wtorek, 24 listopada 2020

WPIS #12

 W okresie 24 października - 24 listopada:


Napisano 12 opowiadań!
Dołączyły 2 wilki
Odeszły 2 wilki; 2 dołączyły  ->  aktualny stan liczbowy 14♀/10♂


Najaktywniejszym wilkiem zostaje Saita z wynikiem 3 postów!
W nagrodę za to dostaje 100 kryształowych łusek.


Zarobione łuski:


za co:

Fioletowy - opowiadania
Zielony - questy
Pomarańczowy - nagroda Najaktywniejszego Wilka
Różowy - 20% z sumy wszystkich zarobionych KŁ, jeśli wilk napisał minimum 20 opowiadań

 

Aarved - 123 KŁ
Anais -  44 KŁ
Elijas - 150 KŁ
Kvisch - 200 KŁ
Nevt - 132 KŁ
Saita - 250 + 100 = 350 KŁ
Spero - 30 KŁ

Od Saity - Trening IV

Opowiadanie może zawierać słowa i inne treści powszechnie uznawane za wulgarne tudzież nieprzyzwoite


Niektórzy nigdy się nie nauczą. Choćby powtarzało się im coś tysiące razy, choćby wpadali raz za razem w kłopoty, spowodowane za każdym razem tym samym, błędnym rozumowaniem lub głupim uporem. Nie używali głowy, nędznych resztek mózgu, jakie im jeszcze pozostały. Nie, żebym kogoś w tym momencie obrażała... To znaczy może tak, trochę tak. Ale to wciąż było tylko zwracanie uwagi na pewne zjawisko, które z biegiem lat coraz częściej powracało w moim życiu, stawało się wręcz napastliwe. Wołało do mnie "spójrz, ja istnieję, mam się dobrze, a wilcza ignorancja i, przypisywany zwykle raczej osłom, idiotyczny w swym pochodzeniu upór, szerzy się coraz bardziej".
No bo błagam. Kto o zdrowych zmysłach rzuca się po raz kolejny (przestałam już liczyć, który) na wilka, który już nie raz, słownie bo słownie, ale jednak, skopał mu dupę?
Kern właśnie taki był. Idiota, który uważał się chyba za jakiegoś boga, czy przynajmniej istotę nie gorszą od nich. Mój rówieśnik. Mniej więcej w tym samym czasie wstąpiliśmy w szeregi szpiegów. Odkąd tylko mnie zobaczył na pierwszym szkoleniu miał do mnie jakiś problem. Może dlatego, że podczas pierwszego sparingu, do którego wytypowano akurat naszą dwójkę, zrobiłam z niego na oczach wszystkich zgromadzonych totalną niemotę... Ale no, przepraszam bardzo, to nie moja wina. Za swoją porażkę mógł winić tak naprawdę wyłącznie siebie i swoje ówczesne podejście do życia. Innych wilków. Przede wszystkim wader.
Z wszystkich wymienionych, to ostatnie przez tyle lat naszej znajomości wciąż pozostało niezmienione.
- Co tam, Saita? - przewróciłam oczami na pełen wyższości ton jego głosu, korzystając z tego, że stałam odwrócona do niego plecami. Gdyby znajdował się przede mną, nie pozwoliłabym sobie na taki gest. Był, podobnie jak ton jego głosu, wyrazem kpiny w stronę rozmówcy. Kern natomiast był osobnikiem, który bardzo, bardzo nie lubił, gdy się z niego kpiło (tak, w drugą stronę to nie działało). Nie chciałam dawać mu powodów do wszczynania kłótni. On akurat był wilkiem, z którym nie lubiłam dyskutować. Może dlatego, że debat z nim w najmniejszym stopniu nie dało się uznać za porywające. Męczyły mnie. - Komu ostatnio wskoczyłaś do łóżka?
Mięśnie pyska nieznacznie mi się spięły, żeby zacisnęły, w wyrazie niejakiej irytacji, jednak tego również nie mógł dostrzec. Wciąż znajdował się za mną, a ja nie miałam zamiaru ani się odwracać, ani zatrzymywać. Z braku lepszej opcji postanowiłam po prostu kontynuować mój spacer z jednego końca rynku na drugi, w celu spotkania się z jakimś kontaktem, który przerwał mi ten irytująco znajomy głos... Swoją drogą ciekawe, co chujek tutaj robił. Z tego, co słyszałam, został oddelegowany jakiś czas temu na jakieś wygwizdowie gdzieś w Dystrykcie IV z jakąś grubszą sprawą... Chyba, że już skończył. Albo coś poszło nie tak. O samozwańcze skapitulowanie go nie podejrzewałam. Mimo, że względem wader to był prawdziwy chuj, z rodzaju tych, którzy uważali, że jedyne, do czego się nadajemy, to rodzenie szczeniaków i grzanie legowiska, to szpiegiem był naprawdę dobrym. Oddanym sprawie. No i nie zapominajmy o tym jego oślim uporze.
- Mogłabym cię zapytać o to samo - rzuciłam przez ramię beznamiętnym tonem, a gdy usłyszałam, że jego łapy zaczynają szybciej uderzać o ziemię, spróbowałam rozluźnić mięśnie pyska, żeby nie było po mnie widać niezadowolenia z tego spotkania. Już po chwili zrównał się ze mną. Byliśmy mniej więcej tego samego wzrostu, tyle, że on był bardziej masywny. Poza tym pokrywała nas identycznie biała sierść, obydwoje mieliśmy na niej czarne znaczenia. No i oczy, też łudząco podobne. Ktoś, kto nas nie znał, mógłby pomyśleć, że jesteśmy rodzeństwem. - Nie miałeś być daleko stąd? Na jakiejś niesamowicie ważnej akcji? - z mojego tonu nietrudno było się domyślić, że odpowiedź raczej średnio mnie obchodzi. Pewnie z tego powodu nie otrzymałam od niego odpowiedzi.
Zaczął coś pieprzyć dalej bez ładu i składu, ale w sumie przytaczanie jego słowotoku nie ma większego sensu. Nic się z niego nie dało dowiedzieć, za to odczytać... Szukał atencji z mojej strony. Nie wiedziałam tylko, w jakim celu. Ani czy powinno mnie to zacząć niepokoić.
- Dawno się nie widzieliśmy. Tęskniłaś? - wyszczerzył się do mnie głupio w którymś momencie. Możliwe, że nie zareagowałam na jakąś głupią uwagę z jego strony i zauważył, że w zasadzie to go nie słucham. Wyprzedził mnie o kilka kroków, odwrócił się do mnie i zaczął iść tyłem. Oczami wyobraźni widziałam, jak potyka się o coś i upada na pysk. Ta wizja sprawiła mi, chorą bo chorą, ale satysfakcję.
- Bardzo - uśmiechnęłam się do basiora nie starając się ukrywać, że był to wymuszony grymas, niewiele mający wspólnego ze szczęściem czy jakimikolwiek pozytywnymi uczuciami. Miałam szczerą nadzieję, że da mi spokój, jak nie wykażę zainteresowania.
Próżne me nadzieje...
- Tak się zastanawiałem... Dawno nie mieliśmy okazji rywalizować, co? - uśmiechnął się głupio, wypowiadając to zdanie. Nie byłam pewna, czy był to element jakiejś jego gry, czy po prostu miał dzisiaj jakiś dziwnie dobry humor. - Kiedyś to była wręcz nasza tradycja...
Nie przypominałam sobie, żebyśmy kiedykolwiek wynieśli nasze kłótnie na jakiś wyższy poziom, który pozwoliłby określić je mianem tradycji. Nie przepadałam za nim. On za mną. Nie było w tym żadnych skrywanych uczuć, namiętności.
- Czemu by tego nie zmienić? - dalej ten uśmiech. Zatrzymał się, zagradzając mi drogę, usilnie próbując nawiązać ze mną kontakt wzrokowy, przed czym broniłam się dzielnie, po prostu patrząc na szyld głoszący, że w budynku, przed którym się znaleźliśmy, znajduje się pracownia krawcowej.
- Chcesz, żebym znowu skopała ci tyłek? - zapytałam z całym spokojem, na jaki było mnie stać. Spróbowałam go wyminąć, ale ponownie zastawił mi drogę. - Masz jakieś skłonności masochistyczne, czy o co ci chodzi?
- Skąd wiesz, kto wygra? - zaśmiał się. Zirytował mnie tym. Spojrzałam na niego krzywo. - Może tym razem ja ciebie pokonam? No nie daj się prosić, Saita... Możemy ustalić sobie zakłady! Obstawić coś fajnego - poruszył sugestywnie brwiami. Zaczęłam poważnie rozważać opcję walnięcia mu. Chyba musiał uderzyć się w tę swoją tępą główkę podczas ostatniej podróży w interesach. Albo nie wiem, samotność mu coś w mózgu poprzestawiała. Bo zdecydowanie nie zachowywał się normalnie.
- I niby co fajnego mogłabym od ciebie dostać? - zapytałam spokojnie, choć miałam ochotę prychnąć. Znowu spróbowałam go wyminąć, ponownie z marnym skutkiem.
- A co być chciała? - jego ton aż ociekał słodyczą. I podtekstem. Wywróciłam oczami, nie mogąc się powstrzymać.
- Święty spokój? - spojrzałam na niego w końcu, ale to ja złapałam kontakt wzrokowy z nim, nie odwrotnie. Mimo to na jego pysk wypłynął lubieżny uśmiech. Debil. - Jesteś w stanie mi to zapewnić?
- Jeśli uda ci się wygrać... - po wyrazie jego pyska można było wywnioskować, że jest to opcja, w którą szczerze wątpi. Zmarszczyłam lekko brwi. Coś podejrzanie zbyt pewny siebie był... Nie podobało mi się to. - A jeśli ja wygram - nagle postąpił krok naprzód, totalnie mnie tym zaskakując, nie zdążyłam cofnąć się, przez co jego nos i bok kufy musnął moje ucho i głowę. Powstrzymałam wzdrygnięcie, gdy poczułam jego oddech na uchu. - Jeśli wygram, pójdziesz ze mną do łóżka.
Wytrzeszczyłam oczy z niedowierzania, cofając się gwałtownie i patrząc na niego jak na totalnego idiotę którym był. Kern zaśmiał się w głos, prawdopodobnie w reakcji na moją minę. Wypuściłam gwałtownie powietrze nosem, żeby dać jakoś upust irytacji, jaka mnie ogarnęła.
- Jak masz jakieś niezaspokojone potrzeby seksualne, to zgłoś się do dziwki, nie do mnie - prychnęłam, chcąc olać całą tę debilną sytuację. Udać, że nigdy nie miała miejsca.
- Czyli chyba zwracam się do odpowiedniej osoby? - w jego uśmiechu można było dostrzec tę grubiańskość, z którą zawsze go kojarzyłam. A więc nic się nie zmieniło.
- Czego ty ode mnie oczekujesz? - mruknęłam, poddając się, zaprzestając prób wywinięcia się mu jakoś. Zamiast tego przysiadłam na ziemi, patrząc basiorowi w oczy. - Co mam zrobić? Ścigać się z tobą dla twojej satysfakcji?
- Chociażby - pokazał w uśmiechu kły, co było nieco niepokojące, jednak wiedziałam, że nie zrobił tego z chęcią zrobienia mi krzywdy. Po prostu był wredny, podobnie jak ja. Tyle, że ja chociaż starałam się z tym kryć, on - nie za bardzo.
Zgodziłam się w końcu, bo nie wyglądało na to, żeby zamierzał dać mi spokój. Wkurwił mnie generalnie. Naprawdę miałam ciekawsze rzeczy do roboty, niż zabawy w kotka i myszkę z basiorem, za którym nawet nie przepadałam. Do tego - wyścigi... Nigdy nie lubiłam tej formy pojedynku. Tym bardziej, że ten konkretny zawierał jakieś punkty, wymyślone przez Kerna, zdałoby się, z kosmosu. Dobre kilkanaście minut tłumaczył mi, jak ma to wyglądać, rozrysowywał w mojej głowie tor, biegnący przez sam środek rynku, żebym na pewno się nie pomyliła. Przy czym, im więcej mówił, tym większe miałam wątpliwości co do tego, że ten pojedynek jest spontaniczny. Przez myśl przeszło mi nawet, że może jest to część jakiegoś jego innego zakładu. Naprawdę, nie zdziwiłabym się, gdyby tak było.
Jednak, jakkolwiek by taki ewentualny zakład nie brzmiał, byłam niemal pewna, że Kern nie obstawił mojej wygranej. W zasadzie więc... Mogłam chociaż utrzeć mu nosa, wygrywając z nim. Co zasadniczo nie powinno być trudne.
Nie powinno...
Nie, żeby poszło mi jakoś tragicznie. I nie, nie przegrałam. Choć w pewnym momencie było blisko, przyznaję. Jednak manewrowanie między straganami, licznymi wilkami, które kręciły się o tej godzinie w tym miejscu, nie należało do najłatwiejszych, a basior przyjął po prostu taktykę "A chuj, przedrę się taranem". Wszystko fajnie, tyle że on mógł sobie na to pozwolić, jego wygląd, budowa, wzbudzały jakiś tam respekt. Ja może i byłam wysoka, ale drobna. Wilki nie zwracały na mnie większej uwagi, nie schodziły mi z drogi. Jednak zawsze uważałam, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. A wyzwania nadawały życiu tego dreszczyku emocji, który sprawiał, że nie było zbyt nudno.
Dotarłam na miejsce, które wskazał na metę naszego wyścigu, jako pierwsza. Wzmocniona o siłę, jakiej wymagało ode mnie przepychanie się między motłochem, lekko zziajana i nie bardzo usatysfakcjonowana wyczynem. O ile można było to nazwać w ogóle wyczynem, bo osobiście nie przesadzałabym z takim honorowaniem tego, co zrobiłam. To nawet nie było jakoś szczególnie zabawne. Jedyne, co miałam nadzieję osiągnąć z tego "czegoś", było uwolnienie się od natrętnego basiora.
Czy się udało?
No za chuja nie. To nie ten typ, niestety.
Zatem, co było dalej? Cóż, o tym, kolejnym naszym pojedynku, opowiem innym razem...



Nagroda: 2 punkty siły

czwartek, 19 listopada 2020

Tsume

Sleepygrim


Bądź taką waderą, że kiedy wstajesz i twoja łapa dotyka ziemi, to diabeł w piekle spada z tronu i krzyczy: O K*rwa… Wstała!


Imię: Tsume (czyt. Tsumi)
Ród: Ród Złotego Smoka
Wiek: 2 lata
Płeć: Wadera♀
Rasa: Folix
po matce Folix ojcu Khado
Stan: Mieszkaniec
Stanowisko: Straż Nocna
Charakter: Jest to wadera o pozornie spokojnym usposobieniu. Nie lubi tłumów, poznawanie innych osób jest dla niej trudne. Możesz spodziewać się, że na początku nawet się nie odezwie, o kontakcie wzrokowym to już nawet nie wspomnę. Jej zaletą jest to, że nawet, gdy nieśmiało podejdzie do sprawy, potrafi być stanowcza oraz… wredna. Nie daje sobą manipulować, nie zawsze panuje nad emocjami. Nie daj się zwieść tej delikatniej istocie, bo, gdy znajdzie powód, będzie potrafiła rozerwać cię na strzępy przy pierwszej lepszej okazji. Za to jej druga strona, kiedy już ją bliżej poznasz, jest inna. Może i trochę za bardzo energiczna, ale za to radosna, miła, wyrozumiała i empatyczna. Rzadko sypie żartami, a jak już, spala je, co jest jeszcze śmieszniejsze. Zazwyczaj stara się unikać kłopotów, jednak generalnie jej to nie wychodzi. Inteligentna i odważna kiedy trzeba. Gdyby tak na nią spojrzeć, wydaje się być marzycielką. No i tak, lubi swoją wyobraźnię i to, co ona tworzy w jej umyśle. Mimo to twardo stąpa po ziemi, wiedząc, że życie nie jest tak kolorowe, jak wydawało jej się w dzieciństwie. Wilczyca potrafi przyznać się do błędu, nawet jeśli z trudem przejdzie jej to przez gardło. Lojalna wobec innych, ale nie bardzo ufna. Doskonale rozumie zachowania innych wilków. Gdy zobaczy wilka cierpiącego fizycznie lub psychicznie, nie potrafi przejść obok niego obojętnie. Często szczera do bólu.
To jej pierwsza i druga strona, a trzecia strona medalu, kiedy ją ktoś zobaczy, może nie uwierzyć, że to ten sam wilk… Jest wredna, bezwzględna, cyniczna, kłamliwa, sarkastycznie, ironiczna i wykorzystuje swoje zdolności do manipulowania innymi. Po matce odziedziczyła do tego, że nigdy nie daje się okantować, nikt nie da jej rady w tym zakresie.
Wygląd: Z wyglądu bardziej przypomina Folixa, ale ma nader długie i smukłe łapy oraz przeciętnych rozmiarów ogon. Potrafi nawet przez największe zarośla przejść bezszelestnie bardzo lubi tą cechę, którą odziedziczyła po ojcu.Jest to kremowa wadera, kiedy się złości jej oczy rozpalają się na ognisto pomarańczowy, tak samo jej grzywka, pazury i koniec ogona. Ma małe naderwanie na lewym uchu i też na nim ma malutki kolczyk z miedzi. Jej oczy zmieniają się w zależności tego co czuje. Ma ciemniejszą końcówkę ogona, jej pazury mogą się schować. Ma bardzo długi ogon, który pomaga jej w utrzymaniu równowagi. Ma skrzydła.
Żywioł: Głos, Natura, Powietrze
Moce: 
-Teleportacja
- Fala dźwiękowa
- Sterowanie prądami powietrznymi
- Pewien rodzaj pieśni sprawia, że dowolna istota zasypia
- Inny natomiast, że zostaje wymazana ze wspomnień
- Kontrolowanie roślin
Rodzina:
Wila- matka kochała ją, ale wie, że ona dawno nie żyje
Equel- ojciec mocno za nim tęskni
Druga Połówka: Zerka czasami na jednego basiora
Potomstwo: Nein nawet nie ma partnera
Miejsce Zamieszkania: Dystrykt I, Gorące Źródła
Patron: Ayreol
Umiejętności:

Intelekt: 10 | Siła: 5 | Zwinność: 15 | Szybkość: 10 | Latanie: 10 | Pływanie: 5 | Magia: 10 | Wzrok: 10 | Węch: 10 | Słuch: 15 |

Historia: Tsume urodziła się jako szczenię pary alfa. Jej wataha zawsze miała bogów po swojej stronie, więc nie mieli problemów z żywnością. Jednak pewnej mroźnej zimy bogini łowów pogrążyła się w żałobie po stracie dziecka. Wataha nie miała co jeść, nie tylko ona z resztą. Któregoś razu watahę zaatakowały gryfy. Osłabione głodem wilki nie mogły się bronić, a ostatnie słowa pary alfa, były błaganiem do bogów, by ich córka to przetrwała. Bóstwa wywiązały się z obietnicy zamrażając waderę wewnątrz kostki lodu. Po 101 latach bogowie uznali, że jest już bezpiecznie i pozwolili kostce lodu się roztopić. Wadera, widząc inny świat, najpierw długo płakała po stracie rodziny, a potem wzięła się w garść i zaczęła podróżować, po roku trafiła tutaj.
Inne: 
- Lubi śpiewać, ale kiedy ktoś ją wtedy zobaczy wpada w szał
- Jej oczy są zwykle szarej barwy, bo stara się ukrywać uczucia
- Nigdy się nie zakochała, nawet nie zauroczyła
Autor: Kudlaszykz@gmail.com

środa, 18 listopada 2020

Podsumowanie Eventu Halloweenowego

 I tak oto tegoroczne Halloween dobiegło ostatecznie końca. Dziękujemy serdecznie wszystkim, którzy zechcieli wziąć udział w naszych straaaaasznych zabawach!


W evencie udział wzięli:

Elijas - Quest III
Jastes - Quest IV
Kvisch - Quest I
Saita - Quest II, Quest III
Spero - Quest IV


Gratulujemy wszystkim, którym udało się napisać questy. Mamy nadzieję, że zabawa się podobała, a pisanie opowiadań sprawiło Wam tyle radości, co nam wymyślanie dla nich tematów ^^

Trzymajcie się ciepło i do następnego!



~ Spero i Echo

poniedziałek, 16 listopada 2020

Keqing

 

Darenrin


Imię: Keqing
Ród: Z rodu Lineum
Wiek: 5 lat
Płeć: Przedstawia się jako wadera, używa też przede wszystkim rodzaju damskiego, aczkolwiek wciąż zamiennie z męskim, jednak płeć jest dla niej czymś mało istotnym. Nieważne, czego użyjesz, Keqing nie ma z tym problemu.
Rasa: Rasmith
Stan: Mieszkaniec
Stanowisko: Dyplomata
Charakter: Keqing można nazwać wzorowym przykładem wilka rasy Rasmith. Spokój i równowaga towarzyszy jej na prawie każdym kroku. Swoją pracę bierze poważnie i w sytuacjach dyplomatycznych często używa lekkich gier mentalnych, aby jak najwięcej zyskać w sytuacji, powierzchownie bez strat dla osoby, z którą dyskutuje. Stara się również zostawiać metodę zostawiania pracy poza domem, staranie jest kluczowym słowem, ponieważ spotkanie go z nosem w dokumentach nie jest rzadkim widokiem. 
Z kolei poza pracą, kiedy Keqing może sobie całkowicie, bez strat, odstawić wszystko na bok, mimo dalej towarzyszącego spokoju, stara się prezentować jako wilk przyjazny. Może małomówny, oszczędny w swoich wypowiedziach i nie kryjący swoich prawdziwych myśli, ale bardzo dobry słuchacz i postara się stworzyć jak najcieplejszą osobę, dla tych, którzy tego potrzebują. Jeśli potrzebujesz szczerej opinii i logicznego rozwiązania sytuacji, Keqing jest dobrym wilkiem to odwiedzenia. Mimo to, jest pamiętliwa i trzyma urazę dość długo. Więc jeśli wpadasz w grupę wilków, za którymi nie przepada, przyjemna atmosfera, będąc z nim sam na sam jest nie do pomyślenia. Da znać, że za tobą nie przepada. Celowo nie utrudni Ci życia, ale też go nie ułatwi. Wtedy bardziej ujawnia się ta chłodna i przebiegła strona, charakterystyczna dla rasy.
Wygląd: Keqing nie wyróżnia się zbytnio z tłumu. Wpada we wzrost typowy u basiorów, jednak reszta budowy, zakryta grubą sierścią, prezentuje się bardziej damsko, długie, chude nogi, które umożliwiają wyjątkowo lekki krok. Nie żeby Keqing tak chodził. Częściej pojawia się jeszcze większy garb na jej plecach, ze względu na niżej trzymany łeb z wyciągniętą do przodu szyją. Mimo zgranej budowy, postura nie należy do najładniejszych. Skóra pod gęstym, szarym i białym futrem jest ciemno-szara, widoczna na poduszkach łap i nosie a oczy o intensywnie przygaszonym odcieniu żółtego, jeśli nie wlepione w listy od sojuszników czy wrogów, wpatrują się bezpośrednio w rozmówcę.
Z kolei w stanie Liyenum, cała sierść Keqing przyjmuje formę łuskopodobną, zostając tylko w stylu irokeza wzdłuż jej grzbietu. Sam wilk jest w odcieniach głębokiego granatu, z prześwitami błękitnej skóry.
Żywioł: Umysł
Moce:
Muto – Dzięki swojemu żywiołowi, ma możliwość przekształcania wspomnień i myśli. Jednak użycie mocy musi być umiejętne i wykonane przy największym skupieniu, gdyż lekkie zawahanie czy niedopowiedzenie zwykle doprowadza do krytycznych sytuacji.
Percipio – Pochłanianie informacji na temat kogoś lub czegoś poprzez dotknięcie owej rzeczy.
Peredo – Możliwość pochłonięcia cudzych wspomnień z limitem czasowym około szesnastu godzin.
Inductio – Wywołanie bólu w wybranym miejscu czystym umysłem. Wykonane bez większego wysiłku, porównywalne z lekkim uszczypnięciem, jednak kiedy Keqing/Qiqi użyje całe swoje skupienie, lub jest w stanie Liyenum, może wywołać nieodwracalne szkody.
Stan Liyenum – Qiqi/Keqing wchodzi w stan Liyenum - jej ciało zyskuje więcej siły i energii magicznej, pozwalając na rzeczy wcześniej wydawające się jej niemożliwe. Warunki do stanu Liyenum jednak są wymagające, gdyż może on nastąpić tylko przy bezpośrednim zagrożeniu życia. Tygodnie spędzone w bibliotece dały jej nadzieję, że uwolnienie kolejnego, jeszcze głębszego źródła magii mogłoby pozwolić na częstsze wyzwolenie stanu, jednak z dnia na dzień szanse wydają się znikomsze.
Rodzina: Rodzeństwa nie posiada, a oboje z rodziców: Venin i Araignee wiodą spokojne życie poza Królestwem, o czym zdecydowali, kiedy Keqing stała się od nich niezależna. Nie wiąże z nimi szczególnej więzi, lecz do teraz czuje do nich respekt i znikomą, rodzinną miłość.
Druga Połówka: Brak
Potomstwo: Brak
Miejsce Zamieszkania: Keqing zamieszkuje w Centrum, w okolicach karczmy Stara Wiosna. Nie jest to dla niego wymarzone lokum, ze względu na nieustannie panujący tam hałas, a praca Dyplomaty wymaga spokoju. Mimo to ma dużo miejsc pod nosem, dzięki czemu nie musi maszerować przez cały Dystrykt, aby się gdzieś dostać. 
Patron: Mimo wielkiej pobożności rodziców, Keqing nie wierzy zbytnio w Bóstwa, chcąc zostać jak najbardziej obiektywną ze względu na swoje stanowisko. 
Umiejętności: 

Intelekt: 26 | Siła: 8 | Zwinność: 7 | Szybkość: 5 | Latanie: 0 | Pływanie: 2 | Magia: 25 | Wzrok: 9 | Węch: 9 | Słuch: 9 |

Historia: Keqing prowadziła spokojne życie. Rodzice, do momentu jej usamodzielnienia, pomagali przejść przez życie, nie oszczędzając go przed nieprzyjemną prawdą. Jedną z nich była utrata rodzeństwa, kiedy skończył dopiero rok, przy ataku niedźwiedzia. Nie było jej przy tym, jednak kiedy nie znalazł Beixin w mieszkaniu, rodzicie od razu powiedzieli co się stało. Może i to ukształtowało ten brak reakcji na druzgocące informacje. Mimo to nie zasypywali tysiącem ciężkich faktów, które mogłyby się równać z ciężką traumą. Nie mieli też problemu, kiedy Keqing zdecydowała odkrywać siebie pod wieloma względami, dając jej czas na rozgryzienie tego, kim jest. To przysporzyło mu parę problemów wśród innych, wiele więzi z dzieciństwa popękało a Keqing nie umiała już zaufać z taką łatwością jak poprzednio.
W momencie, kiedy została sama, poczuła, że dobrym ruchem było to ze strony rodziców. Może wiedzieli, że skończy jako dyplomata, tak zwany instynkt rodzica. Zostało mu dziękować, ponieważ przez to bardzo dobrze radzi sobie na swojej pozycji. Gorzej wygląda z relacjami z innymi, nie umie nazwać ani jednej osoby, z którą ma silniejszą więź, ale chyba nie może obwiniać za to rodziców.
Inne: 
Chłodny wizerunek szybko się kruszy, kiedy Keqing wypije porządną ilość alkoholu. Wtedy jest o wiele większa szansa na wyduszenie z niej czegoś emocjonalnego.
Jego dieta składa się z wszystkiego, co powstrzyma go przed zaśnięciem nad pracą.
Nawet lubi dzieci, ale ma wrażenie, że te nie przepadają za nią. Może to ten leniwy, krzywy uśmiech na jego twarzy je odstrasza.
Autor: discord – seapolyp#0014 | mail – apolacola@gmail.com

niedziela, 15 listopada 2020

Od Jastesa - Event Halloweenowy - Quest IV

Wiatr kolejny raz smagnął go po pysku, zostawiając lekko piekące od zimna delikatne dreszcze, które szybko pognały wgłąb rozgrzanego niedawnym truchtem organizmu, kłując wszystko co napotkały po drodze małymi, lodowatymi igiełkami. On jednak nie zwrócił uwagi na ten drobny dyskomfort i z nieskupionymi oczami, które pokazywały, iż jego myśli dryfują gdzieś bardzo daleko zrobił kolejny krok na rozjaśnionej uroczystym, jasnym światłem królującej na nieboskłonie pełni ścieżce, której nurt lśnił wędrowcowi pod łapami wzbijanymi co róż, czy to przez niego, czy też przez wiatr kryształkami śniegu i lodu. Lecz on nie zważał na te małe cuda natury, gubiąc się w więzieniu własnego umysłu, dla świata zewnętrznego zostawiając jedynie skorupę wysokiego, zamyślonego basiora o białej sierści i długich piórach wyrastających z grzbietu.

Noc była zaiste piękna. Zakryte czarnym płaszczem niebo, z wyszywanymi srebrną nicią lśniącymi gwiazdami nie było skalanie ani jedną chmurą. Powietrze tak przejrzyste jak kryształowo czysta woda, tak orzeźwiające jak kąpiel w zimnym, górskim strumieniu w upalny dzień. Księżyc świecił zatem w swej pełnej chwale, a jego światło, niezagrożone nagłym przerwaniem swego biegu, rozjaśniało skryty pod śniegiem wiecznie zielony las. Wiatr przemykał wśród gałęzi jego drzew, nurkował ku zmrożonej ziemi, zaraz później wznosił się ponownie i wirował, tańczył, szumiał wokół samotnego wędrowca, jakby chcąc zwrócić jego uwagę, wybudzić go z głębokiego zamyślenia, by ten mógł w końcu usłyszeć co jego stary przyjaciel słowami leśnych zwierząt, opadającego śniegu, dźwigających ów biały ciężar gałęzi oraz kołyszących się starych pni miał mu do przekazania. Zmuszał płynące wokół niego zapachy do wypełniania nimi wrażliwego nosa przybysza, zapachy dzikiego, skrytego przed nim życia. Wysiłki powiewów zostały jednak zlekceważone, a raczej niezauważone przez wysokiego basiora, który wędrując przez labirynt własnych myśli zdawał się całkowicie nieświadomy tego, że kieruje kroki coraz głębiej w las, bezmyślnie podążając za świetlistą ścieżką, której granice wytyczało blade światło pełni. Jego silne łapy sprawnie przedzierały się przez zalegające warstwy śniegu, mocna pierś z łatwością przeciwstawiała się oporowi zasp i wystających gałęzi, długie pióra bez problemu prześlizgiwały się przez przeszkody tuż nad głową bujającego w obłokach wilka, a długi, gruby ogon sunął lekko po ziemi, pozostawiając delikatny acz nieprzerwany ślad, będący świadectwem obecności wędrowca.
Wtem do jego świadomości przedarł się ledwo słyszalny szept, z początku łagodny i nieśmiały, zbyt słodki i niewinny by przerwać zalewający umysł potok marzeń i zwątpień. Jego piękno maskowało niepokój i zdziwienie wywołane nagłym pojawieniem się czegoś dziwnego, obcego i niepasującego do zwykłego stada codziennych wyobrażeń. Z każdą chwilą jednak szept nabierał na sile, potężniał i stopniowo zaczął przeistaczać się w okropny, urywany syk dający kres chaosowi we wnętrzu wilka i wysyłający wgłąb jego ciała lodowaty dreszcz strachu.
Jastes zesztywniał i wsłuchał się w ten wściekły głos, próbując uchwycić sens wypowiadanych zdań, zrozumieć choć jedno słowo. Jednak mimo, iż mowa wydawała się tak znajoma, tak  swojska... nie był w stanie wyłapać przerw między kolejnymi sykami. Nie był w stanie wystarczająco się skupić. Nie był w stanie poznać przekazu.
To słowo...Tak dobrze znane, tak miłe, tak dobre...Mam je na końcu języka...
I to wywołało w basiorze o wiele większe zmęczenie niż bolące mięśnie czy ciążące nogi, które dopiero teraz zaczęły dawać mu się we znaki.
Ogromną siłą woli przeniósł większość uwagi na otaczający go świat, na który dopiero co otworzył oczy po długim czasie tkwienia we własnej głowie i serce niemal stanęło mu w piersi, gdy zdał sobie sprawę, że nie tylko nie ma pojęcia, gdzie się znajduje, ale również z otaczającej go z zewsząd niemal nieprzeniknionej ciemności. Przed oczami przemknęło mu zamglone wspomnienie światła pełni rozświetlającego drogę, jednak było ono tak niejasne i dalekie, że równie dobrze mogłoby być obrazem ze snu. 
Nagle i tak niespodziewanie, że biały basior prawie podskoczył nad lasem przetoczył się podobny do potężnego grzmotu przeraźliwy rechot, mrożący krew w żyłach i przyćmiewający wszystkie pozytywne emocje, pozostawiając jedynie strach, zdezorientowanie i bezradność, które jak wygłodniałe zwierzęta rzuciły się na osłabioną resztę. A wypełniony pogardą śmiech trwał i trwał, raz przybierając postać niskiego warkotu, raz wysokiego pisku, lawirując między tymi dwoma skrajnościami, rozszczepiając się i zaraz wracając do jednego, głównego nurtu, który z wściekłością mknął między drzewami, przynosząc bojaźń coraz większej ilości żywych stworzeń. A Jastes stał i stał, kuląc uszy i posyłając w przestrzeń przerywane i następujące nieregularnie acz szybko obłoki pary, mimowolnie wsłuchując się w przerażający dźwięk, który całkowicie zagłuszył wszystkie dochodzące do wilka bodźce, szaleńczo robiąc bokami i spinając wszystkie możliwe mięśnie w oczekiwaniu na niespodziewany atak. 
Wtem rechot umilkł jak ucięty nożem. I chociaż nad lasem ponownie zapadła cisza, głos w dalszym ciągu dźwięczał w uszach, zbyt okropny by móc o nim tak po prostu zapomnieć. Jeszcze długo żaden mieszkaniec zielonej głuszy nie odważył się dać znaku o swojej obecności. 
Wiatr zawył. Do wrażliwego nosa dostał się lekki smród dymu.
O bok basiora otarło się jakieś pokryte grubą sierścią ciało, posyłając przez skórę Jastesa lodowate iskry mrożące wnętrzności. Wilk z sapnięciem odskoczył i wyszczerzył zęby, w środku trzęsąc się ze strachu, lecz zachowując pozory opanowania i siły. Z wysuszonego gardła wydobył się ostrzegawczy warkot. Zdrętwiałe łapy mocno wbiły się w głęboki śnieg.
W polu widzenia mignęło białe futro. Koło lewej łapy czerwone pióro zostawiło lekko widoczny na białym puchu ślad. Złoty blask skrył się w ciemności.
Czy zwariowałem? 

Jęknął cicho, czując jak cała lewa strona jego ciała pulsuje od przeraźliwego zimna. Do jego uszu docierał cichy odgłos małych fal wylewających się na brzeg gdzieś w pobliżu. Spróbował wciągnąć nosem powietrze, by upewnić się, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo spowodowane obecnością żądnej krwi bestii, lecz zamiast zapachów do jego narządu powonienia dostały się lodowate grudki. Jastes prychnął i gwałtownie uniósł powieki.
Przed nim rozciągał się widok jeziora o nieprzyjaznej, czarnej tafli, której mimo niskiej temperatury nie zdołał skuć lód. Na niewielką plażę, przy której leżał, raz po raz wylewały się nieduże ilości wody, pozostawiając po sobie przestrzeń pełną kamieni unurzanych w błocie, na której kiedyś z pewnością leżał teraz już rozpuszczony śnieg. Nad granicą między powietrzem a wodą rozciągał się widok łysych koron starego lasu, których cienie ledwo widoczne w panującym mroku tworzyły poskręcane kształty na tle nocnego nieba.
Przez parę chwil basior tępo wpatrywał się w widoczny przed nim tajemniczy obraz, pomimo lekkiego zdezorientowania wywołanego obudzeniem w tym dziwnym i nieznajomym miejscu oraz niemiłosiernego łupania głowy powoli wracając do pełnej świadomości. Gdy blask powrócił do jego oczu, które nagle rozszerzyły się na wspomnienie rechotu i ocierającego się o niego ciała gwałtownie skoczył na nogi i z wyszczerzonymi kłami w poszukiwaniu jakiegokolwiek niebezpieczeństwa ostrożnie zaczął się rozglądać. Zastałe mięśnie wypełniało zmęczenie oraz tak duże odrętwienie, że ledwo udało mu się ustać po tak szybkim poderwaniu, a przed oczami świat zawirował jak na karuzeli, jednak Jastes zdołał utrzymać się na nogach i lekceważąc ogromną chęć opuszczenia głowy do samej ziemi, by uspokoić zawroty i pozbyć się mroczków, które prawie zupełnie zakryły jego wizję pozostawał w pozycji gotowej do obrony. Po chwili widzenie wróciło, ciało złapało pewną równowagę, a nogi przyzwyczaiły się do jego ciężaru, lecz las dalej był tak spokojny i niemy, jakby uśpiony. Basior jednak nie pozwolił sobie na całkowite odprężenie, w dalszym ciągu trwając w napięciu i oczekiwaniu. Po kolejnych kilku minutach wytężania wszelkich zmysłów i porażki w znalezieniu czegokolwiek, co mogłoby zwiastować niebezpieczeństwo biały wilk opuścił wzrok z linii drzew na miejsce, w którym przed momentem leżał. W głębokiej zaspie bardzo dobrze widoczny był spory ubytek w ilości śniegu, jednak nie było go na tyle, by ziemia mogła się przez niego przedrzeć. Nie leżał więc długo, chociaż zimno, które emanowało od jego mokrego boku zdawało się mówić co innego.
To wszystko jest bardzo, bardzo dziwne.
Strach na nowo zaczął wkradać się do jego umysłu. Co się dzieje? Jak się tu znalazł? Gdzie jest? Co lub kto jest tego sprawcą? Czyżby przyszedł tu na własnych nogach i po prostu zemdlał z wycieńczenia, zapominając trudy przebytej drogi? 
Gdzieś głęboko w trzewiach podejrzewał, że niestety nie to się wydarzyło. Przypomniał sobie podekscytowane wilki przygotowujące się do obchodzenia święta. Święta duchów...
Daj spokój próbował przekonać samego siebie To tylko stek bzdur. Masz za swoje za to bujanie w obłokach. Przylazłeś tu i nawet nie widziałeś gdzie idziesz... A śmiech i ocierające się ciało to tylko wymysł twojego zmęczonego umysłu.
Odetchnął z trochę większą swobodą, nadal nie do końca uwolniony od obaw, lecz tak czy inaczej było mu lżej na duszy, że znalazł jakieś wytłumaczenie. Wytłumaczenie, które nie zawierało w sobie obecności duchów czy innych demonów.
Powoli ruszył w stronę wody, powierzając uszom dowodzenie w zwracaniu uwagi na otaczający go las, jednocześnie uważnie patrząc pod łapy. Śnieg, śnieg, śnieg, śnieg... Błoto. A więc plaża i coraz bardziej zbliżający się brzeg. Każdy krok przynosił z sobą ohydny odgłos mlaskania, gdy któraś z łap odrywała się od brudnej substancji. Może uda się je wypłukać, a potem poszukać drogi pokrytej śniegiem...
Woda. Przystanął i ze zdziwieniem wpatrzył się w jej oblicze, próbując dostrzec dno. I chociaż był to przecież sam brzeg i niedostrzeżenie go było niemal niemożliwością- na próżno. Jedyne co był w stanie dostrzec w tej czarnej substancji to odbity obraz samego siebie. Jastes zmarszczył brwi i wpatrzył się w widniejący przed nim biały pysk o złotych oczach, z każdą sekundą pochylając się o kilka cali, nie będąc w stanie odwrócić wzroku od oczu patrzących na niego z otchłani. 
Fala zahaczyła o jego pazury, zaciągając z sobą kilka grudek błota, które natychmiast przepadły w nieprzeniknionej toni.
Wtem zimną taflę przeciął czarny nos. Zaraz za nim wynurzył się smukły pysk z ociekającą wodą białą sierścią. Złote oczy, które ani na chwilę nie przerwały kontaktu wzrokowego z tymi oryginalnymi, prawdziwymi, które zostały złapane w hipnotyzującą pułapkę... W końcu pojawiły się również długie uszy i już po chwili cała głowa znajdowała się ponad powierzchnią, coraz bardziej zbliżając się ku pochylonemu Jastesowi, który jakby skamieniał, nie mogąc oderwać oczu od wyłaniającego się przed nim bytu, tak podobnym do niego samego. 
Głowa zatrzymała się zaledwie parę centymetrów od jego nosa, niema i pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Spływały po niej strumienie wody, znacząc szlaki po rysach pyska, rozbijając się na długich wąsach, zalewając złote oczy, które nieustannie otwarte wpatrywały się w te zaszklone, nieobecne, będące w ich mocy. 
Gdy w końcu ostatnia kropla ześlizgnęła się z brody wodnego tworu i z cichym pluskiem wpadła w czarną otchłań, ten uśmiechnął się lubieżnie, karmiąc się lękiem dręczącym serce białego basiora.

Tak bardzo chciał móc dostrzec więcej niż cienie mijanych kształtów. Tak bardzo chciał usłyszeć coś więcej niż urywane słowa, których sens nieustannie mu umykał. Tak bardzo chciał poczuć coś więcej niż ledwo docierający do niego zapach krwi... Tak bardzo chciał poczuć coś więcej niż tylko niewyobrażalny ból.
Biegł. Biegł, a przynajmniej próbował... Biec? Czy może raczej się czołgać? Kolejny wypełniony agonią krok. Kolejna fala ogromnego zdezorientowania i paniki. Kolejne podciągnięcie się resztkami sił. Otwierał szeroko oczy, lecz widział tylko cienie. Wsłuchiwał się w dźwięk pościgu, lecz słyszał tylko niezrozumiały bełkot. Próbował iść do przodu, lecz czuł tylko udrękę, która wypełniała całe jego ciało.
Kolejny krok i... upadek. Na kilka sekund cienie rozstąpiły się, pozwalając wykończonemu mózgowi na odebranie widoku czerwieni. Czerwieni i bieli. Krew na łapach czy maki na śniegu? Już sam nie wiedział. 

Nie wiedział ile już czasu idzie przez ten dziwny las, był jednak pewien że dłużej niż tylko kilka godzin. Noc jednak w dalszym ciągu trwała, tak samo nieprzenikniona i złowroga jak na samym początku wędrówki. Zalegająca wokół cisza drażniła Jastesa. To prawda, był samotnikiem i zdecydowanie wolał swoje towarzystwo niż innego członka watahy, lecz nienawidził ciszy. Przez całe życie towarzyszył mu wiatr, który nieustannie przynosił z sobą jakieś dźwięki: czy to rozmowy dwóch znajomych, czy to gnącego się pnia, czy też zbliżającej się burzy. Teraz jednak jego przyjaciel nie odpowiadał, a las pogrążył się w nienaturalnym milczeniu, które jeszcze potęgowało lęk związany z całą tą przedziwną sytuacją. 
Wytężał wzrok próbując dostrzec jakąś ścieżkę, która mogłaby doprowadzić go do miasta lub choćby do mieszkania jakiegoś wilka, jednak rzędy drzew nie miały przerw, a nawet jeśli to gęste zarośla i śnieg skutecznie zakrywały przed nim drogę ratunku. 
Las wydawał się opuszczony. Żadnych ptaków, żadnych ssaków, tylko stare pnie, zielone igły i śnieg. Czy to w ogóle możliwe, by przez tak długi czas nie spotkać ani jednego żywego stworzenia?
Dostrzegł, że kilka metrów dalej drzewa ustępują wolnej przestrzeni, więc mimowolnie przyśpieszył, mając nadzieję, że nareszcie dotarł do końca dziwacznego lasu. Nic bardziej mylnego.
Jego oczom ukazała się niewielka polana, która była tak mała, że mrok w całości ją przed nim odsłonił. A to, co na niej rosło wywołało w białym basiorze momentalne zdębienie.
Co u licha?
Całą pokrytą śniegiem polanę porastały czerwone maki, których delikatne głowy ledwo wyrastały ponad białym puchem. Ten widok był tak nierzeczywisty, a jednocześnie tak piękny, że przez parę chwil Jastes nie mógł robić nic innego poza przeskakiwaniem spojrzeniem z kwiatka na kwiatek i zastanawianiem się jak to się mogło stać. W końcu jednak oprzytomniał i przestąpił granicę tajemniczej polany, uważając by nie nadepnąć na żaden kwiat. Z zachwytem obserwował to małe sanktuarium i pewnie nie zarejestrowałby ogromnego drzewa o szerokim, chropowatym pniu, gdyby ono nie stanęło mu na drodze. Basior powoli uniósł wzrok i wpatrzył się w potężny pomnik natury, czując budzące się w nim dziwne uczucie niepewności. W jego wnętrzu wykluło się coś mrocznego, niepożądanego i bardzo, bardzo zachłannego. Czuł, że powinien uciec jak najdalej od tego przeklętego drzewa, uciec od żarłocznych maków, które tak bardzo pragnęły krwi. Jednak nie był w stanie się ruszyć i tylko patrzył i patrzył, z coraz większą desperacją i strachem.  A im dłużej wpatrywał się w góry i doliny tworzące gruby pień tym szybciej to, co się w nim obudziło pożerało jego kontrolę nad ciałem i emocjami. Niepewność i desperacja coraz szybciej przeistaczały się najpierw w zdezorientowanie, potem irytację, a w końcu we wściekłość tak ogromną, że jej intensywność przerastała wszystkie uczucia jakich kiedykolwiek wcześniej doświadczył. Jego wzrok zaczął się zamazywać, w uszach dzwoniło, a szał palił wnętrzności.
Ostatnia rzecz, z której zdał sobie sprawę przed całkowitym straceniem przytomności to to, że skacze ku drzewu z dzikim warczeniem, wściekle zatapia w nim pazury i posyła w przestrzeń okropny jęk, przepełniony gniewem i strachem.
Potem nastała ciemność, a wraz z nią ból.

Gdzieś na środku jeziora konająca ryba po raz ostatni uderzyła ogonem w wodę, po czym zamarła. Żyjące odbicie Jastesa nie zwróciło jednak najmniejszej uwagi na ten nagły dźwięk, zbyt zaaferowane  znajdującym się tuż przed nim pierwowzorem, o szklistych, nieobecnych oczach. Studiowało każdą rysę smukłego pyska, każdy czysty, biały włos, każdą bruzdę, każdy wzór, całkowicie przepełnione zachwytem i chorą chęcią adoracji swojego pierwowzoru. Nienaturalny uśmiech rozciągał jego wargi w brzydkim grymasie szaleństwa i pożądania.
Głowa jeszcze bardziej zbliżyła się ku Jastesowi i zatrzymała się zaledwie parę cali od jego nieruchomego pyska, po czym z zadowoleniem i lubieżnością wysunęła język i powoli, jakby delektując się tym, przesunęła nim po chłodnym nosie i białym podbródku basiora. 

Ból. Udręka. Agonia tak wielka, że niemal odgryzł sobie język. 
Widział jak jego pazury żłobią głębokie rysy w twardym pniu drzewa, tworząc znaki nieprzypominające żadnych, z jakimi się wcześniej spotkał. Widział jak właśnie owe pazury nieustannie napotykają mocny opór i w końcu łamią się z okropnym trzaskiem, który rozbrzmiewał głosem dziesiątek trąb w jego pełnej chaosu głowie. Widział jak drzazgi przecinają delikatną skórę i bezlitośnie wbijają się w mięso. Widział jak twarde drewno powoli, lecz skutecznie wrzyna się w jego kierowane nieswoim szaleństwem łapy. Widział jak krew, jego krew, znaczy drogę szram w drzewie po pozostałościach jego pazurów, zakrywa biel jego kończyn i skapuje na rosnące pod drzewem maki.
Widział to wszystko, czuł i słyszał, jednak nie był w stanie przestać. To, co się w nim wykluło miało pełną kontrolę nad jego łapami, zmuszając je do nieustannego rycia drewna, okupionego zdzieraniem skóry i poważnego ranienia mięśni. Jakiż to był ból! Jastes jęczał cicho i płakał, nie mając sił na krzyk. W myślach błagał o przywrócenie kontroli nad własnym ciałem, a przynajmniej o zaprzestanie zmuszania łap do ciągłego kontaktu z drzewem, jednak na próżno. Mroczna siła goszcząca w jego ciele nie zamierzała posłuchać. Ból przyćmił zdrowy rozsądek, umiejętność ocenienia sytuacji, wszystko. Wszystko oprócz dzikich instynktów, które przypominały raczej bestię niż rozumnego wilka. Instynkty te krzyczały tylko jedno:
"Zatrzymaj to!"
Jastes, oślepiony agonią, czując że nie ma innego wyjścia, wiedząc, że jest to jego jedyna szansa na wydobycie się spod kontroli, ogromną siłą woli poruszył głową i zatopił kły w swojej lewej łapie, tym razem nie będąc w stanie powstrzymać krzyku bólu. Wzrok mu się mącił, serce prawie wyrywało się z piersi, a ciało pulsowało niemiłosiernie, jednak nie puszczał, zacisnął tylko szczękę i będąc na granicy szaleństwa trzymał w niej mocno swoją lewą kończynę, głęboko zatapiając zęby. Ta z początku próbowała kontynuować swą pracę, jednak po chwili osłabła i przestała. Nie tracąc czasu basior z głośnym charczeniem i połową świadomości ugryzł prawą i siłą oderwał ją od pnia, upadając na jakże przyjemny, lodowaty śnieg. Chwilę szamotała się w jego uścisku, lecz po jeszcze jednym zagłębieniu kłów również ona poddała się i znieruchomiała. Jastes oddychając ciężko, trzęsąc się i płacząc leżał, nie mając siły na jakikolwiek ruch. Ciemność opanowała większą połowę jego widzenia, grożąc całkowitym pochłonięciem. Basior gdzieś głęboko w swojej głowie zdawał sobie sprawę, co oznaczałby taki scenariusz- niewątpliwą śmierć. Był jednak zbyt przerażony, wycieńczony i napełniony bólem, by przejąć się tym cichym głosem, który kazał mu podnieść się i iść. Zamiast tego obserwował jak czerwone maki kąpią się jego krwi.

Cienie. Znajome głosy. Szczerzące się przed nim złowrogo ożywione odbicie.
Ostatkiem sił wyrwał się do przodu i zacisnął zęby na wpatrującym się w niego pysku wodnego tworu, który z okropnym wrzaskiem szarpnął się i przepadł w otchłani.  
Maki.
Śnieg.
Ciemność.





Treść questu:

O tak,
talent mam.
Temu nie zaprzeczy nikt.
Wiem jak budzić w ludziach strach,
bez dwóch zdań!
Zmrozić krew,
zjeżyć włos
i odebrać głos.

Niepokojąca pieśń dociera do Twoich wyczulonych uszu, sprawiając, że bezwiednie dreszcze przechodzą całe Twoje ciało, jeżąc sierść na grzbiecie. Jesteś sam, w środku lasu. Jest pełnia. Srebrzyste światło Księżyca spływa po gałęziach wiecznie zielonych drzew, osiadając na pokrywającym ziemię śniegu. Jest spokojnie. Tylko ta piosenka, dobiegająca jakby spod ziemi...
Wszystko zmienia się w przeciągu ledwie ułamków sekundy. Nagle robi się ciemno, księżyc chowa się za chmurami, a las przeszywa przerażający rechot, dźwięk nie z tej ziemi... Jest tak ciemno, że ledwo jesteś w stanie dostrzec, co znajduje się kilka kroków przed Tobą. Zaczynasz czuć coraz większy dyskomfort spowodowany całą tą sytuacją. Gdy nagle czujesz, jak coś ociera się o Ciebie, miarka się przebiera. Cudem powstrzymujesz krzyk, a może nie jesteś w stanie i powietrze przedziera Twój wrzask. Co się dzieje potem? Z jakimi potworami jak z horroru przyjdzie Ci się zmierzyć? Czy wyjdziesz żywy z lasu...?
Wybieranie Halloweenowej nocy na samotny spacer w lesie było z Twojej strony złym posunięciem... Zbliża się Godzina Czarownic.

Minimum 2000 słów
Nagroda: 5pkt do dowolnego zagospodarowania

sobota, 14 listopada 2020

Od Saity - Event Halloweenowy - Quest III

Tak jak lubiłam Halloween, tak za następującym po nim Święcie Zmarłych nie przepadałam. Nie było w nim nic wesołego, a może powinno, zważywszy na to, że biadolenie nad tym, że kogoś, kogo kiedyś kochaliśmy czy coś w tym stylu, nie ma już z nami, w żaden sposób nie wpłynie na nieboszczyka, nad którego smutnym losem płaczą teraz żywi. Jemu już jest przecież wszystko jedno. Po co psuć sobie nastrój po próżnicy, tak zupełnie bez celu. Pomijam w tym momencie to, że generalnie, wpadanie w smutny nastrój jest bez sensu. Tak z czysto teoretycznego punktu widzenia, bo wiadomo, teoria nie zawsze idzie w parze z techniką, a życie niestety jest tak skonstruowane, że w naszym życiu obecny jest szeroki wachlarz emocji. Zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Nie da się tego stanu rzeczy zmienić bez naruszania równowagi. Taki już nas los, że czasami się smucimy... Po co jednak dodawać sobie negatywnych emocji? W losie cierpiętnika nie ma niczego bohaterskiego. O przyjemności w ogóle nie da się tu już mówić... Chyba, że coś jest z danym egzemplarzem nie tak. Bo i tak się przecież zdarza.
A normalność jest nudna, tak tak.
W każdym razie, mimo mojej generalnej awersji do tego święta, całego towarzyszącego mu cierpienia i użalania się nad sobą, nie byłam totalnie bez uczuć względem tych, którzy jednak przeżywali ten dzień w roku bardziej ode mnie. Rozumiałam, że nie każdy może dzielić ze mną podejście do życia w stylu wyjebongo, które mi tak pasowało. Potrafiłam się dopasować. Czasami. Niekiedy nawet po to, aby zanadto nie wystawać przed szereg.
Zwykle wtedy, gdy akurat obok znajdowali się moi rodzice.
Taaaak, także z tego powodu nie przepadałam za tym świętem. Spotkania rodzinne. Widok jedynych wilków, których opinia na mój temat mnie w jakikolwiek sposób obchodziła. I którym mój styl bycia zdecydowanie się nie podobał. Nie ma się chyba z resztą czemu dziwić, tak po prawdzie... Ech, ciężka sprawa. Ale przejdźmy do meritum sprawy.
To wszystko sprawiało, że czułam się przy nich... Bardzo niekomfortowo to chyba za mało powiedziane. Choć byłam mistrzynią obłudy, jednocześnie nie lubiłam udawać kogoś, kim nie jestem. To znaczy, ekhem, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Zwykle udawałam kogoś, kim nie jestem, ale zazwyczaj grałam głupszą i bardziej nierozsądną, niż byłam w rzeczywistości. To stało się z resztą po tylu latach już moim stylem bycia. Te wieczne żarty, brak powagi... Natomiast przy rodzicach czułam jakąś, może nieco irracjonalną, potrzebę zachowania powagi. Hamowałam swój zwyczajowy optymizm i energię, którą tryskałam w każdej niemal innej sytuacji, a gdy na moment pozwalałam sobie na powrót do nawyków, widziałam ich spojrzenia. Pełne dezaprobaty i jakiegoś wyrzutu, że stałam się taka, jaka jestem... To wszystko było męczące.
- Saito - wyrzut w głosie matki. Już. Tak szybko. Chyba biję rekordy. Spojrzałam na nią, odrywając wzrok od nowej wazy, którą postawiła na kominku w głównej komorze rodzinnej jaskini. Wyglądała na drogą. Misterna robota, na pewno pochłonęła wiele wilczej energii, może nadszarpnęła pokłady czyjejś cierpliwości, gdy godziny pracy mogłyby zdawać się zaprzepaszczone lekkim zadrżeniem łapy, chwilą słabości, nieuwagi... - Jesteś jakby nieobecna.
Przeniosłam wzrok na swój talerz, na którym spoczywał niemal nietknięty kawałek ryby z jagodami. Wszystko pyszne, matka była naprawdę dobrą kucharką. Jednak... Denerwowałam się, miałam zbyt ściśnięty żołądek, żeby cokolwiek w siebie wmusić. Nienawidziłam tego uczucia, jednocześnie nie potrafiąc nad nim zapanować i go przezwyciężyć. Czułam się uwięziona.
- Nie, nie... Wydaje ci się - uśmiechnęłam się ciepło, zdecydowanie nieszczerze, ale matce widać to nie przeszkadzało, bo usatysfakcjonowana odpowiedzią wróciła do posiłku.
- A jak tam, znalazłaś już jakiegoś kawalera? - padło pytanie, tym razem ze strony ojca. Momentalnie poczułam, jak sierść na grzbiecie mi się podnosi w nieprzyjemnym dreszczu, swego rodzaju odruchu obronnym.
Tak... Czułam się bardzo niekomfortowo.
- Kto wie, kto wie... - oczywiście, że nikogo nie znalazłam. Żadne zobowiązania nie były mi potrzebne, każdy potencjalny związek mógłby w końcu zostać obrócony przeciwko mnie, gdybym wpadła w tarapaty albo się komuś naraziła, wykonując swoje obowiązki. A nie było o to trudno, wręcz przeciwnie.
- Co to za wymijające odpowiedzi? - fuknęła matka. Odruchowo spojrzałam na nią. Zimne, błękitne tęczówki przeszywały mnie, zdawać by się mogło, że na wylot. Irytacja, złość, niezadowolenie... To wszystko wręcz z niej promieniowało. Nie trzeba było umieć odczytywać emocji i intencji w takim stopniu, jak ja to potrafiłam, by to dostrzec. Nawet nie próbowała tego ukrywać.
Nie ukrywam, trochę to bolało.
Zerknęłam na ojca, który już zdążył zapomnieć o swoim pytaniu i wrócić do posiłku. Uznałam więc, że po prostu zignoruję uwagę matki, podsumowując ją lekkim, przepraszającym uśmiechem. Wróciłam do grzebania w talerzu.
Cały obiad minął nam w takiej nieciekawej atmosferze. Nie podobało mi się to bardzo, ale nie wiedziałam, co mogłabym z tym zrobić. Nagłe odwalanie jakiś cudów na kiju, obracanie wszystkiego w żart czy tym podobne sprawy, których zwykle używałam do rozładowania napięcia, w ich przypadku nie działało. Nic na nich nie działało, jeśli chodziło o mnie.
Po posiłku udaliśmy się wspólnie, jak co roku, na grób dziadków. Krótki spacer na pobliską polanę i jeszcze krótszy pobyt nad płytami nagrobnymi, wykutymi z lodu, wetkniętymi w ziemię, przez większość roku trwając przysypane śniegiem, zapomniane. Tylko tego jednego dnia ich egzystencja, o ile można o takowej mówić w odniesieniu do kawałka lodu, ulegała jakiejś zmianie, urozmaiceniu. Dzień wcześniej, kiedy ja zajmowałam się halloweenowymi psotami (czego matka również nie mogła mi nie wypomnieć), rodzice przyszli tu zgarnąć nagromadzony przez rok śnieg z płyt, wyczyścić zabrudzenia, które powstały, matka wytrzasnęła skądś zimotrwałe kwiaty. Teraz dwa samotne pomniki wyglądały wręcz pięknie, malowniczo, otoczone czerwienią, złotem i bielą... Sztucznie. To wszystko było sztuczne, wymuszone, nie pasowało do tego miejsca. Choć zdecydowanie cieszyło oko, mnie się nie podobało. Za dużo w nim było fałszu, bym spojrzała na nie przychylnie.
Gdybym podzieliła się moimi uwagami z rodzicami, pewnie jeszcze bardziej bym ich zawiodła czy tam zirytowała moim podejściem. Może padłoby nawet coś w rodzaju stwierdzenia, że nie mam serca. Tak po prawdzie, z mojego punktu widzenia, okazywałam więcej serca i szacunku, nie upiększając sztucznie tego miejsca. Po co komu taki rodzaj pamięci? Znałam dziadków, ich nie cieszyły tego typu zbytki. Dla nich zawsze liczyły się czyny, co z resztą miałam po nich. Taki sposób upamiętniania ich? W porządku. Niektórzy muszą sobie ulżyć po śmierci bliskiej osoby - wykopać grób, postawić nagrobek, w zasadzie - zakopać przeszłość, jakiś epizod swojego życia. Symbolicznie zostawić go za sobą, by móc ruszyć dalej. Jednak to nie ładnym udekorowaniem grobu czcisz pamięć o zmarłych, tylko czymś o wiele prostszym, a bardziej wilczym. Wspomnieniem. W końcu zmarli nie umrą do końca dopóty dopóki żyją w naszej pamięci. A ja... Ja po prostu w inny sposób okazywałam tę pamięć, niż rodzice. Wiele rzeczy robiłam inaczej, niż oni, w tym tkwiło sedno wszystkich momentów, kiedy nie potrafiliśmy się dogadać. Po prostu za bardzo się od siebie różniliśmy. Pod zbyt wieloma kwestiami.
- Saito - nienawidziłam mojego imienia w ustach matki. Nie do końca potrafiłam jednak wyłapać, dlaczego. Po prostu. Może chodziło o ton, z jakim zwykle je wypowiadała, ta dezaprobata, względnie obrzydzenie, jakby zwracała się nie do córki, a do robaka, którego wolałaby rozgnieść, niż się do niego odzywać, w ogóle zauważać, że istnieje. I nie, nie zawsze taka była. Nadal nie zawsze tak się do mnie zwracała. Stąd w mojej głowie, im częściej ich odwiedzałam, zaczynała pojawiać się myśl, że skoro to tak wygląda, to wina musi leżeć po mojej stronie. To ja musiałam coś źle robić, to nie z jej podejściem coś było nie tak. Przecież generalnie rozumiałam, że nie każdy dzieli mój sposób bycia, nie każdy potrafi do tego stopnia niczym się nie przejmować. Ba, ja doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. A jednak... Wszystkie racjonalne myśli w moich stosunkach z rodzicami zdawały się ulatywać. Puf i ich nie było.
Patrzyłam tępo w płytę nagrobną, wspominając babcię i dziadka. Może nieco za długo, stąd to ponaglenie w głosie matki przed chwilą. Tak tak, zwykle tego nie robiłam. Nie wspominałam. Żyłam chwilą, to co było, to było, nie powinnam się tym dłużej przejmować. A jednak, czasami... Cóż, taka już chyba wilcza natura, że wspominamy. Jak bardzo bolesne wspomnienia by to nie były. Jak bardzo nasz umysł by się przed tym nie bronił...
Dziadkowie byli dla mnie drodzy, gdy byłam szczeniakiem. Stanowili integralną część mojego życia, mieszkaliśmy razem, opiekowali się mną, gdy rodziców nie było, bo byli wzywani w inne części Królestwa w obowiązkach. Ojciec na wojny... Nauczyli mnie dużej części tego, co umiem. Babcia też była mistrzynią odczytywania wilków, tylko ona dysponowała telepatią... Mimo to, zdołała mi przekazać swoją wiedzę teoretyczną. Dodając do tego mój naturalny talent, mogłam stać się tym, kim jestem teraz. To oni mnie ukształtowali, być może bardziej nawet, niż rodzice. Zbyt szybko dorobili się córki, chcieli jeszcze zakosztować życia, wolności, jaką daje dorosłość, a teraz... Teraz już było za późno.
Nie, żebym ich nie kochała. Nie, to zupełnie nie o to chodzi. Kochałam. Szanowałam. Jednak różnice w naszym podejściu do życia, sposobie noszenia się... To były bariery nie do przeskoczenia, o czym przekonywałam się niemal za każdym razem, jak przyjeżdżałam do nich w odwiedziny. Tak jak teraz. Oni nie rozumieli... Starali się, ale nie potrafili zrozumieć tego, co mną kieruje. Skąd u mnie taki entuzjazm w reakcji na zwyczajne, codzienne rzeczy, ta szczenięca dusza.
Bądź co bądź, tęskniłam za dziadkami.
Wizyta na grobach się skończyła. Nie była długa, jak co roku, a gdy wróciliśmy do jaskini rodziców, mama podała na stół pyszne ciasto dyniowe, które upiekła. Z przepisu babci. Uśmiechnęłam się lekko. To było właśnie to, takie małe szczegóły życia codziennego, w których można było dostrzec naszych bliskich zmarłych, w taki codzienny sposób uczcić pamięć o nich... Ale nie wypowiedziałam moich uwag na głos. Nigdy tego nie robiłam przy rodzicach.
Wróciłam do siebie zaraz po deserze, wymawiając się niechęcią do samotnego wracania do domu po ciemku. Bolała mnie głowa, czy to z nadmiaru myślenia, czy czego innego, nie miało większego znaczenia. Potrzebowałam się po prostu położyć.
Ledwo zakopałam się w skórach w moim mieszkaniu, ledwo otuliło mnie tworzone przez nie błogie ciepło, zasnęłam.
Nie niepokojona przez nikogo przespałam całą noc.





Treść questu:

Halloween to nie tylko przebieranie się, jedzenie słodyczy i straszenie potworami. Jest to też czas w którym wspominamy swoich zmarłych. Dlatego też w tym dniu postanowiłeś odwiedzić miejsca spoczynku twoich najbliższych - rodziny czy przyjaciół. Kogo odwiedzisz? O kim będziesz myśleć? O co będziesz prosił i co będziesz wspominał pośród morza lampionów i kwiatów?

Minimum 1500 słów
Nagroda: 150 KŁ

piątek, 13 listopada 2020

Od Spero CD. Lysandra

Uśmiechnęłam się w reakcji na jego propozycję. Nie myśląc za dużo, wtuliłam się w sierść na jego karku, wciągnęłam głęboko powietrze wraz z jego zapachem... Tęskniłam. Tak bardzo za nim tęskniłam... Poczułam, jak w jednej chwili ucieka ze mnie większość napięcia ostatnich tygodni... Co ja mówię - miesięcy! Tyle czasu szamotania się samej ze sobą, ze swoimi koszmarami i nowymi mocami, które spadły na mnie jak grom z jasnego nieba, nie dość, że nie poprawiając mojej sytuacji, to wręcz przeciwnie - pogarszając ją. I to znacznie. Nie radziłam sobie z tym wszystkim, co ze sobą niosły. Okazały się dla mnie ciężarem ponad moje siły.
Teraz jednak, będąc tak blisko tego basiora, po raz pierwszy poczułam, że wszystko zaczyna się układać. Wracać na swoje miejsca. Wróciła do mnie nadzieja, że jeszcze będzie lepiej. Nie będę już sama.
Miałam taką nadzieję. Nie chciałam nawet dopuszczać do siebie możliwości, że mogłabym stracić Lysandra. Nigdy więcej go nie zobaczyć... Wzdrygnęłam się na samą myśl, co basior musiał poczuć, bo obrócił głowę tak, by spojrzeć na mnie. Na jego pysku pojawił się ciepły uśmiech.
- Wszystko dobrze? - zapytał, a ja szybko, gorliwie skinęłam głową.
- Tak - odpowiedziałam z uśmiechem. Wychyliłam się lekko zza jego grzbietu, by oprzeć pysk na czubku jego głowy, między uszami. Otarłam się przy tym lekko o niego, w odruchu, chcąc znaleźć się jak najbliżej niego, przenieść na siebie jego zapach... By już mnie nie opuścił.
Irracjonalne? Może. Ale w tamtej chwili nie myślałam jakoś szczególnie racjonalnie. Wręcz przeciwnie. Byłam na to chyba zbyt zmęczona.
Lys wzbił się w powietrze, ze mną na swoim grzbiecie, wcześniej, ze śmiechem, każąc przejść głębiej na jego plecy i przestać się wygłupiać. Dawno nie latałam tak z nim... Zapomniałam, jakie to uczucie. Unosić się wiele metrów nad ziemią, prawie zupełnie wolna, niczym ptak... Z mojego gardła wydobył się w którymś momencie śmiech. Taki prawdziwy. Szczery. Prawdziwy śmiech, wybuch nieskrępowanego szczęścia, podszytego wciąż niedowierzaniem, że on... Że tak drogi mi basior w końcu wrócił. Ile to lat minęło? Trzy, cztery...? Stanowczo za długo. Nie chciałam już dłużej czekać. Nie chciałam, żeby to się powtórzyło. Nie pozwolę na to. Już go nie zostawię...
Te i inne myśli wykluwały się w mojej głowie z wręcz nieziemską szybkością. Przypominały jeden wielki chaos, było ich za dużo, bym potrafiła nad nimi zapanować, wyciągnąć z nich jakieś logiczne wnioski... Logiczne wnioski, pf!, żeby cokolwiek z tych rozmyślań wynieść. Byłam oszołomiona. Po prostu pijana szczęściem, które w końcu do mnie wróciło, tak nagle, niespodziewanie...
Lys musiał chyba kilkakrotnie powtarzać pytanie, zanim w końcu do mnie dotarło, bo w ton jego głosu wkradło się jakby zaniepokojenie. Otrząsnęłam się z zamyślenia i dostrzegłam, że dotarliśmy już do Centrum i zbliżaliśmy się ku ziemi... Zamrugałam powoli.
- Gdzie idziemy...? - powtórzyłam pytanie, próbując odzyskać panowanie nad własnymi myślami. - Hm, no nie wiem... Z tobą pójdę wszędzie - uśmiechnęłam się lekko, ale nie mógł tego zobaczyć, bo zajęty był obserwowaniem otoczenia, żeby dobrze wymanewrować przy lądowaniu. Mógł za to poczuć, jak znowu wtulam się mocniej w sierść na jego karku, mrucząc przy tym cicho z zadowolenia.


<Lys? Przepraszam, że tak długo trwało i krótki odpis, ale sporo się dzieje ostatnio i czasu brak ;-;>


Słowa: 502 = 30 KŁ

Lawrence odchodzi!

 


Powodem odejścia jest decyzja właściciela

Od Saity - Event Halloweenowy - Quest II

Od zawsze byłam fanką świąt wszelakich. Bardziej czy mniej popularnych - nie miało znaczenia. Liczyła się dobra zabawa. A Halloween należał do tych, podczas których można było naprawdę ciekawie spędzić czas... No i nie zapominajmy o psikusach. Zawsze lubiłam się w te cuda bawić, moja wewnętrzna zołza mogła poczuć się dzięki nim usatysfakcjonowana. W ten czy inny sposób.
Może to było dziecinne. Nie dbałam o to, prawdę mówiąc. Nigdy nie uważałam za zasadne zwracać uwagę na to, co inne wilki sądzą na mój temat. To, jak się nosiłam, było tylko moją sprawą, innym nic do tego.
Dlatego też postanowiłam dołączyć do bawiących się dzieci, które, przebrane w różne fantazyjne stroje, chodziły po Centrum, pukając od drzwi do drzwi, z uśmiechami na pyszczkach oznajmiając "cukierek albo psikus!" każdemu, kto odważył się otworzyć i wpuścić te wilcze potworki w swoje progi. A potem musieli opłacić haracz. Wyglądałam może nieco idiotycznie - dorosła, wysoka wadera wśród podrostków, które plątały się jej między łapami. Ale naprawdę, bawiłam się równie dobrze, co one. O ile nie lepiej. Całkowicie ignorując nierzadkie, dziwne spojrzenia rzucane w moją stronę przez wilki, które decydowały się otworzyć wrota swoich pieczar mojej bandzie. Ktoś zapytał, czy jestem ich opiekunką. W odpowiedzi zaśmiałam się tylko cicho, odwracając się do moich ziomków, wyginając się w pozycji zachęcającej do zabawy, z łbem przy ziemi i uniesionym w górę ogonem. Rzuciłam jakimś idiotycznym tekstem, który potencjalnie mógł potwierdzić właścicielowi domu, że jestem niespełna rozumu. Generalnie było zabawnie. Dzieci nie raz potrafiły być ciekawszym towarzystwem do zabaw. Dorośli w większości byli zbyt spięci. Młodzi cieszyli się każdą chwilą.
Też się przebrałam. Bo czemu nie? Wykorzystałam do tego moją umiejętność zmieniania wyglądu - zamiast idealnie białej, moja sierść była teraz kruczoczarna, mieniąca się w nikłym świetle odcieniami granatu. Tęczówki oczu zabarwiłam sobie na krwistoczerwono, wydłużyłam kły tak, że wystawały poza pysk, dając niepokojący efekt. Było to też dość niewygodne, ale czego się nie robi dla efektu wow. Poza tym zarzuciłam na siebie czarny płaszcz, który uszyłam. Poszarpany, ozdobiony gdzieniegdzie wzorami konstelacji, wyszytymi nicią opalizującą w ciemności. Podobał mi się. Byłam naprawdę dumna z całokształtu.
Początkowo przyłączałam się do różnych grup dzieci, wydurniając się z nimi i dając im energię do dalszych psot. Może nie podobało się to ich opiekunom, których czasami przy nich spotykałam, ale kto by się takimi szczegółami przejmował! O poranku nie będą już potrafili mnie znaleźć, na pewno nie po wyglądzie, a szczerze wątpiłam, żeby ktokolwiek zwrócił uwagę na cokolwiek poza powierzchownością, szczególnie, gdy przewinęłam się im przed oczami przez zaledwie chwilę. Nigdy nie zwracali na nic więcej uwagi.
Po kilku godzinach zabawy zauważyłam większą grupkę szczeniaków, bez opieki, ale widać było, że trzymają się razem. Największy, i prawdopodobnie najstarszy z nich, starał się czuwać nad resztą, ale nie zawsze do końca mu to wychodziło. Widziałam zachwyt w jego oczach, gdy rozglądał się dookoła, po wszystkich strasznych ozdobach, jakimi wilki przyozdobiły swoje jaskinie, mieszkania... Jak patrzył z podziwem na stroje, jakie inne wilki nosiły. Był jeszcze dzieckiem, też chciał się bawić, ale co chwilę odrywało go od tego poczucie obowiązku wobec młodszych. Przez moment zrobiło mi się go żal... Ten moment wystarczył.
Podbiegłam do nich, wbijając się pędem w sam środek gromady, skacząc w miejscu jak powalona, śmiejąc się i piszcząc z ekscytacji. Szczeniaki wyglądały na nie do końca ogarniające, co się właśnie dzieje. Widziałam, jak oczy wszystkich powędrowały na tego najstarszego w niemym pytaniu, co mają zrobić. Postanowiłam więc uderzyć do niego.
- Ahoj, kamraci! - może nie ten temat święta, ale cóż z tego! Kto by się szczegółami przejmował. - Co to za smętne minki, potworki? Chodźcie, idziemy zdobyć to miasto!
Nie wyglądały na przkonane.
- Em... Przepraszam? - najstarszy wystąpił krok naprzód, patrząc na mnie niepewnie. - Kim pani jest?
- Och, ale czy to teraz ważne? - uśmiechnęłam się promiennie, pochylając lekko, mową ciała pokazując, że mam przyjazne intencje. - Jest Halloween! Tej nocy każdy może być, kim chce. A my... Możemy zostać wspólnikami w dzisiejszym polowaniu na cukierki! Co wy na to?
Skakałam w miejscu, cała podekscytowana. Szczeniaki popatrzyły po sobie. Nie były przekonane co do tego pomysłu... Hm, dziwne. Zmrużyłam na moment powieki, zastanawiając się nad czymś... I nagle mnie olśniło.
- Ach, jesteście z sierocińca? - zapytałam, może niezbyt taktownie. Ale trafiłam. Najstarszy szczeniak skulił lekko uszy, a co poniektórzy skinęli niepewnie głowami. - Ależ to cudownie! Jestem Saita. I z chęcią wam dzisiaj potowarzyszę!
Zgodzili się w końcu, choć, prawdę mówiąc, musieliby się mocno postarać, żeby się mnie pozbyć. Przez jakiś czas szli spięci, nie do końca pewni, czy na pewno dobrze zrobili, ale już kilka domów później, przy których odwalałam takie cuda, że bez problemu można by mnie uznać za jakiegoś cyrkowca, przekonali się do mnie. Pewnie dzięki temu, że dzięki mnie i mojej paplaninie, dostawali więcej cukierków. Tak, przyznaję, zawsze miałam dar przekonywania. I nigdy nie bałam się tego wykorzystać do swoich celów. A teraz... Teraz mogłam przysłużyć się tym dzieciakom, więc tym bardziej - robiłam to z przyjemnością.
Niemniej... Cóż. Przy dzieciach nie wypadało mi za bardzo odwalać. Pod względem tych psikusów... Ach ach. No ale cóż, nie można mieć przecież wszystkiego. Po kilku godzinach chodzenia z moją hanzą od drzwi do drzwi, zaczęłam tracić werwę. Jednak moje stare kości nie do końca nadawały się do aż tak długich i intensywnych zabaw. Dzieci potrafiły wymęczyć. Zaczęłam rozglądać się dookoła, szukając jakiejś okazji, żeby coś nabroić. Ale tak... legalnie. Żeby jednak nie robić, mimo wszystko, dzieciakom złego przykładu. Te małe bestyjki szybko podłapywały różne zachowania. Mimo to, z naturą ciężko walczyć. A w każdym razie ja nawet jakoś za bardzo nie próbowałam. Bo po co.
W końcu zrobiło się zbyt późno dla szczeniaków. I tak zostały dłużej niż miały, nie niepokojone przez nikogo ze względu na to, że im towarzyszyłam. Był z nimi dorosły opiekun, więc nikt nie miał w zasadzie nic do gadania. Jednak w końcu musiałam odprowadzić ich do sierocińca. Moja sierść zdążyła stać się już na powrót niemal zupełnie biała, kły normalnej długości, a oczy niebieskie, ale dzieci nie zwróciły na to większej uwagi. Były zbyt zaaferowane łupami z dzisiejszego polowania na słodycze. Takie ich ilości, przy dobrym rozgospodarowaniu, starczą im na dobre kilka miesięcy. Kilka miesięcy szczenięcego szczęścia zamkniętego w workach i torbach... Uśmiechnęłam się lekko, patrząc, jak znikają w bramie sierocińca. Skinęłam z oddali głową ich opiekunce, która nie zadawała zbędnych pytań, po prostu pozbierała dzieciaki w jedno miejsce i przeliczyła. Potem gdzieś odesłała, pewnie do łóżek.
Nie czekałam dłużej, nie było po co. Jeszcze opiekunce przyszłoby do głowy, żeby ze mną porozmawiać. Nie miałam na to ochoty. Moja reputacja imprezowiczki, którą niewiele rzeczy obchodzi, mi odpowiadała. Nie chciałam narażać jej na szwank jakąś bezinteresowną pomocą szczeniakom... Dlatego po prostu odeszłam, znikając w mroku. Przedefilowałam tanecznym krokiem przez rynek, rozglądając się, gdzie można by się zatrzymać, żeby zrobić coś ciekawego. W oknach wielu mieszkań widziałam przesuwające się sylwetki wilków w strojach potworów. Swoją drogą, to zadziwiające. Jeśliby spojrzeć na genezę Halloween, te przebrania mają chronić przed zmarłymi, którzy tej nocy odwiedzają nasz padół liczniej, niż na co dzień. I którzy mają o wiele większe możliwości, są bardziej fizyczni, niż zwykle... Te stroje mają sprawić, by duchy nie potrafiły odróżnić żywych od umarłych. Żeby nie mogły zrobić nikomu krzywdy, nawiedzić, porwać duszy i inne bzdety...
Wilki w strojach potworów... Może tej jednej nocy pokazywały swoje prawdziwe oblicze? Hm, to chyba dość śmiała teza... Trochę oderwana od rzeczywistości.
Wstrząsnęłam gwałtownie głową, próbując pozbyć się gonitwy myśli, która już zdążyła zmienić bieg moich myśli w totalnie innym kierunku, niż powinny. Było późno. Na ulicach już cicho, słychać było tylko odgłos moich łap, rytmicznie uderzających o bruk. Za mało. Za cicho.
W jednej chwili poczułam wręcz paniczną potrzebę znalezienia się w tłumie. Zatkać uszy ciągłym szumem głosów, szuraniem ław, stukaniem kufli...
Karczma. Prawdopodobnie w nich również organizowano dzisiaj jakieś przyjęcia. Tak. To był dobry kierunek. Może przy odrobinie szczęścia zakończę ten wieczór w jakiś ciekawy sposób, w miłej atmosferze z jakimś niczego sobie basiorem... Ale to była sprawa drugorzędna, albo wyjdzie, albo nie.
Teraz grunt to zniknąć z pustej ulicy.
Ostatecznie, wśród dość szerokiego wyboru lokali w okolicy, zdecydowałam się wśliznąć niepostrzeżenie do Starej Wiosny. Była pełna wilków, przebranych zgodnie z trendem dzisiejszej nocy. Wcześniej poprawiłam charakteryzację, znowu byłam więc wyposażona w pełny strój. Mało wątpliwe, żeby ktoś mnie rozpoznał.
Zamówiłam kolejkę trunków i dosiadłam się do ławy, przy której siedziało kilka kolorowych wilków. Najbliżej mnie siedział basior, Mikey, po drugiej stronie wadera, Xina. Kojarzyłam ich, jeśli dobrze pamiętałam, byli aktorami lokalnej trupy... Całkiem znani. I zdecydowanie zabawowi.
Resztę nocy spędziłam w ich towarzystwie, pijąc szalone Halloweenowe drinki i zachwycając się przepięknymi przekąskami. Finezja wykonania zachwycała - babeczki przypominające gałki oczne, duchowe lizaki z ciasta... Same cuda. Idealne podsumowanie wieczoru spędzonego na zbieraniu cukierków z dzieciakami i wydurnianiu się, jakbym sama była jednym z nich.
Do domu wróciłam nad ranem, obserwując halloweenowe dekoracje w dziennym świetle. Część zniszczono, w części mieszkań poprawiono dekoracje jakimś dziwnym sprayem, owocami drugiej świeżości i tego typu rzeczami... Kręciłam na takie widoki głową z niedowierzaniem. To niby były te psikusy za niedostanie cukierków? Żałosne. Zero finezji. Zniszczyć czyjąś posiadłość każdy potrafił. Ech, może w przyszłym roku nauczę chuliganów, jak powinny wyglądać prawdziwe psikusy...
Ale to w przyszłym roku. W tym... Wraz ze wschodem słońca, Halloween dobiegło końca.

 


Treść questu:

W całym królestwie wilki oszalały na punkcie pewnej zabawy w tę Halloweenową noc. Ty, twoi sąsiedzi, znajomi, nawet rodzina królewska! Wszyscy bawią się chodząc w kostiumach po domach i zbierając cukierki lub zostawiając psikusy. Jak ty się zabawisz? Za kogo się przebierzesz? Komu wytniesz numer i jakie cukierki zbierzesz? A może zostaniesz w domu i to do ciebie będą przychodzić najdziwniejsze potwory?

Minimum 1500 słów
Nagroda: 100 KŁ + 1pkt do dowolnego zagospodarowania

środa, 11 listopada 2020

Od Kvischa - Event Halloweenowy - Quest I

Albinos westchnął ciężko, przewracając się przy tym na drugi bok i zagrzebując głębiej w swoim ciepłym posłaniu. Mimo że zdążył obudzić się już dobrą godzinę temu, za nic nie mógł zmusić się do wstania. Szczególnie w takie deszczowe i pochmurne dni jak dziś, najmniej miał ochotę ruszać się z miejsca. Nienawidził deszczu, od kiedy pamiętał, zawsze towarzyszyły mu przy tym bóle kości, ogólne złe samopoczucie, a przede wszystkim dręczyły go koszmary i wstawał przez to w złym humorze. O ile w ogóle wstawał. Ile to razy zdarzyło się, że przeleżał jak trup cały dzień, tylko dlatego, że taka była pogoda. Tak samo tej nocy, dręczyły go koszmary i złe przeczucie, jakby miało stać się coś niedobrego. Niestety - nie miało to osobiście dotyczyć jego, to wiedział na pewno. W końcu, gdyby to jemu miało przytrafić się coś złego, przyjąłby to z ulgą. Może w końcu w spokoju opuściłby ten przeklęty świat. Basior lubił tak sobie gadać, ale w gruncie rzeczy było to spowodowane niewyspaniem się i złym humorem. Nienawidził naprawdę wielu rzeczy, w tym prawdopodobnie najbardziej siebie samego, i choć większość z nich starał się dzielnie znosić, to poranki znajdowały się zdecydowanie w jego top 5 rzeczy do usunięcia z tego świata. O ile świat byłby wtedy prostszy. Co prawda poranek zaczynał się u basiora jakoś między trzynastą a czternastą rano, ale ciężko mu się było dziwić - biorąc pod uwagę jego tryb życia, cudem było, że w ogóle zdołał wstać przed szesnastą. Niemrawym kopnięciem, w akompaniamencie jadowitych syków i marudzenia na nie działające tak ja powinny kości, niczym obrażone dziecko, zrzucił z siebie grubą skórę niedźwiedzią, służącą za kołdrę i poczłapał do łazienki. Ochlapał pysk lodowatą wodą, próbując się jakkolwiek orzeźwić, a ta od razu zaczęła drążyć w jego futrze niewielkie tunele, jakby próbując jak najszybciej od niego uciec, co i tak zawsze kończyło się roztrzaskaniem o lodową posadzkę. Głupia woda, nie wie, jak działa grawitacja - skwitował ironicznie w myślach. Przegrzebał szybko wnętrze kufra, biorąc najcieplejsze ubrania, jakie w tej chwili posiadał, i szybko się w nie odział. Z niesmakiem przekalkulował w głowie, że niedługo będzie musiał udać się do miasta, bo większość jego skór doszczętnie się już zniszczyła, a kolejną rzeczą, której nienawidził, było zimno i nawet te parę kroków bez niczego na sobie, powodowały dyskomfort i dreszcze. Nie mówiąc już o odmrożeniach i powolnej śmierci, gdyby zdecydował się jednak udać gdzieś bez grubego odzienia w zimniejszy poranek. Że też zdecydował się mieszkać w takim miejscu, musiał być doprawdy masochistą. Swoją drogą, wiecie, co jeszcze znajdowało się w top 5 znienawidzonych przez niego rzeczy? Przyjęcia. Szczególnie te, z których nie da się wywinąć. Musiał przyznać, że bardzo sprytnym posunięciem było ustawienie mu zmiany tak, żeby miał, akurat dzisiaj, do patrolowania teren, na którym organizowany jest ten cały event. Jasne, że nikt nie chciał nosić na sobie tej odpowiedzialności, gdyby cokolwiek się stało, ale albinos był naprawdę ostatnią osobą nadającą się do tego typu rzeczy. Ale nie mógł się już z tego wycofać, każdy zdążył już wciąż wolne na ten dzień. Beznadziejna sprawa.
Mrucząc pod nosem sznury wyzwisk w stronę, sam nie wiedział kogo, opuścił mieszkanie i smagany zimnym wiatrem, który jakby zdawał się nigdy nie ustawać w tym miejscu, ruszył w stronę wielkiego, ciemnego lasu. Już sama myśl o przesiedzeniu całej nocy, w obecności tylu osób przyprawiała go o mdłości. Doprawdy, przecież nie bez powodu wybrał akurat robotę, w której kontakty z innymi mogą być ograniczone do minimum. Ostatni raz daje się w coś takiego wkręcić, jak Revari kocha, jeszcze jeden taki wyskok i rzuca to wszystko w cholerę. Ale nie było tego złego, miał już nawet plan jak uniknąć niepotrzebnego wciskania się między ludzi. Znajdzie sobie jakiś miły kącik niedaleko domu, osłonięty od wiatru i śniegu i tam przesiedzi tą całą bezsensowną imprezę. W końcu nie było powiedziane, że musi brać w niej udział, a jedynie ma pilnować, żeby nikt ani nic w niej nie przeszkodził. A to może robić równie dobrze oddalony o parę metrów od tego całego zbiegowiska, ufał swoim zmysłom, a wręcz uważał, że lepiej uda mu się skupić, jeśli nikt nie będzie mu się darł do ucha. Aż wzdrygnął się na samą myśl o tym.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy dotarł w końcu do docelowego punktu. Miejsce spowił już półmrok, dzięki szerokim konarom drzew, które skutecznie utrudniały dostęp do światła. Wewnątrz starego, zdającego się, jeszcze parę godzin temu opuszczonego domu, wydobywała się teraz wesoła muzyka i bez problemu usłyszeć można było głośne rozmowy osób tam zebranych. Wszyscy wydawali się dobrze bawić. Lampy zrobione z wydrążonych dyń zdawały się dodawać temu wszystkiemu magicznego, a nawet nieco przerażającego klimatu. A przynajmniej dla innych zebranych, ponieważ Kvischa obchodziło to tak bardzo, jak pojedynczy płatek śniegu, który upadł właśnie obok jego łapy. Basior usiadł w bezruchu za przewalonym, ogromnym pniem, który osłaniał go od nieprzyjaznej pogody i sam zdawał się w tym momencie niemal przypominać dekoracje. Nie poruszał się ani o milimetr, nie licząc rytmicznie podnoszącej się i opadającego klatki piersiowej, która jednak schowana była za grubymi skórami i nie sposób było tego wyłapać. Nie zdziwiłby się, gdyby ktoś podszedł zrobić sobie z nim zdjęcie, myśląc, że to posąg. Nieszczęśnik zdrowo by się rozczarował, a aparat wylądowałby parę metrów dalej. Prawdopodobnie roztrzaskany na kawałki.
Czas mijał nadzwyczaj spokojnie. Co prawda zimno dawało o sobie już powoli znać, ale zdążył się już do tego niejako przyzwyczaić. Wszystko zdawało się przebiegać pomyślnie. Wesołe okrzyki i śmiechy nasilały się z każdą mijaną godziną i każdym kolejnym wypitym kieliszkiem. Co chwilę ktoś wychodził, jedni, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, a inni, żeby odpocząć od hałasu panującego wewnątrz. Na szczęście nikt nie zwracał uwagi na basiora siedzącego w cieniu drzewa. Zresztą, prawdopodobnie nikt nawet go już nie widział, ponieważ słońce całkowicie zniknęło z horyzontu, a księżyc odbijał zbyt nikłe i liche światło, by cokolwiek zdołało przedostać się przez ogromny dach zrobiony z drzew i śniegu. Zresztą, takie warunki były dla niego wręcz idealne. No, może nie licząc tego parszywego zimna.
Niedługo miała wybić północ, a to oznaczało jeszcze tylko parę godzin do końca jego zmiany. Da radę. Albinos przeciągnął się lekko w miejscu, wykonując pierwszy ruch od długiego czasu i z niesmakiem wsłuchując się w strzelające stawy. Ciężko było mu już nawet nie raz odróżnić, czy to jego kości strzelają, czy śnieg trzeszczy pod łapami. A przecież nie był nawet taki stary!
Zaczął zastanawiać się nawet czy nie mógłby wytworzyć jakiejś trucizny, która w jakiś pozytywny sposób oddziaływałaby na jego kości, ale zorientował się, że ktoś zmierza w jego stronę. Odruchowo pochylił nieco łeb do przodu, jakby starając się swoją białą sierścią odznaczyć na czarnym tle i przekazać nieznajomemu "hej, tu już ktoś jest, nie podchodź", ale ten zdawał się zupełnie niezrażony. Był więc albo ślepy, albo głupi, jeśli nawet mimo dostrzeżenia nieprzyjaznej sylwetki albinosa, nie wycofał się.
- Hej, tak właśnie myślałam, że będziesz gdzieś w okolicy - Kvisch rozpoznał, choć zajęło mu to chwilę, wesoły głos wadery. Młoda pani medyk, z którą wcześniej miał okazję współpracować, stała właśnie przed nim, wesoło merdając ogonem. Skąd ona miała tyle energii - nie wiedział, ale chętnie poznałby jej sekret. Albo dilera, kto go tam wie. Chociaż do używek go nie ciągnęło - nie licząc własnej trucizny, o ile można było to w ogóle nazwać używką. W każdym razie basior milczał, tak jak zawsze zresztą wobec obcych i nie zapowiadało się, żeby miał zamiar kontynuować rozmowę. Nie wydawało się również, żeby słuchał - nawet nie drgnął na wypowiedziane w jego stronę słowa. A jednak to robił, czy to z poczucia obowiązku, czy też zwykłej nudy, bo niewiele działo się tutaj od paru godzin, i chociaż nie przeszkadzało mu to, nie wzgardziłby jakąś odmianą.
- Ludzie narzekali, że jakieś dziwne odgłosy dobiegają z piwnicy, wiesz, pewnie jakiś szczur się tam zaplątał, ale każdy boi się iść i sprawdzić - zachichotała zupełnie niezrażona. Basior przekręcił lekko głowę, jakby analizując wypowiedziane do niego słowa. Ma iść i zabić im szczura w piwnicy? Dobrze zrozumiał? Wadera jakby zauważywszy ten ruch, szybko dodała zmieszana.
- Znaczy, to nic takiego, nikt się tym zbyt poważnie nie przejmuje, w tym dniu to nawet daje to pewnego dreszczyku emocji, ale parę szczeniaków się rozpłakało i no... - zaczęła kręcić głową i zataczać łapą kółka, jakby się tego wstydziła. - poszłabym tam sama ale...
- Więc? - lodowaty ton basiora zbił przez chwilę waderę z tropu i aż zatrzymała w połowie wyciągniętą łapę w celu zatoczenia kolejnego kółka.
- Chodzi o to, że się boję - westchnęła, jakby zrezygnowana oschłą postawą basiora.
- Nie poszłabyś - nie dokończył już zdania, jakby i tak zmęczony ilością słów, które wypowiedział.
Osoby, które słyszały wypowiedzi Kvischa z boku, zapewne musiały uważać go za niespełna rozumu, ale on zdawał się na to zupełnie nie zważać. Dla niego to jedno krótkie "nie poszłabyś" kryło za sobą więcej, niż ktokolwiek zdołałby wypowiedzieć. Ale niewiele osób było w stanie do dostrzec.
Wstał powoli, otrzepując się ze śniegu, który zdążył na niego napadać przez ten czas i niemrawym krokiem ruszył w stronę budynku. Miał nadzieję, że uda mu się uniknąć wchodzenia tutaj przez cały czas trwania imprezy, ale przecież szczur w piwnicy to tak ważne zadanie przeznaczone wprost dla niego. Gdy tylko przekroczył próg, a wraz z nim wadera, która zdawała się nie odstępować go na krok, wybiła północ, a wraz z nią, zaczęły dziać się dziwne rzeczy.
Momentalnie zgasły wszystkie światła, jakby ktoś tylko czekał, żeby co do sekundy wyjąć tę jedną wtyczkę odpowiedzialną za prąd w całej okolicy. Ale nie tylko to było przyczyną paniki, która nagle zapanowała dookoła. W momencie zgaśnięcia świateł, niebo przecięła, zdawałoby się najjaśniejsza ze wszystkich, błyskawica i nawet basior wzdrygnął się na huk, jaki po niej nastąpił. Dosłownie zabrzmiało to, jakby niebo rozdarło się na dwie części. A to nie wróżyłoby nic dobrego. Utarło się raczej, że bogowie schodzą wraz z pięknymi dźwiękami harf i anielskich trąbek niesionych przez małe potulne aniołki. A przynajmniej ci dobrzy. Ciemność, w przeciwieństwie do pozostałych zgromadzonych, nie zdołała jednak oszukać czujnych zmysłów Kvischa. Cofnął się szybko pod najbliższy filar, nie tyle ze strachu przed nadnaturalnymi siłami, co przez chęć pozostania niestratowanym przez oszalałe ze strachu wilki, próbujące jak najszybciej dostać się do wyjścia. Lecz było to daremne, mimo że basior dopiero co przez nie przeszedł, teraz zdawały się zamknięte, i to dość solidnie, bo pomimo wielu wilków napierających na nie całą swoją masą, pozostały niewzruszone. Jakby jakaś magiczna siła za wszelką cenę, nie chciała pozwolić, by ktokolwiek opuścił ten dom. Ale basior nie czuł żadnej negatywnej energii płynącej z pomieszczenia, nie było też mowy, by ktoś przed chwilą używał tutaj swoich mocy - z pewnością pozostawiłby po sobie skąd w postaci delikatnej woni. Wtedy nastąpiło coś jeszcze - z piwnicy dobiegały jakieś szepty jakby jakieś złowrogie inkantacje albo nieznany mu dotąd język. Doprawdy, basior pierwszy raz słyszał coś takiego.
- Uspokójmy się wszyscy - dało się słychać głośne nawoływania jednego z wilków, prawdopodobnie organizatora całej imprezy, ale wszyscy byli na tyle zajęci paniką, że zupełnie nie zwrócili na niego uwagi. Zresztą nie tylko na niego, wśród krzyków paniki, czułe uszy Kvischa mogły bez trudu wyłapać także co rusz ciche skomlenia, pisknięcia i okrzyki bólu wpadających na siebie, czy też na ściany, bezmyślnie wilków. Albinos wziął głęboki wdech i zaparł się łapami o podłogę, próbując odzyskać trzeźwość umysłu. Co chwila ktoś wpadał na niego, wyrywając go z koncentracji i sprawiając, że sam tracił spokój, nie mówiąc już o poczuciu bezpieczeństwa. Tylko w przeciwieństwie do tłumu, jego nie przerażały te zjawiska paranormalne, a ich własna panika i liczebność.
- Starczy - donośny, ostrzejszy niż żyletka głos rozległ się w głowach każdego znajdującego się w pomieszczeniu stworzenia. Basior dyszał już ciężko, walcząc z wymiotami. Ale podziałało, wszyscy jakby znieruchomieli. Ślepy wilk wziął jeszcze parę oddechów i wyprostował się w końcu.
- Sssskończeni idioci - syknął do tłumu i ruszył w stronę piwnicy. Wiedział, że długo tak nie ustoją w miejscu i wystarczy, że cokolwiek wyda głośniejszy dźwięk - choćby gałąź uderzy o okno, i wróci ten cały chaos. Więc musiał się streszczać, cokolwiek by to nie było.
Albinos szedł powoli, uważnie wykonując każdy krok, by nie narażać za bardzo spróchniałych, nadgryzionych zębem czasu schodów. Ostatnie, o czym marzył w tej chwili to wylądowanie z rozmachem w tej cuchnącej, zimnej i wilgotnej piwnicy. Szepty nasilały się, a to oznaczało, że idzie w dobrym kierunku. Jego nozdrza rozszerzały i kurczyły się co chwilę, wyłapując bardzo delikatną woń, która mieszała się z silnym odorem grzyba i pleśni, przez co tracił co chwilę trop. Zresztą, był to bardzo specyficzny zapach. Z jednej strony delikatny i ledwo wyczuwalny, a z drugiej zdawał się ostry, jakby wdychał pieprz, jakby wypalał go od środka. Było to bardzo nieprzyjemne uczucie, ponieważ jednocześnie miało ochotę wdychać się go więcej i wcale, a to były zbyt sprzeczne uczucia, by Kvisch był w stanie je zrozumieć, a co więcej, zaakceptować. Schylił łeb i przezwyciężając odrzucenie wywołane ostrym odorem bijącym od pomieszczenia, zaczął kierować się w stronę, jak mu się wydawało, przyczyny tego całego zamieszania. Wydawało mu się w pewnym momencie, jakby piwnica była nieskończona, a on sam, jakby wrzucony do czarnej dziury, błądził bezsensu. Zastanawiało go, czy to coś, porusza się równie swobodnie w tych ciemnościach co basior. Nie zapowiadało się na to, co chwilę słyszał dookoła ciche chichoty jakiejś istoty, ale udało mu się zauważyć, że porusza się cały czas w tym samym kierunku - jakby zataczała koła wokół basiora. A to mogło oznaczać, że zna tylko drogę, którą już wcześniej przeszła i nie zamierzała ryzykować nadzianiem się na jedną z wielu skrzyń znajdujących się na podłodze. Kvischowi niewiele zajęło wyczucie, gdzie i w którym momencie będzie znajdować się istota, by jak najszybciej i najskuteczniej zaatakować. Teraz czekał już tylko aż po raz kolejny okrąży jego sylwetkę i znajdzie się w miejscu, gdzie basior był pewien, nie znajdowała się na jego drodze żadna przeszkoda. Był cierpliwy - i szybki. Rzucił się w kierunku, w którym, jak uważał, znajdowało się całe źródło nieszczęść i zatrzasnął na tym szczęki, które teraz zdawały się niemal metalowymi zatrzaskami, z których nie było ucieczki. Jak na zawołanie, wszystkie szepty ucichły, a światło rozbłysło dookoła jakby jeszcze silniej niż poprzednio. Oprócz tego dało się usłyszeć głośny pisk. Dopiero w tym momencie basior zdał sobie sprawę, z czym właściwie miał przez cały czas do czynienia.
- Puść mnie ty głupi psie, puszczaj mówię - głośny, niemal piskliwy głos nie bardzo pasował do stworzenia, które znajdowało się w jego paszczy. A był to chochlik, który najwyraźniej uznał za cudowny pomysł, by wyjść i zabawić się właśnie tej nocy, właśnie w tym miejscu. Może nawet było to wcześniej zaplanowane. Ale albinos nie rozluźnił uścisku, zamiast tego, powolnym krokiem ruszył na górę, gdzie również wróciło już światło, a wszyscy zdawali się nieco bardziej opanowani i uspokojeni. Przynajmniej na tyle, by nie próbować już uciec za wszelką możliwą cenę, tratując przy okazji wszystko na swojej drodze. Wszystkie oczy zdawały się skierowane w jego sylwetkę i nie podobało mu się to. Rzucił szybko stworzeniem przed tłum, jakby starając się najszybciej jak to możliwe zakończyć swój udział w całej tej akcji i ze schylonym łbem ruszył jak gdyby nic w stronę wyjścia. Sprawa była wyjaśniona. A przynajmniej dla niego. Ale nie wszyscy myśleli jak Kvisch - ba, jedynie pojedyncze wilki zdawały się zrozumieć, co właśnie zaszło. Wśród tłumu dało się usłyszeć ciche szepty.
- Pingwin? Nigdy nie widziałem tu żadnego - niepewny głos wydostał się z tłumu
- To wydra idioto, nie widzisz tego ogona? - odpowiedział ktoś inny i zdzielił tamtego po plecach. Oboje nie mieli racji, ale basior nie zamierzał silić się na tłumaczenia. Dla niego jasne było, że to chochlik i tyle mu wystarczyło.
Zresztą, w tym momencie skończyła się zmiana Kvischa, a tym samym jego zainteresowanie tą sprawą. Od teraz mogło się dziać wszystko - jemu zależało już tylko na dotarciu do domu i położeniu się w ciepłym, wygodnym łóżku. Czuł, że pierwszy raz od dawna zaśnie naprawdę twardym snem i nic nie będzie w stanie mu przeszkodzić w zasłużonym wypoczynku. 



Treść questu:

Udajesz się na przyjęcie z okazji Święta Duchów, które zostało zorganizowane w stojącym w środku lasu wielkim, nadszarpniętym zębem czasu domu. Wszystko jest ozdobione adekwatnie do święta, wejścia bronią wydrążone dynie, w kątach przy suficie rozciągają się pajęczyny. Wszyscy uczestnicy przyjęcia doskonale się bawią w tym nawiedzonym domu... Do czasu, aż wszystko idzie nie tak, jak powinno. Bo wraz z wybiciem północy dzieje się kilka rzeczy na raz - gasną wszystkie światła w okolicy, niebo przecina błyskawica, a powietrze zaczynają wypełniać niepokojące szepty. Wilki ogarnia panika... Co się stało, co jest źródłem tych niepokojących zjawisk? Ktoś musi przecież to zbadać, a tymczasem wszyscy zdają się być zbyt przerażeni, by się tego zadania podjąć... Gdy cała budowla zaczyna drżeć, zdaje się, od czegoś, co znajduje się w piwnicy strasznej rudery, decydujesz się wziąć sprawy w swoje łapy. Czy uda Ci się dowiedzieć, co, lub kto, stoi za niepokojącymi zjawiskami?

Minimum 2000 słów
Nagroda: 200 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics