, sztywno niczym zaklęta przejrzała nadawców, jednak nic w dokumentach nie wzbudziło jej podejrzeń. Sami znajomi klienci i ich standardowe zamówienia. 
– Zapieczętowałeś wejście kiedy wychodziliśmy? – zapytała w przestrzeń, jeszcze przez chwilę nie podnosząc wzroku znad arkuszy pergaminu.
'Ktoś musiał to zrobić, prawda? Nie spodziewałaś się chyba, że je tak zostawię?'

Skrzywiła się lekko, przekrzywiając głowę. Prawda była taka, że będąc poza domem nie pomyślała nawet przez moment o tym, że ktoś mógłby wejść jej do domu i coś ukraść.

'Nie krzyw się tak, wiem, że nie miałaś wtedy do tego głowy.'

– Dzięki – rzuciła i nie tracąc więcej czasu wepchnęła listy do własnej torby i przesunęła się lekko w przód, dotykając nosem silnych, sztywnych pnączy. Roślinne pędy, które w jednej chwili wyglądały na zamrożoną plątaninę martwych liści, w drugiej już zaczęły jakby topnieć i rozluźniać się pod wpływem kontaktu ze znajomą magią, która utrzymywała je w tak znakomitym stanie już od wielu lat. Mimo iż pozostawały nieruchome, wadera wyraźnie czuła ich dotyk. To, jak czule oplatały jej pysk i uspokajająco głaskały, próbując dodać otuchy. Po tym ciepłym przywitaniu w końcu wyminęła giętkie pnącza i zagłębiła się w znajomych ciemnościach wypełnionych zapachem, którym sama była przesiąknięta na wskroś. Przemierzyła korytarz by dostać się do oświetlonego przytłumionym światłem grzybów salonu i natychmiast uświadomiła sobie, że gdyby Vernon nie przypisał sobie zapieczętowania całej jaskini i gdyby nie widziała tej rozpierduchy wcześniej, uwierzyłaby że naprawdę jej dom został napadnięty.

– O tym też zapomniałam – jęknęła z niewyobrażalnym zmęczeniem w głosie. Nie mogła nic poradzić na to, że widok rozrzuconych rzeczy, a w głównej mierze cennych ksiąg, doprowadził ją do natychmiastowego bólu głowy, a gdy tylko jej zimne spojrzenie przesunęło się na schody, do migreny doszły zawroty głowy. Nieistniejący siniak na jej grzbiecie, którego nabił obcy byt zakwalifikowany do rodziny bytów o intencjach nieczystych, nieprzyjemnie dał o sobie znać w postaci pojedynczego impulsu, który wystarczył aby zniszczyć w waderze resztki chęci do przebywania w tym miejscu… na dobicie, spojrzała pod siebie, przypomniawszy sobie już ostatnie wydarzenia, do których doszło przed paroma dniami. 

– Kurwa – wyrzuciła z siebie w końcu, tracąc całe opanowwanie.

Obrzydliwa, rdzawa plama, która przez trzy dni zdołała nie tylko rozszerzyć się z korytarza aż po salon niczym obślizgły robal, który wgryzł się dwoma szczękonóżami w dywan, dodatkowo zaschła w szczelinach kamiennej podłogi, sprawiając, że domycie jej byłoby prawdziwym piekłem dla każdego śmiałka próbującego się podjąć. Przynajmniej nie śmierdziała.

– Nie. Wracam do Adrila, nie chcę tu być, Vernon. Wracamy, ja… – nim sama zarejestrowała że się porusza, jej nogi bez konsultacji tego z głową już zaczęły się wycofywać z jaskini tyłem, wprost do wyjścia.

'Vallieana, uspokój się, weź wdech, no już, zatrzymaj się.'

Zrobiła to, a gwałtowność oddechu jaki zaczerpnęła aż zahuczał jej między uszami. 

– Czego nie rozumiesz? Nie chcę tu być, nie chcę patrzeć na ten bałagan, nie chcę niczego dotykać! – krzyknęła z pretensją, jednak się nie ruszyła. Słone łzy zapiekły ją w oczy, więc spuściła głowę, uświadamiając sobie jak ciężko i boleśnie chodzi jej klatka piersiowa.

'To twój dom… nasz dom. Pomogę ci to posprzątać, a potem wzniosę jakieś bariery, u Adrila trochę czytałem z tych jego książek, wszystko ułożymy.' – głos ducha był zimny i przeszywający, czyli doskonale taki jaki wadera znała, i z którym zawsze czuła się bezpiecznie, przy czym Vernon wiedział jakiego tonu i słów używać, by oddać zielarce zdolność logicznego myślenia. A ona zaufała mu kolejny raz i sztywno skinęła głową, gdy łzy jednak zdecydowały się popłynąć wbrew jej woli, wyznaczając nowe szlaki na czarnych policzkach. Zupełnie rozbita, nie miała siły stawiać oporu, ale nie miała także siły ruszyć się ze swojego miejsca, z tej paskudnej, wyschniętej kałuży, która po tak długim czasie nie mogła już wspinać się po dotykającym jej futrze. Skorupa była martwa i nieruchoma, gotowa by zostać w ten sposób już na zawsze, całkowicie niewzruszona tym, że postać, która wylewała na niej swoje emocje była jej stwórcą. Nie była tak wrażliwa jak kurtyna z roślin, które adorowały swoją panią i doceniały każdą najmniejszą drobinę przelanej w nie magii. Ta konkretna krew, mimo iż była od samego początku zmieszana z magią konkretnej zielarki, nie czuła przywiązania. Brudziła podłogę i rozmazywała się, gdy tylko pojedyncza łza upadała na kamień. Magia błyskawicznie się ścierała, a wraz z nią zaschnięta posoka. 

Zebranie się w sobie, otarcie łez i podniesienie się do stanu użyteczności było kwestią czasu, a jako że Vernon był martwy, to czasu i cierpliwości akurat miał nieograniczoną ilość, więc dawał jej ich tak dużo, aż wystarczyło. W końcu rzeczywiście wstała, powlekła się z powrotem do głównego pomieszczenia i przekrwionym spojrzeniem opuchniętych oczu przesunęła po całości. 

– Ciekawe jak trzymają się roślinki – wymamrotała.

'Nie było cię tylko trzy dni, a termin karmienia był wczoraj, nic im nie jest. Zajmijmy się górą.'

I z tymi słowami, porzucone na podłodze tomidła zaczęły się powoli zamykać z głuchym hukiem, jedno po drugim. Vallieana wyłącznie rzuciła na to okiem, po czym zaczęła zwijać rozłożone na podłodze futro, by móc zmyć brudną powierzchnię. Pomimo tak ciężkich początków, Zerdinka powoli odzyskiwała siły, a z każdą ułożoną rzeczą jej psychika czuła się nieco lepiej. Do obiadu udało jej się posprzątać większość piętra z niedużą pomocą ducha, potem zjadła szybki posiłek i zrobiła sobie przerwę na przejrzenie posiadanych przez nią książek. Szukała jakiegoś punktu odniesienia wobec tego, dlaczego demon uznał że to one i tylko one powinny podlegać zdewastowaniu, jednak niczego jej to nie przyniosło prócz nowej fali zniechęcenia. Nie chcąc by stres znów odebrał jej poczucie posiadania kontroli nad własnym domem, wróciła do układania rzeczy i przygotowywania otoczenia, by mogła we w miarę najbardziej komfortowych warunkach przygotować zamówione pod jej nieobecność leki. W tym czasie głównie myślała o swoim zajęciu, a jeśli zajęcie akurat nie wymagało skupienia, jej wyobraźnia od razu leciała w kierunku Caiasa i Jastesa, wbrew logice, nie zatrzymując się na negatywach. Zastanawiała się, jak sobie radzili; czy Caias wróci do domu cały i zdrowy; jak młody wilk się trzymał; jak Jastes odnajdywał się w całej sytuacji i jak bardzo te doświadczenia na niego wpłynęły. W pewnym momencie musiała nawet ciężko westchnąć, gdy zdała sobie sprawę, że gdyby złotooki już nigdy więcej nie pojawił się w jej progu ale nie ze względu na to, że coś mu się stanie, a ponieważ uznał ją za skończoną wariatkę, nie mogłaby mieć mu tego za złe. Na jego oczach zrobiła zbyt wiele dziwnych rzeczy i przyznała się do zbyt wielu tajemnic, a w szczególności do tej największej i najbardziej niepokojącej… Na samą myśl wadera poczuła potrzebę wyjścia z domu po to, aby nigdy już do niego nie powrócić, ale przecież to nie było tak, że owa tajemnica miałaby jej na to pozwolić. Vallieana musiała też przyznać, że brak komentarza ze strony ducha, który odnosiłby się do poznania przez Jastesa tej abstrakcyjnej prawdy był wręcz niepokojący, a jednak nie chciała zaczynać. Skoro milczał, to oznaczało tyle, że chciał milczeć, a ona nie miała zamiaru odbierać mu tego przywileju.

Tak minął dzień, a po dniu noc. Nieco niespokojna, trochę długa, ale w końcu przeminęła, przynosząc ze sobą powiew rześkiego wiatru, gdy tylko Vallieana odchyliła roślinną kurtynę w celu przewietrzenia swojego podziemia. Odetchnęła spokojniej na widok wznoszącego się ponad ośnieżonymi koronami drzew słońca, jakby miało być to dla niej swoiste zapewnienie, że każda noc musiała w końcu przeminąć. Po tak krótkim przywitaniu ze światem, za pomocą kła stanowiącego naszyjnik wykonała szybkie rozcięcie wzdłuż własnej łapy i zaczęła pielęgnować ukochaną kurtynę, której listki w zadowoleniu falowały wraz z każdym ruchem powietrza. Odżywioną roślinność zostawiła zaczepioną w takiej pozycji aby wejście do jaskini pozostawało otwarte, a sama zeskoczyła na niższe piętro. Póki rana na jej kończynie wciąż była otwarta, wilczyca zajęła się wszystkimi pozostałymi zielonkami, z troską oglądając je wszystkie i zajmując się każdą ewentualną niedogodnością. Zanim skończyła, dopadła ją pora obiadowa, lecz, chociaż niebieskooka pominęła śniadanie, wciąż nie była głodna. Zamiast więc zjeść, opatrzyła sobie jedyną z białych łap i bez zbędnej zwłoki zajęła się zamówieniami, oddychając świeżym powietrzem pochodzącym z krainy wiecznej zmarzliny, a w tle słyszała jak Vernon czyta na głos jakiś romans. 

Akurat rozpalała ogień by móc sporządzić wywary, gdy wiatr wniósł do środka zapach, z którym wadera mogła się zaznajomić przez ostatnie dni i nie mogła powstrzymać ciepłego uśmiechu, gdy zza rogu korytarza wychylił się znajomy, biały pysk.


<Jasiu? Czilera że aż strach>

Słowa: 1414

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

Od Lys i Tin, CD. Xevy

Choć ta ich arcyważna misja z boku mogła wyglądać na zwykłą, niewinną zabawę, zapewne przez wzgląd na ciągły entuzjazm i ekscytację Xevy, Lys i Tin jak najbardziej wzięły sprawę na poważnie. Nawet jeśli od czasu do czasu chichotały krótko, to i tak były w pełni skupione na ich zadaniu. No, prawie…
Ich myśli wędrowały do możliwych rozwiązań tej małej zagadki. I większość wcale nie miała dobrego zakończenia. Może to, co widziały, wcale nie było najgorszą częścią całego zajścia? Może prawdziwa makabra dopiero na nie czeka? Znajdą jakiegoś rozszarpanego nieboszczyka, rogate już widziały oczami wyobraźni te rozrzucone flaki, pourywane kończyny, puste oczodoły… A potem będzie trzeba coś z takim zrobić! Tylko co? Zgłasza się zabójstwo? Dobrze by było, wtedy już by nie musiały się tym zajmować ani tak bardzo martwić. Gorzej, jeśli potem będzie im się to śniło, dręczyło po nocach, nie dając o sobie zapomnieć. Nie chciały takiego scenariusza, nie podobała im się ta wizja.
A co jeśli to ten tajemniczy sprawca znajdzie ich pierwszy? Wtedy to z nich zostaną tylko resztki i szczątki! Były przekonane, że podejrzany nie będzie miał litości i rozprawi się najpierw z nimi, a potem z biedną Xevą. Albo na odwrót, bez różnicy. Nie uratują się, to było istotne. I słuch o nich zaginie. Na zawsze!
Lecz co będzie, gdy nic nie znajdą? Zupełnie. Ślad gdzieś się rozpłynie, a one spotkają się z gorzką klęską. Odpuszczą? Wtedy będzie zżerało je sumienie. Bo przecież nawet bez śladów mogło się coś stać i ktoś mógł nadal potrzebować pomocy.
To wszystko było takie skomplikowane…
Albo okaże się, że to wszystko to jedno wielkie, niegroźne nieporozumienie. Tak, w ten sposób byłoby najlepiej. Może nie ma co niepotrzebnie się martwić?
Wyhamowały gwałtownie, cofając rogaty łeb, żeby nie uderzyć nim w drzewo. Zmarszczyły nos, fukając gniewnie. Miały już dość tych przerośniętych roślin, co tylko planowały zamach na ich życie i zdrowie. Ale nie! Drugi raz się nie dadzą! Przynajmniej przez jakiś czas. A żeby to udowodnić, powinny się bardziej skupić na drodze, niż na rozmyślaniach, które do niczego nie prowadziły. Trzeba było po prostu dojść do jakiegoś rozwiązania, nieważne, jakie by ono nie było.
Rozejrzały się odrobinę nerwowo, jednak zaraz z ulgą zauważyły, że druga, a właściwie trzecia wadera, dalej przed nimi idzie, dalej tym samym, energicznym i sprężystym krokiem. Znaczyło to, że nie przegapiły żadnego ważnego wywodu ani pytania z jej pyszczka. To dobrze, bo nie chciały nieumyślnie sprawić jej przykrości.
Zerkając w dół, pod własne łapy, obniżyły nieco łeb, żeby do nozdrzy dotrzeć mogły poszukiwane zapachy. Trop był dalej wyczuwalny, samica dobrze je prowadziła. Westchnęły ledwie słyszalnie. Zwariują w tej ciszy! A pomyśleć, że pewnie minęła ledwie chwila, gdyż Xeva przecież długo by nie wytrzymała w takim stanie. Tak przypuszczały.
– Wiemy, że miałyśmy być cicho, ale… Opowiesz nam o tej kolekcji? – ich uśmiech, jak i intencje były zupełnie szczere.
Ani trochę nie przeszkadzało im, że najprawdopodobniej właśnie zapoczątkowały porządną lawinę słów.


<Xeva?>
Słowa: 482 = 30KŁ

środa, 20 kwietnia 2022

Od Vallieany, CD. Artema

Porachunki? Vallieana i porachunki? To się absolutnie ze sobą nie łączyło. Ta wadera zawsze była spokojna niczym zamarznięte jezioro, którego lód nie pozwalał nikomu z zewnątrz odczuć fal szarpiących się pod jego powierzchnią, a tymczasem oczy Artema zdradzały zmartwienie, które kruszyły tę jej względnie stabilną powłokę. Umysł parował, a przynajmniej próbował zatlić się chociaż jedną iskierką. Szukała w odmętach pamięci jakiejkolwiek, choćby najdelikatniejszej myśli mogącej wskazać na to, kto mógłby chcieć jej zaszkodzić… jednak było to na nic. Jej zaczerwienione, przeszklone od przeziębienia oczy na zmianę przymykały się i na powrót otwierały. Bez skutku.
W końcu odważyła się zajrzeć do torby podsuniętej przez stróża. Oboje zaczęli ostrożnie wyciągać kolejne rzeczy za pomocą własnych łap, aby nie naruszyć ewentualnego niewidzialnego odcisku magicznego, który mógł zostać tam zostawiony przez napastnika. W środku znajdowało się kilka fiolek z popularnym środkiem rozgrzewającym, parę monet, krzesiwo, a w końcu także gruby fragment materiału. Gdyby ktoś rzucił na to okiem, uznałby tę złożoną skórę za kawałek szmaty, jednak Vallieana znała tę skórę i od razu wiedziała, że coś musiało być ukryte między warstwami. Po rozpakowaniu, okazało się, że niedbale złożone futro jelenia służyło za opakowanie dla cienkiej, złotej bransolety. Biżuteria była prosta i elegancka, zdobiona grawerowanymi liśćmi. Elementy były tak dopracowane, że Vallieana natychmiast rozpoznała w listkach Pącznik Szkarłatny. To nie mogła być tania rzecz. 
– Więc… ten materiał poznaję na pewno. Pochodzi z jednego z moich płaszczy – oznajmiła, próbując brzmieć pewnie pomimo gorączki. Przełknęła ślinę, nim kontynuowała – Nie mogłam go znaleźć, więc myślałam, że po prostu go zbyt głęboko schowałam wśród innych rzeczy, lub że zostawiłam go u ojca… Najwyraźniej nie… 
– A bransoleta? – zagadnął basior. 
– Bransoleta… – szepnęła do siebie, przymykając oczy w skupieniu. Trwało to jednak zbyt krótko, bo zaraz zakaszlała i lekko zmarszczyła brwi – Zapamiętałabym ten grawer, jest piękny… Jednak… Jest w niej coś znajomego… 
Zawołała w myślach Vernona, intensywnie wpatrując się w rzecz, jednak duch jak na złość rozpłynął się w eterze wszystkich wszechświatów. 
– Przepraszam, nie skojarzę – jęknęła w końcu z rozczarowaniem. 
Sfrustrowana odłożyła delikatnie przedmiot na bok i przeniosła pomalowane chorobą i strachem tęczówki na strażnika. Ten bez słowa już wpychał łapę do torby kolejny raz, chcąc się upewnić, że w worze już nie było nic. To założenie jednak szybko okazało się być błędem, ponieważ nagle przez ciemny pysk przeskoczyło zaskoczenie. Bingo
Kolejny kawałek futra, a pomiędzy jego warstwami znajdował się złoty, bo jakżeby inaczej, kolczyk z zawieszką dziwnego pióra. Oboje, Vallieana i Artem, zdębieli nie wiedząc o co chodzi z tą kolekcją szmat i drogiej biżuterii, przy czym gdy wadera spojrzała na strażnika, widziała w jego oczach odbicie własnej myśli – gdyby ten bezdomny znał zawartość torby, w życiu nie przehandlowałby jej za kilka złotych monet. Prędzej wyrwałby sobie połowę sierści z łysiejącego łba. 
Złotooki pierwszy zszedł na ziemię i odchrząknął. 
– A to? Poznajesz? – zapytał ponownie, bardziej dla utwierdzenia się w tym, że mina zielarki wyrażała wszystko. Nie miała pojęcia co to za rzecz i zgodnie z tą prawdą odpowiedziała. 
– Materiał nie mówi mi nic, a kolczyk… ta sama sytuacja co z bransoletą. 
– Niedobrze. 
Wilk odetchnął z niechęcią i zaczął na powrót chować zawartość torby do jej wnętrza. 
– Oddam tę torbę specjaliście w celu przebadania magicznych pozostałości, ale proszę, pomyśl nad tym jeszcze. To bardzo ważne. 
Sztywno skinęła głową, czując jak pod skórą zbierają jej się dreszcze gniewu, sprowokowane ilością stresu którego doświadczała przez ostatnie godziny. Wilk dodatkowo mówił do niej jak do szczenięcia, tak, jakby nie domyśliła się że sprawa była ważna..! ale ostatecznie nie była nawet blisko wybuchu. Rozumiała, że uskrzydlony czuł potrzebę rozwiązania tej sprawy, ponieważ podczas kiedy ona musiała pilnować wyłącznie swojego nosa, Artem miał pod opieką tych nosów znacznie więcej jako strażnik. Odetchnęła. 
– W takim razie co teraz? Nie mogę tu siedzieć w nieskończoność, kiedy ktoś czyha na moją skórę – rzuciła z wyraźnym zmartwieniem i chociaż spojrzenie basiora mówiło, że celowo nie chciał straszyć jej wizją bycia ścianą przez ewentualnego najemnika, tak nie mógł nic poradzić na to, że sama się domyśliła. Znów zakaszlała.
Niedobrze, czemu zioła nie działają..?
Znów spojrzała na wilka. Znów z tą samą niemą prośbą, której sama nie była świadoma. Znów w jej życiu działo się coś dziwnego.
– Prosiłbym byś tutaj została jeszcze przez jakiś czas, a ja rano naradzę się z wyższą rangą. To miejsce jest strzeżone i bezpieczne, a ty potrzebujesz odpoczynku… albo leków – dodał, przechylając lekko łeb w bok. 
– Odpoczynku – sprostowała szybko i w tym samym czasie odwróciła się przodem do ogniska a tyłem do wilka, chcąc ukryć wszystkie chorobowe objawy przed wzrokiem towarzysza. Zaraz jednak zdała sobie sprawę jak niegrzeczne to było i z niezręcznością wróciła do poprzedniej pozycji, zerkając na niego.
– W porządku, zaczekam ile będzie trzeba – westchnęła przez pysk i tknięta dziwnym poczuciem spojrzała na zamkniętą torbę znajdującą się pod pieczą strażnika. Z irytacją drapnęła łapą w podłoże. I nagle zachwiała się jeszcze mocniej, niemal upadając. Zakręciło jej się w głowie kiedy zaniosła się gwałtownym kaszlem. Strażnik z automatu podbiegł bliżej, nie chcąc pozwolić by ta upadła.
– Hej, co się dzieje? – podniósł głos, przytrzymując podrygującą Vallieanę skrzydłem – Jesteś pewna, że nie potrzebujesz lekarza? – tym razem wybrzmiała w jego głosie determinacja nie znosząca sprzeciwu. Zielarka nie miała jak się z tym bronić. Gdy atak kaszlu ustał, odchrząknęła, podnosząc zalane łzami, rozgorączkowane spojrzenie. 
– Możesz kogoś w…wezwać? – poprosiła, poddając się tej obcej słabości. 
Wraz z tak dotkliwą utratą magii, utraciła wszystkie siły, a przede wszystkim argumenty.

<Artemie~?>

Słowa: 886 = 50 KŁ


wtorek, 19 kwietnia 2022

Od Jastesa, CD. Vallieany

Życzyłem waderze miłego dnia, po czym odprowadziłem ją wzrokiem do czasu aż zniknęła w swoim mieszkaniu. Odwróciłem się i wolnym krokiem skierowałem w stronę z której przyszliśmy, z początku podążając za pozostawionymi przez nas śladami. Później odbiłem na wschód, szukając wbitych sobie podczas wielu wypraw do głowy znaków rozpoznawczych, trasy prowadzącej do jednej z moich kilku schronień. Po parudziesięciu minutach stałem już przed zakrytą pokrytym śniegiem bluszczem jaskinią, węsząc w poszukiwaniu zapachu ewentualnych niemile widzianych rezydentów kryjówki, lecz nic takiego nie wyczułem. Wkroczyłem więc między biały puch, szybko otrząsając się, by sierść nie zamokła i sekundę potem znalazłem się w ciemnym, przestronnym wnętrzu. Położyłem pakunek pod ścianą, gdzie stała niezbyt duża, zamknięta skrzynka, podarowana mi niegdyś przez maga, po czym chuchnąłem na wieczko. Zamki od razu puściły, ukazując wnętrze z kilkoma kocami i płaszczami, liną oraz starą torbą poselską. Włożyłem do niej zioła od Adrila, zamknąłem i będąc pewnym bezpieczeństwa zawartych w niej przedmiotów, wyszedłem z jaskini.
Skierowałem się ku Centrum, obierając za główny cel Urząd Pocztowy. Kiedy dotarłem pod jego drzwi obrzuciłem niezbyt imponującą placówkę zrezygnowanym spojrzeniem, po czym przekroczyłem próg, będąc niemal staranowanym przez zdenerwowaną waderę. W ostatniej chwili udało mi się zejść jej z drogi i przepuścić w drzwiach. 
Przywitałem się z siedzącą za szkłem sekretarką skinieniem głowy i wkrótce znalazłem się w dziale ekspozycji, gdzie odebrałem gotówkę oraz wszystkie listy i pakunki, będące moim dzisiejszym przydziałem. Westchnąłem, widząc że, choć jest mniejszy niż zwykle, to i tak zajmie mi cały dzień.
Pokwitowałem odbiór, zawiązałem na przednich łapach specjalne czarne owijacze z niebieskim pasem po środku- przepisowy element rozpoznawczy listonosza- po czym założyłem na grzbiet jedną z większych toreb, które przechowywałem na miejscu i spakowałem do niej cały pakunek, lekko stękając, nadal nie odzyskawszy formy po ostatnich tygodniach stresu. Tak wyposażony ruszyłem w teren. 
Mimo bolącego kręgosłupa, siwiejących ze stresu przed pomyłkami piór, kontaktów z  nieprzyjemnymi adresatami oraz świadomości pociągnięcia do odpowiedzialności za zgubienie bądź odebranie sobie pakunku, roznoszenie listów, małych przesyłek, wystawianie awizo i wypłacanie emerytur starszym obywatelom Królestwa pozwalało mi na skupienie się na pracy bardziej niż na natrętnych myślach o czającym się gdzieś tam demonie. Co nie oznacza, że zniknęły one całkowicie, bowiem raz po raz przyłapywałem się na poszukiwaniu w pyskach przechodniów oblicza Caiasa. 
Całe szczęście mój dzisiejszy zakres pracy nie wykraczał poza Dystrykt I i Centrum, nie musiałem więc szykować się na roznoszenie przydziału przez kilka dni i, choć zrobiłem dużo kilometrów, nie byłem aż tak bardzo zmęczony. Czułem się również bezpieczniej. 
Po drodze minąłem parę razy plakaty, przedstawiające podobiznę opętanego szczeniaka i zmusiłem się, by przyjrzeć się lepiej chociaż jednemu. 
Słowo "ZAGINĄŁ" zajmowało większą jego część, wraz ze zdjęciem. Pod spodem typowe informacje: kiedy mniej więcej zniknął, w którym Dystrykcie, gdzie mógł pójść, adres domu rodziców, pod który można by zaprowadzić odnalezionego bądź wysłać list z radosnymi wieściami... Prosimy o kontakt, w razie natknięcia się na niego. 
Czułem się rozdarty.  Z jednej strony żal mi było i dzieciaka, i jego rodziców, a wściekłość na demona podsycała chęć, by ten dostał za swoje. Z drugiej, miałem niewielką, ale jednak nadzieję, że byt na dobre wyniósł się z mojego życia. 
Dalsza część dnia minęła tak samo jak pierwsza, czyli bez większych niespodzianek, może poza tym, że zostałem zaproszony na kawę w domu jednej z adresatek. Chodzenie w tę i z powrotem zaczęło mnie już nużyć, więc z chęcią przystałem na propozycję i nie musiałem nawet martwić się, że będzie niezręcznie, ponieważ pani Nutria mówiła za nas dwoje. 
Wraz z zachodem słońca w końcu przekroczyłem próg Urzędu Pocztowego i od razu wziąłem się za rozliczanie z rozniesionych dzisiaj listów. Gdy i to było skończone z ciężkim westchnieniem zdjąłem owijacze i wraz z położoną na stole wcześniej torbą, włożyłem je do swojej szafki. Ta szafka często okazywała się być prawdziwym darem niebios i dziękowałem sobie w duchu, że udało mi się ją tu sobie załatwić, co wcale nie było tak prostym przedsięwzięciem. Na szczęście byłem darzony przychylnością pracowniczki obsługi klienta, która była darzona przychylnością kogoś innego.
Następnie udałem się do dowódcy zmiany, by poprosić o przydzielanie pakunków w obrębie bliskim Dystryktowi II. Byłem tak zmęczony, że nie poświęciłem lękowi większej uwagi, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w swojej-nieswojej jaskini i pobyć w samotności. Szybko więc wyłożyłem przełożonemu przyczyny mojej prośby i, choć na początku wyglądał jakby chciał mną wytrzeć podłogę, po usłyszeniu o pozbawionym szczegółów problemie demona zgodził się spróbować coś z tym zrobić. Rozumiałem, że biorąc pod uwagę bardzo małą ilość dostępnych wilków będzie to trudne, dlatego podziękowałem i szybko wyszedłem, marząc już tylko o wieczornym posiłku i odpoczynku. 
Te dość szybko przeobraziły się w rzeczywistość, bowiem nie bawiłem się już w polowanie, tylko po drodze zakupiłem zająca, którego zjadłem już w swoim prowizorycznym mieszkaniu, a po ułożeniu koców na ziemi oraz połknięciu ziół od Adrila od razu położyłem się spać i spałem snem spokojnym, nieprzerwanym aż do samego rana. 

<Valli? Tym razem wgląd w dzień pracy Jaśka>

Ilość słów: 807= 45 Kł

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Od Aarveda, CD. Jastesa

Zrobiło się cicho. Za cicho. Jakieś zło zawisło w powietrzu. Aarved instynktownie nastroszył sierść i nastawił uszy. Zatrzymał się. Otaczał ich przerzedzony przez burzę las. W wielu miejscach leżały pnie i powyrywane z ziemią korzenie. Skąd mogła brać się ta niepewność, to poczucie, że coś jest nie tak? Jego zwierzęca strona kazała mu uciekać, jednak silna wola, duma i poczucie obowiązku wojownika trzymały go twardo na miejscu. Poczuł, że Jastes również zesztywniał. Coś musiało być na rzeczy, skoro obaj zauważyli zmianę atmosfery. Tylko co? I jak się przed tym bronić?
Napięte mięśnie zareagowały błyskawicznie. Jeszcze zanim do uszu dotarł świst powietrza, wilk uskoczył w bok, a kula rozpędzonego śniegu gruchnęła w grunt. Fragmenty ziemi opryskały dwóch zaskoczonych podróżnych. Biała chmura uniosła się w powietrze, zakrywając pnie, zarośla i wszystkie osoby wokół. 
Wojownik zakaszlał. Z nie wiadomo skąd żelazny uścisk chwycił go za szyję i rzucił zdezorientowanym ciałem o grunt. Aarvedowi zadzwoniło w uszach, zamglony las zakrył się czarną, migotliwą winietą. Usłyszał warkot przy swojej głowie.
Na wpół świadomy chwycił kamień. Rozległo się łupnięcie, a następnie skowyt. Nacisk zelżał.
Basior zerwał się na równe nogi. Jastes, gdzie jest Jastes? Gdzie jest paczka? 
Ujrzał go. Sivarius szamotał się rozpaczliwie w uścisku jednego z napastników, który wlókł go za kark przez błoto. 
Zielonookiego przeszedł zimny dreszcz na widok kolejnego wilka, który doskoczył do posłańca i zaczął szarpać za białe futro na białym brzuchu. Po chwili, i ku jego wielkiemu przerażeniu, Ved uświadomił sobie, że w zębach napastnika tkwiła nie ubłocona sierść, a pasek doręczycielskiej torby.
Ruszył biegiem i błyskawicznie pokonał dzielącą ich odległość. Przeleciał nad Jastesem, uderzył piersią w bok przeciwnika, a zęby zacisnęły się na obcej, czarnej sierści. Zaskoczony basior upadł. Rozpoczęła się szamotanina, podczas której udało mu się wyślizgnąć z uścisku wojownika. 
Śnieg zafalował, wezbrał się i opadł.  Aarved nawet nie miał jak przygotować się na cios. Biała fala ścięła go z nóg. Huknął o podłoże z jękiem.
Dostrzegł jakiś ruch kątem oka. Przetoczył się na grzbiet i w ostatniej chwili kopnął tylnymi nogami pysk szarżującego na niego przeciwnika. Czerwone krople upadły na śnieg, a Xynth uderzył w drzewo, trzymając się za rozkwaszony nos.
Do jego uszu dotarło dziwne skwierczenie i szum. Uniósł głowę.
Kula ognia uderzyła w jego ciało, momentalnie topiąc śnieg w promieniu metra.  
Zielonooki dyszał ciężko patrząc na dwóch zbliżających się do niego przeciwników. Folix pozostała w tyle, gdy Malisabis ruszył do przodu. Podłoże zafalowało, uniosło się i ruszyło na Aarveda. Już go dosięgało, gdy nagle z miejsca wolnego od śniegu uniosła się przed nim gruba ściana ziemi. Powietrze przeszył huk, a drobiny gruntu poleciały we wszystkie strony. 
Wojownik biegł zygzakiem, a jego ślady momentalnie znikały pod poruszającym się, zataczającym koła i pełzającym puchem. 
Wojownik skoczył na drugiego samca, ten jednak nie dał się tak łatwo powalić. Odparł pierwszy cios, jego kły kłapnęły przy cielistej szyi, gdy jej właściciel wykonał unik.
Basiory natarły na siebie przodami, unosząc się na tylnych łapach. Aarvedowi udało się zepchnąć przeciwnika - w efekcie jego kark znalazł się pod Lerdisowym nosem. Wojownik otworzył pysk i już miał się wgryźć w obce futro, gdy nagle między jego zęby dostały się garście śniegu. Rozwarły mu szczęki, dostawały się do nosa, dławiły.
Spróbował zablokować fale śniegu telekinetycznie uniesioną ziemią, ale ta tkwiła pod grubą warstwą puchu. Spróbował jeszcze raz, pompując w nią więcej magii, ale wierzch nagle stwardniał. Poczuł obcą energię. Zbój zorientował się, co chciał zrobić.
Musiał wymyślić coś innego.
Śnieg momentalnie stopniał, a woda z niego powstała zawrzała gwałtownie. Z nosa wilka uniosła się para, a wewnątrz jego tchawicy zajaśniał ogień.
Gorąco przedarło się przez śnieżne fale obronne i Aarvedowi wreszcie udało się chwycić bandziora tuż pod policzkiem. Zacisnął zęby i szarpnął. Młodzieniaszek zaskomlał, zapiszczał i zadrżał. Smród spalonych włosów.
Wyrwał się, a sierść wokół czerwonego placka na jego skórze żarzyła się lekko.
Wojownik, mimo pierwotnej satysfakcji, wiedział jednak, że długo tak nie wytrzyma. Ciągłe kontrolowanie mocy i powstrzymywanie jej przed nabraniem ostatecznej formy wymagało wielkiego skupienia i doskonałego panowania nad magią. Jej zapasy kurczyły się w zastraszającym tempie.
Przygotowywał się na następny ruch, gdy Malisabisa zasłoniła biała chmura. Zamarł w zaskoczeniu. Wiedział, że przeciwnik to wykorzysta. Przygotował się na atak z zaskoczenia.
Wtem jednak coś się zmieniło.
Huk. Huk wiatru zagłuszający wszystko wokół.
Powiew skręcił się, zwinął i niczym wąż owinął walczących. Wpełzł między ich łapy, przegonił śnieg i odsłonił brązową glebę. Z początku spięty rogacz po chwili zorientował się, że przybyły posiłki. Podmuch zawrócił i zamknął obydwa basiory pod świszczącą kopułą. Nici powietrza zacieśniły się, nie dopuszczając nawet najdrobniejszych płatków śniegu do Aarveda.
To dało mu szansę. Sięgnął do wolnego od białego puchu gruntu, pociągnął magią jego dolną warstwę. Ziemia zapadła się, zatapiając łapy napastnika, kiedy ten zachwiał się, odsłoniwszy wrażliwą słabiznę. Lerdis natarł na niego, jednak przeciwnik utrzymał się na nogach. Chwycił za brązowy kark tuż nad łopatkami i siłą wyciągnął Aarveda poza powietrzną barierę.
Zielonooki zawarczał wściekle, odsłaniając długie kły. Poczuł, jak krew ścieka mu po łopatce. Miał tylko nadzieję, że Malisabis nie oderwie mu kawałka skóry. Blizna Lordana wyglądała wyjątkowo paskudnie.
Przekręcił głowę i uderzył porożem w tył. Drugi basior zasyczał, ale trzymał dalej. W końcu jednak puścił, gdy jeden z rogów trafił pod udo, zostawiając po sobie długą szramę.
Zatoczył się, wlokąc za sobą tylną łapę, z której rytmicznie wypływała jasna krew. Lerdis skoczył na niego, oplótł go przednimi łapami i wycelował ugryzienie w szyję.
Pomarańczowy płomień  śmignął przez jego pole widzenia, ostry ból przeszył umięśnioną łopatkę. Jakiś obcy ciężar zawisł mu na skórze. Pociągnął go w dół, zwlókł z barków przeciwnika. Aarved zachwiał się. Chciał się odgryźć, lecz ruda istota odskoczyła błyskawicznie. 
Malisabis zatoczył się w tył, łapiąc oddech i cicho skomląc, podczas gdy niewielka Folix zaciekle napastowała rogatego wilka. Gryzła go po wnętrzach ud, łapach, brzuchu - tam, gdzie sierść była najrzadsza. Jej ciosy były nieszkodliwe, zostawiając po sobie jedynie zadrapania, ale jakże bolesne, męczące. 
I rozpraszające. 
Wilczyca tańczyła wokół niego, unikając szczęk Lerdisa. Skakała, zwijała się, zmuszała go do zmian pozycji, myliła ruchami, żeby potem ukarać każde pojedyncze potknięcie bolesnym szczypnięciem. Samiec jednak nie dawał za wygraną, próbując nadążać za ruchami małego ognika, jednocześnie unikając falującego śniegu. Nieważne jednak, jak szybki był...
Cios, atak, unik.
... ani jak zwinny...
Skok w przód i w tył, krok w bok.
...  pomarańczowa zjawa wodziła go za nos, zupełnie jakby...
Wkurwiała go. Przypominała irytującego komara. Chciał jakoś ją złapać, nie może przecież unikać jego ruchów w nieskończoność. Drażniło go to, że wiedziała, że nie ma z nim szans w bezpośrednim starciu, więc próbowała go zmęczyć, aby jej towarzysze dokończyli robotę. Tańczył morderczego walca na zmianę z Folix oraz próbującym złapać go śniegiem.  Musiał obmyślić plan.
I ten plan obmyślił.
Zaczął się cofać. Wadera, myśląc, że basior nie nadąża i kruszy się pod presją, nacisnęła  jeszcze bardziej, aż w końcu stanęła w kole odsłoniętej ziemi.
Idealnie.
,,Postaw ściany, zablokuj jej ucieczkę. Wtedy ją dorwiesz".
Nagle jednak wadera panicznie rzuciła się w bok, zatoczyła się niezdarnie i niemalże upadła, potykając się o swoje własne łapy.
Rogacz zupełnie się tego nie spodziewał. Zamrugał, o mało nie wpadając w zacieśniający się uścisk magicznego śniegu. 
,,...Zupełnie jakby czytała mi w myślach".
Telepatia?
Nie, nie telepatia. Dała zaciągnąć się na gołą ziemię. A to oznacza...
,,Przyszłość".
Folix, zorientowawszy się, że zmarnowała swoją jedyną przewagę, przypuściła zmasowany atak. Już nie odskakiwała i nie wykonywała fałszywych ciosów. Teraz każdy ruch z jej strony wiązał się z bolesnymi ugryzieniami, szczypnięciami i zadrapaniami. Chciała odwrócić jego uwagę od tego, co właśnie się stało. ,,Pieprzeni prekognici", pomyślał Aarved, usiłując trafić zębami w pomarańczowe futro. Czy widzi pewną przyszłość? Nie, na pewno nie, już dawno zemdlałaby z wyczerpania. Musiała znać kilka możliwych opcji. Różne ścieżki.
,,Jest sprytna", przyznał jej rogacz, uchylając się przed natarciem Malisabisa, który ponownie dołączył do walki. ,,Pozwoliła temu dupkowi zacząć, a sama siedziała i patrzyła. Wie, jak walczę. I jakie opcje wybieram".
Czas zmienić taktykę.
,,To będzie trudna walka".
Przeniósł ciężar ciała na tylne łapy, uchylając się przed ugryzieniem Folix,  odbił się od ziemi i przeskoczył w bok. Samica wzdrygnęła się, gdy zęby basiora wyrwały jej sierść z nasady puszystego ogona. Malisabis zareagował i z warknięciem skierował się ku wojownikowi. Naskoczył, usiłując chwycić Lerdisa, jednak ten zwinął kręgosłup w łuk, okręcił się i zripostował. Młodszy basior zaskomlał, a krew z rozerwanego ucha poleciała na sierść.
Rogacz już był z powrotem przy waderze, już z jazgotem i ujadaniem tańczył wokół niej, gryząc, kłapiąc głośno zębami, wyprowadzając prawdziwe i fałszywe ciosy, podszczypując ją tak, jak ona jeszcze przed chwilą jego. Kark, grzbiet, zmylił ją, obróciła się, ziemia kierowana telekinezą poleciała w oczy, a basior znów był za nią, para uniosła się z brązowego pyska - kula ognia? Nie, jedynie ją straszył, ugryzł w kark, przerzucił i znów tańczył, skakał, męczył i ogłupiał. I ten jazgot, ciągły warkot i skomlenie. 
Próbowała znaleźć jakąś regułę, ale gubiła się. Gubiła się w kakofonii ujadania, wrzasków, pisków, nawałnicy bolesnych ataków i wyrywnego futra, które latało jej przed oczami. Gdy wydawało jej się, że basior szykuje się do rozerwania jej tchawicy, on tylko kłapał zębami przy jej szczęce. Gdy w końcu udawało jej się podążać za nim spojrzeniem, piach zasłaniał jej oczy i Lerdis ponownie znikał z radaru. Każdą jej odpowiedź karał bolesnymi dziabnięciami, podcięciem, dosłownie zabierał grunt spod łap. Wiedziała, że zbliża się ostateczny cios, ale nie mogła przewidzieć, kie...
Zaćmiło jej w głowie, świat zawirował. Poczuła, jak coś zaciska się wokół jej szyi. Obcy zapach, obcy oddech na rudym policzku. Uderzyła w ziemię, a kły wbiły się w jej kark. Odchyliła głowę, walcząc o oddech i jej oczom ukazał się młody Eirya. Lewa część jego pyska pokryła krew z poszatkowanego ucha. Stał krzywo, jego twarz zamarła w wyrazie szoku, paniki i strachu. ,,Jebany gówniarz", pomyślała Folix, rozpaczliwie próbując wysupłać się z żelaznego uścisku. ,,Pomóż mi! Rusz się i pomóż mi, do kurwy nędzy, proszę!".
Ten jednak nie reagował. Myśli powoli zakrywały się mgłą, a w końcu również i podrostek zniknął za ciemną, migoczącą zasłoną. Wadera desperacko zebrała całą swoją silną wolę i zajrzała w przyszłość. Okropny ból przeszył jej głowę, kiedy siłą wypychała ostatnie resztki mocy ze swojego ciała.
Na swojej drodze zobaczyła rogatą postać z zamkniętymi oczami.
Zaczęła rozpaczliwie szukać innych odnóg, jednak albo napotykała tę samą wilczycę, albo były one zamazane, zamknięte na jej umierający umysł. 
Nagle jednak na horyzoncie ujrzała znajome sylwetki.
,,Szybciej, szybciej, błagam".
Zasłoniła je ciemność. Pojawił się przed nią falujący cień. 
Rogata wilczyca uniosła powieki.
 
Aarved dyszał ciężko, leżąc na zimnym śniegu. Żółto-czarne punkciki błyskały mu przed ślepiami, którymi wpatrywał się w zamrożonego ze strachu Malisabisa. Czuł, jak ból falami przepływa przez zmęczone ciało, a magia naciska na niego niczym imadło, próbując dostać się do prawie wyczerpanego z mocy organizmu.
Przesadził. Nie fizycznie, lecz magicznie. Mięśnie, krew, organy domagały się energii astralnej. Wszystko rwało. Może trzeba było zakończyć to wcześniej? I tak nie ma to już większego znaczenia. Dalsza droga będzie piekłem, szczególnie najbliższe godziny. ,,Musimy zmienić trasę", pomyślał basior. ,,Musimy unikać gościńców i utartych ścieżek. Szykuje się droga przez lasy i góry". 
Puścił martwe już ciało wilczycy i powstał chwiejnie, zaciskając zęby.  
Paczka.
Paczka i Jastes. 
Obejrzał się, lecz wśród krwawego pobojowiska nigdzie nie ujrzał Sivariusa. 
Poczuł, jak serce mu zamiera, a żołądek podchodzi do gardła. 
Zemdlone lub... martwe... ciało Jastesa było odciągane na bok przez dwa rosłe basiory. Kolejne cztery wilki wyłoniły się zza krzaków i powalonych drzew. Ich twarze wykrzywiła furia, gdy omiotły spojrzeniem okolicę, nieruchome ciało na jego środku i to, co zostało z rzezimieszka, który oberwał kulą ognia. 
Aarved ledwo zdążył przeanalizować sytuację i przygotować się na ból, który nadchodził, ale, na Eruzana, nie zamierzał sprzedać skóry tanio. Jeśli miał zginąć, to zginie z honorem.
Starał się walczyć, jednak ostre klamry zębów szybko przyszpiliły jego wycieńczone ciało do zimnego podłoża. Próbował jeszcze ratować się magią, ale szczęki zbliżające się do jego szyi szybko przebiły cienką warstwę mocy i zacisnęły się na tchawicy. Wyrywał się, lecz każda kończyna była przykuta i rozciągnięta na gruncie. Odpychał ciemność, która zalewała pole widzenia, ból rozsadzający płuca i paniczny krzyk w głowie, coraz głośniejszy, głośniejszy, głośniejszy...
 
Przedpokój zaniedbanego domu. Kurz i popiół tańczące w pomarańczowym świetle wieczoru. Zabite deskami okna. 
Szara wadera o krętych rogach, ciepły wyraz pyska. Ciepło mimo otwartych drzwi i zimnego wiatru. Prawdziwe ciepło. Błyszczące rubinem oczy. 
Pozłacana róża migocząca w pomarańczowym świetle wieczoru. 
Zabite deskami okna.
Błyszczące rubinem oczy. 
Otworzyła pysk. Wiedział, co powie, ale nie usłyszał jej głosu.
Pozłacana róża migocząca w pomarańczowym świetle wieczoru.
 
Gwałtowny ból.
Nicość. 
Cisza.
Spokój.
I ulga.
Och, gorzka ironio.
 
<Jastesie? C:>
Słowa: 2061= 149 KŁ

sobota, 16 kwietnia 2022

Od Ametrine, CD. Artema

Spojrzałam na Artema, patrząc w jego oczy. W szlachetnym złocie biło ciepło, czyste dobro i chęć pomocy innym… Przymknęłam lekko oczy, próbując powstrzymać łzy, ponownie wtulając się w jego zamarznięte, lekko zamrożone lecz nadal miękkie futro. Jak ja mogłam być taka głupia?! – krzyczałam na siebie w myślach, wiedząc, że to co zrobiłam… Przygryzłam wargę. Moje zachowanie było wysoce nieodpowiedzialne, głupie, lekkomyślne i impulsywne, a gdyby nie Artem…
Zacisnęłam mocno oczy, chcąc pozbyć się mrocznych, lecz przerażająco realnych wizji. Powinnam zachować zimną krew, jak na prawdziwego, doświadczonego medyka a nie zachowywać jak młody szczeniak… Dać upust swoim emocjom w inny sposób. Taki, żeby nikomu nie stała się krzywda, nawet mi… – pomyślałam gorzko.
Ale nie mogłam znieść tej bezradności.
Chciałam lecieć za karetką wiozącą biednego szczeniaka, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie… Musiałam się upewnić, że wszystko z nim w porządku. Po prostu musiałam. Ale nie mogłam. Mimo to walczyłam, by lecieć. Podobnie jak walczyłam o jego życie.
Nienawidzę przegrywać tych bitew… – Myśl ta przypomniała mi pierwsze dni, kiedy zaczęłam pracę, świeżo po studiach. Wtedy, jak każdy absolwent, byłam idealistką, walczącą do samego końca. Moje ideały nie przeszły mi z wiekiem czy rosnącą ilością przebytych dyżurów, jak twierdzili starzy profesorowie. I nigdy nie miną. Przynajmniej taką miałam nadzieję…
Oderwałam się od swoich myśli, powracając do smutnej i zimnej rzeczywistości. Szybko przypomniałam sobie ostatnie słowa Artema, które były propozycją skierowaną do mnie. Wilk cierpliwie czekał, choć zaczął powoli drżeć z zimna.
– Nie, nie… – zaczęłam, czując, jak i mój organizm zaczyna odczuwać niską temperaturę. – Chodźmy do Ciebie. W końcu musimy gdzieś dać te ryby, prawda? – Lekko wymuszony śmiech dziwnie zabrzmiał, po części zagłuszony wyciem mroźnego wiatru. Artem uśmiechnął się delikatnie, po czym zaniósł się delikatnym kaszlem, który nieudolnie chciał ukryć przede mną.
– W porządku? – zapytałam. Poczucie winy wskoczyło na wyższy poziom.
Artem nic nie powiedział, tylko kiwnął głową. Ruszyliśmy w stronę jego domu, po drodze zgarniając kosze pełne lekko zmrożonych, świeżych ryb. Na szczęście telekineza nie kosztowała sił tak dużo jak samodzielne dźwiganie tych koszy.

– Rozgość się… – powiedział lekko zachrypniętym głosem Artem, wchodząc do jego, jak się okazało bardzo przytulnej, jaskini. Wszędzie były puszyste, śnieżnobiałe futra okrywające surowe podłoże. Na lodowych ścianach wisiały urocze lampiony dające przyjemne, ciepłe światło. Panował skrupulatny porządek i lekka, surowa natura "mieszkania" ograniczająca się do podstawowego wyposażenia. Nieniem jednak jaskinia ta była niezwykła. Stałam tak przez kilka chwil, chłonąc inspiracje do mojego mieszkania.
– Ametrine…? – Wilk pomachał swoją łapą przed moimi oczami. Zamrugałam kilka razy, po czym spaliłam buraka.
– Przepraszam… – bąknęłam. – Twoje mieszkanie jest tak… idealnie urządzone…
Teraz gospodarz dostał rumieńców. Podziękował, po czym zaczął szykować wode na herbatę. Podszedł do ogniska otoczonego i wyłożonego ciemnymi kamieniami, gdzie zapalił ogień, po czym podpalił niewielkie kawałki drewna. Odwrócił się i zaczął szukać czajnika. Gdy znalazł go, stojącego na długiej półce, zawiesił go na stojaku, obniżając naczynie tak, aby języki ognia lizały jego dno. Zauważyłam, że coraz bardziej chwieje się na nogach a jego ciało zaczęło drżeć. Niepokoiło mnie to. Odłożyłam kosze z rybami we wskazanym przez właściciela mieszkania miejsca (wyżłobienie w lodzie, które robiło za schowek na żywność) i podeszłam powoli.
– Jak się czujesz? – zapytałam ostrożnie, bojąc się, że urażę tym Artema.
– Okej… – odparł bez przekonania. Widać było jednak, że kłamie. I to z marnym skutkiem.
– Chodź, może się położysz…
– …okej… – Przystał na to bez dyskusji. Wzięłam go delikatnie pod skrzydło, prowadząc w głąb jego jaskini. Nie wiedziałam gdzie ma on sypialnie ale zdałam się na swoją intuicję. Na szczęście udało mi się, jakoś, doprowadzić Artema do jego łóżka. Sama czułam się wyssana z energii, ale wykrzesywałam z siebie jej resztki.
Owcza wełna umieszczona była w skórzanym pokrowcu, który leżał na ziemi otoczony kolejnymi białymi futrami. Widziałam duży i gruby wełniany koc, który po części leżał na łóżku, a po części na puszystych dywanach leżących na ziemi. Artem powoli i ostrożnie stawiał kroki. Gdy położył się na leżance, chwyciłam zębami koc i go przykryłam. Drżenie lekko się nasiliło się.
Moje poczucie winy wyskoczyło poza skale. To moja wina…
Basior westchnął, oddychając z lekkim oporem. Przymknął oczy, przysypiając. Położyłam delikatnie swoją łapę na jego czole. Było mocno rozgrzane.
Wzięłam głęboki wdech, aby uspokoić umysł i zacząć myśleć klarownie.
Przez chwilę go obserwowałam, oceniając między innymi ilość jego oddechów. Wróciłam do miejsca, które było kuchnią i zaczęłam szukać medykamentów, które przepisałam wcześniej wilkowi. Udało mi się znaleźć, na szczęście widać było widać, że brał je według moich wskazań. Wzięłam kilka tabletek, znalazłam dwa kubki i do jednego wsypałam rozdrobnione leki. Po nieco długich poszukiwaniach znalazłam zioła do herbaty. Nasypałam do naczyń suszonych liści z Południa a następnie zalałam wrzątkiem – swój kubek do niemal pełna natomiast herbatę Artema tak, aby upić tylko kilka łyków.
Chwyciłam przy pomocy telekinezy uszka kubków i chciałam wrócić do sypialni Artema ale… Nagle poczułam ból w nogach, przez co musiałam na chwilę oprzeć się na zimnej ścianie. Zacisnęłam zęby, czekając aż fala minie, podobnie jak chód, który objął moje ciało i nie chciał mnie opuścić.
Masz za swoje… – pomyślałam złośliwie. Chyba mnie również lekko przewiało…
Weszłam do sypialni Artema, starając zachować pozory. Postawiłam kubki na stoliku niedaleko łóżka. Artem tak jakby drzemał ale też nie do końca… Uchylił powieki, nie podnosząc głowy i spojrzał na mnie.
– Przepraszam, przysnęło mi się… – powiedział słabym głosem.
– Nie musisz przepraszać. – Posłałam mu ciepły uśmiech, unosząc telekinetycznie herbatę z lekami dla niego. – Pij – poleciłam łagodnym, acz stanowczym głosem. – Powinieneś poczuć się lepiej.
Wziął kilka większych łyków, po czym sam odstawił na ziemię i znowu przymknął oczy. Po chwili jego płytsze oddechy pogłębiły się a ciało nieco rozluźniło. Tym razem zasnął mocniejszym snem, dzięki mieszance leków i ziół. Chwyciłam pusty kubek, odstawiając go nieco dalej od wilka, aby go nie strącił, po czym sama zaczęłam pić swoją herbatę.
Położyłam się na miękkich dywanach, powoli oddając się w objęcia snu, nie dopijając napoju do końca…
Śniła mi się mama. Taka jaką ją zapamiętałam – uśmiechnięta i ciepła. Podeszła do mnie i mnie przytuliła, szeptając:
– Bądź sobą. Walcz do końca, ale musisz wiedzieć, kiedy czas odpuścić…


Zerwałam się nagle, mając wrażenie że spadam. Przetarłam oczy, lekko zamroczona. Dalej byłam w sypialni Artema, który dalej spał. Cicho mamrotał pod nosem, najpewniej chcąc powiedzieć coś w swoim śnie. Było mi strasznie ciepło a nogi z oporem podniosły moje ciało. Wzięłam kubki i poszłam do kuchni, chcąc dać je niedaleko beczki pełnej wody, która służyła za zlew. Zanurzyłam je w chłodnej wodzie i już chciałam wrócić do sypialni, aby najpewniej znowu się zdrzemnąć kiedy coś sprawiło, że się odwróciłam. Podeszłam do wyjścia z jaskini, patrząc na zewnątrz. Szalała śnieżyca a wiatr wył niemiłosiernie. Na szczęście w jaskini nie było go aż tak słychać ani śnieg nie wpadał do środka, jednak wystarczyło wystawić głowę, by słyszeć siłę natury oraz zebrać na głowie trochę śniegu.
Stałam tak, wpatrując się w ciemność nocy, chcąc coś dostrzec. Co dokładnie, sama nie wiem… Nawet nie zauważyłam, kiedy nogi nagle odmówiły mi posłuszeństwa. Osunęłam się na ziemię, nie mogąc ruszyć nogami czy skrzydłami. Poczułam uderzenie gorąca na policzkach oraz lekką duszność. Serce biło jak szalone. Świat zaczął się rozmazywać.
Próbowałam walczyć o każdą cząstkę świadomości, lecz senność wygrała.

Tym razem również objawiła się moja mama.
Jednak nie taka ciepła i kochana.
Była zimna, sztywna… i martwa.
Jej ciało leżało w dziwnej pozycji. Dookoła płonął ogień a szczątki gabinetu alchemika walały się tu i ówdzie. Powoli podeszłam do zwłok. Dotknęłam je łapą, mając nadzieję, że się myle, jednak jej ciało było zimne jak lód na zewnątrz.
– …mamo…?
Szare, martwe oczy nagle zamrugały. Rozwalona szczęka zaczęła się poruszać przy pomocy resztki włókien mięśniowych na których wisiała. Głowa się lekko uniosła a łapa wykrzywiła się, chwytając mnie za nogę i wbijając w nią ostre pazury. Bolało.
– Nie uratujesz wszystkich…! Musisz wiedzieć… kiedy odpuścić…! – Wzieła świszczący wdech. – Kiedy przestać… walczyć… – Ciało upadło, znowu oddając ducha w ręce śmierci.
Cofnęłam się, kiedy i noga opadła. Ogień niespodziewanie opadł, szczątki gabinetu zniknęły a ja znalazłam się w bezkresnej pustce, która zaczęłam kleić się do mnie niczym smoła.
Niespodziewanie usłyszałam swój imię. Głos był dziwnie znajomy, lecz czuć było od niego… bezpieczeństwo. Zaczęłam walczyć z ciemnością. Walczyłam z nią, lecz nagle uderzyły mnie słowa mamy.
Po chwili smoła mnie pochłonęła.

– Ametrine! – wołał Artem, lekko potrząsając mną po raz kolejny. Ja ledwo otworzyłam oczy a ten odetchnął z ulgą. Głośno.
– Już się martwiłem… że…
– Błagam, nie mów… – powiedziałam słabym głosem. – Jest okej… – Kogo ja chcę oszukiwać? Poczułam ból w łapie. Ostrożnie, tak, aby Artem narazie nie zauważył zobaczyłam ranę po wbitych szponach. Jeszcze tego brakowało… – jęknęłam w myślach.
– Chodź, położysz się… – powiedział stanowczo wilk. Stanowczo acz delikatnie pomógł mi wstać i zaprowadził do sypialni.
– Przygotuję śniadanie…
Ja niestety nie miałam sił protestować.  

<Art? Zamiana ról + poczucie winy szybko nie minie + dzikie sny. Liczę na Ciebie :*>

Słowa: 1424= 92 Kł

czwartek, 7 kwietnia 2022

Od Xevy, CD. Ametrine

 - Ależ ty pani nie musisz przepraszać! - na pyszczek Xevy wstąpiło przerażenie. - Ja nie wiedziałam, że ty pani tak zareagujesz. W końcu tego nie kontrolowałaś, więc dlaczego przepraszasz?
- Um... - mruknęła Ametrine, po czym zacisnęła oczy w wyrazie bólu. Xeva zaskomlała ze współczuciem, po czym wcisnęła noc w futro na szyi wadery.
- Ja bardzo przepraszam. Ja wodę przyniosę - rzuciła szybko, otarła się czołem o policzek cielistej wilczycy, po czym w kilku susach znalazła się przy zejściu ze schodów. Zbiegła po stopniach, przeskakując nad wystającymi gwoździami i weszła do kuchni. Wzięła najmniej obitą miseczkę, którą napełniła wodą i wróciła na górę, po drodze wylewając połowę.
Postawiła naczynie przed lekarką. 
- To woda zwykła, ty pani się nie przejmuj. Nie zimno pani ci? - zapytała Teneriska, siadając koło swojego posłania.
- Trochę tak - odpowiedziała skrzydlata. - Bardzo dziękuję - dodała i zaczęła powoli chłeptać płyn. 
- Zaraz ogień w takim razie rozpalę.
Długoucha wstała i niezdarnie wepchnęła telekinezą kilka niewielkich pali do osmolonego paleniska. Spróbowała rozpalić je za pomocą zapałek, ale nie była w stanie otrzeć główki o bok pudełka za pomocą magii. W końcu westchnęła, przytrzymała kartonik przednimi łapami, a patyczek chwyciła w zęby. Rozległo się pyknięcie, zapachniało spaloną siarką, a po chwili ogień wpełzał na pniaki zanurzone w górkach popiołu. Somnum skuliła się i przykryła porządniej wytartymi skórami.
- Powinna pani uważać - rzuciła, wpatrując się w Teneriskę błyszczącymi, dwukolorowymi oczami. Na piegowaty pyszczek wstąpiło zdziwienie, a długie uszy uniosły się. - Te zioła są nielegalne w Królestwie.
- Nielegalne? - powtórzyła wysokim tonem Xeva. Niepewnie zamachała ogonem, wyraźnie nie do końca wiedząc, jak ma na to zareagować. Prawda była taka, że wychowała się w watasze, która, owszem, miała kilka ustalonych zasad, ale wadera nigdy nie spotkała się z pojęciem ,,prawa" lub ,,nielegalności". Kompas moralny wpojony jej przez rodzinę był dla niej tak jasny, że nie trzeba było go nigdzie spisywać ani rozwijać - w końcu jej wataha ograniczała się do kilkudziesięciu wilków, a owe wilki miały w zwyczaju dzielić się swoimi dobrami i szanować się nawzajem. Owszem, odbywały się czasami zebrania na wzór sądów, jednak zdarzało się to niezwykle rzadko i zazwyczaj dotyczyły ciężkich przewinień - zbezczeszczenia ofiar rytualnych, morderstwa, kradzieży lub próby obalenia kapłanki. Winny zostawał wydalony ze społeczności i zostawiony samemu sobie na pastwę śmiercionośnych, drapieżnych lasów Teneris, a czasem - zabity. 
Większość konfliktów zaczynała się i kończyła w tym samym miejscu. Najczęściej obie strony same dochodziły do kompromisu, ale jeśli ich kłótnia była zbyt zażarta, do gry wchodził ktoś trzeci i łagodził napiętą atmosferę.
Nie było więc dziwne, że po chwili ciszy Xeva dodała"
- Co nielegalne znaczy? Że zabronione?
Ametrine zamrugała i po chwili przytaknęła, uważając, aby nie machać zbyt gwałtownie głową.
- Dlaczego? - zmarszczyła brwi różowooka. Jej ogon zamarł, a ciało wyraźnie się spięło
- Cóż... - zaczęła ochrypłym tonem. Odchrząknęła, wzięła łyk wody i kontynuowała: - Robi się z nich narkotyki... To takie substancje, najczęściej psychotropowe... - przerwała, widząc, że cudzoziemka nie ma zielonego pojęcia, co znaczą te słowa, a ona sama nie wie, jak przetłumaczyć je na teneriski. Westchnęła. - To substancje, które uzależniają i mają wiele skutków ubocznych. Dużo wilków ich nadużywa, a po ich zażyciu potrafią zachowywać się nieprzewidywalnie.
- Ale to ich problem, mój nie - odparła różowooka. Nie mieściło jej się w głowie, że ktoś mógłby źle patrzeć na jej ukochane rośliny. - Moja rodzina od pokoleń je hoduje, w moich stronach nikt nieprzewidywalnie się nie zachowuje. One ważne dla mnie są! Dlaczego... Dlaczego ja muszę z nich rezygnować, ja problemu z nar... kotykami nie mam- Stuliła uszy i odwróciła głowę. Zapadła chwila ciszy.  - Co mi może się stać? 
- Cóż... Pewnie jeśli ktoś się dowie, to je zabierze. Mogą też panią aresztować, zamknąć w lochu lub zażądać dużej kwoty pieniędzy. I nie chodzi tylko o żywe rośliny, ale ich suszone liście również.
Milczenie ponownie wypełniło pokój. Xeva przestąpiła z łapy na łapę.
- Ale... - mruknęła. - Ale one mi potrzebne są. Do rytuałów i... I o rodzinie przypominają... Ja od siewki je hoduje, a siewki od roślin mojej matki są. Ja ich nie nadużywam, ja niebezpiecznie się nie zachowuję... Ja przyrzekam, ja normalne myślałam, że to jest, że na północy też to używacie.
Skrzydlata pokręciła głową. Długoucha wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać.
- Co ja robić mam? Je wyrzucić? Ja nie chcę ich wyrzucać... Za zimno dla nich tutaj jest, umrą, a ja... Ja żeby umierały nie chcę.
- Nie musi ich pani wyrzucać - rzekła medyczka po chwili zastanowienia. - Może pani zostać zielarką i zrobić potrzebne kursy. W ten sposób mogłaby pani utrzymywać te rośliny.
- I mogłabym je mieć? I nikt by mnie nie aresztował, zamykał w lochu lub pieniędzy chciał? - odkrywczyni odżyła. Pociągnęła nosem i zamachała lekko ogonem, wyraźnie pocieszona tymi słowami.
- Wydaje mi się, że tak - kiwnęła głową jej towarzyszka. Teneriska podskoczyła i zaczęła skakać z radości w kółko. Mimo tego swojej nieposkromionej energii, poruszała się bardzo cicho, a każde lądowanie było prawie bezszelestne.
- Och, ja tak cieszę się! Ja krzyczeć chcę, ale panią głowa pewnie boli i nie mogę. Och, dziękuję, dziękuję, ja te kursy zrobię. Ale mnie pani nastraszyła, ja przez chwilę myślałam, że moje roślinki stracone są. 
Podskoczyła do posłania Somnum i wcisnęła czoło w sierść na jej piersi. Ametrine stuliła uszy i oblizała się po nosie, zaskoczona nagłym wybuchem czułości. 
- Och, ja przepraszam, pani pewnie głowa boli - wysapała Xeva, która z radości niemalże zapomniała oddychać, i tak szybko, jak znalazła się przy waderze, odskoczyła od niej o dobre pół metra. Jej pysk spoważniał, a brwi przysunęły się do siebie, nadając jej pyskowi poważnego, nieco wręcz surowego wyrazu - o ile Teneriska była w ogóle takie wrażenie budzić. 
- Pani komuś o tym, co się dzisiaj zdarzyło albo o moich roślinach, powie?

<Amisia?>
Słowa: 917 = 51 KŁ

sobota, 2 kwietnia 2022

Od Artema, CD. Ametrine

Ten krzyk sprawił, że oboje się wzdygnęliśmy. Przeczucie które nie dawało mi spokoju  zaledwie jakiś czas wcześniej, niestety, sprawdziło się i to w najgorszym momencie. Ametrine jak najszybciej podleciała w miejsce wypadku, ja natomiast pobiegłem - skrzydło chwilowo niestety odmówiło reakcji. W kilka sekund znaleźliśmy się u źródła krzyku, ale kiedy byliśmy tuż przy brzegu, wszystko jakby się uspokoiło, ucichło. Słyszałem bicie własnego serca, oraz szybki oddech wadery. Wszyscy obserwowaliśmy wodę, zastygnięci, a ciszę przerywał jedynie płacz drugiego malucha, kurczowo trzymającego się swojej mamy.
- Artem...- Wydyszała Ametrine - Nie widzę nic!- Ja też nic nie widziałem, więc pozostało jedno. Chciałem wskoczyć do wody. Bardzo chciałem. ale mój wzrok ugrzązł w czerni, która sprawiała że łapy zaczęły mi się trząść. Słyszałem jak wadera coś do mnie mówi, ale nie rozumiałem ani słowa. 
Nie mogłem pozbierać myśli. Byłem pochłonięty strachem, jaki mnie obleciał. Od dziecka miałem niechęć do wody. Szkoda, że właśnie to się odpaliło teraz, w sytuacji kiedy jestem potrzebny.
Ale nagle wszystko się zatrzymało, kiedy poczułem na swoim policzku przyjemne ciepło. I wtedy się obudziłem. Ametrine, która trzymała łapę tuż pod moim okiem, mówiła że musimy się spieszyć. Że jak czegoś nie zrobimy, to po nim. To mnie wystarczająco popchnęło do tego, co zrobiłem. Jednym ruchem zdarłem z siebie już i tak zmoknięty płaszcz i biorąc największy wdech na jaki było mnie stać, wskoczyłem do kłująco mroźnej otchłani. Będąc już pod wodą otworzyłem oczy, próbując dojrzeć coś w ciemności. Czas mi się kończył, zacząłem myśleć że już nic z tego... I wtedy zobaczyłem - małą, szaro - białą kulkę futra bezwładnie pływającą na dnie. Z małego pyszczka, wydobyły się małe bąbelki powietrza - musiałem działać szybko. Chciałem użyć telekinezy, żeby go do mnie przepchnąć, ale ból w klatce piersiowej i upływające ze mnie powietrze sprawiło, że nic nie mogłem zrobić. Zebrałem w sobie siły i jednym susem podpłynąłem do szczeniaka, biorąc go w zęby. Możliwie jak najmocniej odbiłem się od miękkiego dna. 
Kiedy wypłynąłem, woda już zdążyła dostać mi się do pyska- zachłysnąłem się, ledwo utrzymując się na powierzchni, ale w przeciągu kilku sekund dopłynąłem do brzegu - z pomocą nieznajomego basiora, który wskoczył do wody zaraz jak udało mi się wypłynąć. Wyczołgaliśmy się na brzeg, gdzie czekały na nas wadery i drugi szczeniak. Ametrine nie traciła czasu i od razu przystąpiła do oceny stanu zdrowia szczeniaka i pierwszej pomocy. Chciałem też pomóc, ale nie mogłem złapać oddechu.
- Nie oddycha. Przystępuję do reanimacji, sprowadźcie pomoc...- Poleciła medyczka.
- Biegnij, proszę! Sprowadź kogoś!- Krzyknęła matka szczeniaków do swojego partnera, próbując uspokoić drugiego syna. Sama była jednak bardzo zestresowana. 
- Artem, oddychaj głeboko - Powiedziała Ametrine, ukradkiem na mnie spoglądając. Nie chciałem jej jednak zostawiać z tym samej. Była medykiem, ale każde wsparcie było na wagę złota. Wstałem, biorąc głębokie wdechy.
- Pomogę. Mów co mam robić- Pokręciłem głową żeby się trochę ocucić. Rzuciła mi wdzięczne, trochę zmartwione spojrzenie i poinstruowała co mam robić. Starałem się jak mogę wspierać ją, jak i rodzinę szczeniaka. Zrobiło mi się strasznie przykro patrząc na młodego, który nie dawał rady się uspokoić. W duszy modliłem się, żeby jego brat zaczął oddychać. Znowu cisza. Ametrine na chwilę przerwała, skupiając się na bezwładnym ciałku. I wtedy to usłyszeliśmy. Szczeniak odzyskał przytomność, przewracając się na brzuch. Zaczął kaszleć, trząsł się, a jego matka natychmiast do niego podbiegła, powtarzając sobie że wszystko będzie w porządku. Moje oczy, skrzyżowały spojrzenia z fioletowo -złotymi. Widziałem w nich ulgę. Zdobyłem się na mały uśmiech, który odwzajemniła, lekko się rumieniąc. Zrobiła kawał dobrej roboty, chciałem jej to powiedzieć, ale wtedy...
- Co się dzieje?!- Usłyszeliśmy nagle. Nasze spojrzenia znów powędrowały na szczeniaka. Coś było nie tak.- Mój syn! Pomóżcie mu, proszę!
- Mamo...- Zaszlochał syn, chowając się za matkę. Ametrine zareagowała błyskawicznie. Znowu toczyła się bitwa o życie, znowu nas wszystkich ogarnęła niepewność - młody stracił przytomność, a jego oddech znów się zatrzymał.
- No, dawaj mały!- Powiedziała Ametrine. - Dawaj.- Powtórzyła ciszej. Nie było jednak żadnej reakcji. W tym momencie, dało się też usłyszeć trzepot skrzydeł - Podlecieli do nas medycy z noszami, przejmując resuscytację. Niedaleko stał ich powóz, do którego przetransportowali malca. Niestety ja i Ametrine nie mogliśmy pojechać z nimi. Staliśmy tylko, patrząc jak się oddalają, dalej walcząc o życie szczeniaka. Nie wiedziałem co myśleć o tej sytuacji. Przed chwilą cieszyliśmy się, mając nadzieję że wszystko jest pod kontrolą. A teraz...staliśmy tam, patrząc jak wóz odjeżdża, nie mając nawet pewności jak to wszystko się skończy. Wydawało się, jakby ta sytuacja trwała całe godziny. 
Moje przemyślenia przerwało pociąganie nosem, a potem szybki powiew powietrza. Nie zdążyłem się obejrzeć, kiedy Ametrine wzbiła się w powietrze, odlatując Bóg wie gdzie. Nie miałem siły za nią wołać, ale i tak to robiłem, nawet jeśli wiedziałem że mnie nie usłyszy. W szybkim tempie zniknęła mi z pola widzenia. Zacząłem trochę panikować. Znowu nie widziałem, co mam zrobić. Znaczy wiedziałem..
- Weź się w garść. - Warknąłem do siebie. Wadera nie mogła odlecieć daleko...
Miałem jeszcze szansę ją dogonić. Prawie nie czując z zimna łap, wziąłem głęboki oddech i zacząłem biec w kierunku miejsca gdzie straciłem ją z oczu. Ciągle spoglądałem w górę, potrącając wszelkie krzaki i zarośla, które oblepiały śniegiem moje futro. Biegłem tak przez las- dopóki nie dojrzałem szarawej sylwetki przemierzającej niebo. Próbowałem do niej przemówić, nie chciałem żeby zrobiła sobie krzywdę - śnieg zaczął padać bardzo mocno, ona sama była przemoczona i pewnie zmarzła.
Prawie straciłem ją z oczu kiedy nagły, mocny podmuch wiatru sprawił że zachwiała się i straciła kontrolę nad sterownością. Zaczęła spadać w dół, nie mogąc rozprostować skrzydeł, więc szybko reagując, udało mi się złapać ją w locie. "Zamknąłem" ją w moich skrzydłach, żeby zamortyzować jej upadek - ja natomiast miałem bliskie zderzenie z wydmą. 
Otrzepałem głowę z resztek śniegu, powoli rozchylając skrzydła. Niefortunnie... a może i fortunnie, wadera leżała na mnie, przymykając powieki, z których uciekały kropelki łez. Nie byłem pewien co zrobić. Tym razem to ja miałem na pysku rumieniec.
- Nic Ci nie jest?- Spytałem delikatnie, okrywając nas przed wiatrem. Podniosła głowę z mojej klatki piersiowej, a widząc pozycję w której była, wstała jak oparzona.
- Artem! Ja przepraszam, nie chciałam, ja..- Nie dokończyła. 
- Nie martw się.- Powiedziałem cicho, przytulając ją do siebie. Miałem nadzieję, że to ją uspokoi. Chwilę nie była pewna jak zareagować, ale odwzajemniła uścisk, co mnie wewnętrznie ucieszyło. Staliśmy tak jeszcze chwilę, trzęsąc się z zimna.- Chodź, zimno się robi. - Machnąłem głową, odsuwając się.- Czy chcesz...chcesz może..- Zająkałem się trochę, przy czym westchnąłem. - Chcesz iść na razie do mnie? Chociaż póki pogoda się nie uspokoi.- Zaproponowałem w końcu. 
Nie miałem pewności, co mówiła jej mina. Ja sam nie potrafiłem jeszcze do końca ułożyć sobie tego dnia - Zrozumiem jeśli chcesz być teraz sama - dodałem po chwili ciszy. - ale pozwól wtedy, że Cię odprowadzę.

<Ametrine?>
Słowa: 1099 = 71 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics