sobota, 27 czerwca 2020

Od Aarveda CD. Spero

Odrzuciłem ciało mojego przeciwnika, z którego powoli uchodziło życie po tym, jak kilka razy wbiłem jego potylicę w skałę. Wyprostowałem się i uśmierzyłem cierpienie widoczne w dogorywających oczach jednym ruchem szczęk. Ciche westchnienie obwieściło śmierć obcego mi wilka. Jego źrenice się zaszkliły i straciły jakikolwiek wyraz. To właśnie była Śmierć. Przed chwilą prześlizgnęła się koło mnie, a ja dalej nie wiedziałem, jak wygląda. W tamtym momencie zastanawiałem się, czy w momencie umierania widzi się jej ucieleśnienie - a może samą Luirię? Czy bogini fatygowałaby się do pierwszego lepszego ziemskiego pomiotu, czy też wyręczałaby się posłańcami?
Znajomy krzyk przeciął mój spokój. Spero. Krótka chwila na oddech dobiegła nagle końca. Szarpnąłem ciałem. Zmusiłem się do ponownego ruchu, odwróciłem na łapach. Nie musiałem się zastanawiać ani myśleć. Byłem jak maszyna.
Niczym sprężyna wystrzeliłem w przód. Zacisnąłem zęby na wbitym w szyję wadery przeciwniku, a pęd rzucił nami w bok. Z łoskotem i chrzęstem żwiru potoczyliśmy się pod ścianę. Próbowałem obezwładnić wroga, wygryzając sobie drogę do dominacji przez jego skórę. Szarpałem obce ciało, instynkt przetrwania i ból były kotwicą dla mojej świadomości, która pragnęła odbić od brzegu, gdy moja głowa raz po raz była brutalnie wciskana w grunt.
Zapach krwi, widok kurzu, dźwięk nienawisnego warczenia. Nagle basior, który znalazł się pode mną, szarpnął gwałtownie szyją. Mój uścisk puścił. Poczułem, jak mocne tylne łapy naciskają na mój brzuch. Wiedziałem, co nadchodzi. Ogromna siła cisnęła mną w ścianę, po której osunąłem się z metalicznym
łoskotem zbroi.
Pył osadzony na rzęsach zasłaniał powoli podnoszącą się postać. Kaszlałem, walcząc o oddech. Zupełnie, jakby ktoś związał mi przeopnę grubym sznurem i pozbawił żeber. W otumanionym umyśle nie panował jednak chaos. Wiedziałem, co muszę zrobić, gdy nad moją głową pojawiły się srebrne , mgliste włócznie, wywołane przez mojego przeciwnika. Miałem jedynie mniej czasu na reakcję. To wszystko.
Zacisnąłem mocno zęby. Ślina wyparowała z sykiem, gdy z nagle otwartego pyska wystrzeliła kula ognia. Ugodziła ze świstem stojącego przede mną basiora. Siła pocisku rzuciła nim głucho o ziemię.
Wrzaski przebiły się przez charmider walki. Zapach krwi, potu i moczu przyćmił smród palonego ciała. Porywacz rzucił się na ziemię. Wił się. Tarzał. Pełzał. Nie płakał mimo niewyobrażalnego cierpienia. ,,Jest w zbyt wielkiej agonii, czy łzy od razu parują?".
Stałem tak przez chwilę, patrząc zszokowany, jak przede mną spazmatycznie wyje mój przeciwnik. Po raz pierwszy w tej walce mnie zmroziło. ,,Co... Co ja zrobiłem?".
Kat. Morderca. Zwyrodnialec.
,,Nie. Uspokój się i przerwij to cierpienie. Uratowałeś jedno życie, teraz odbierz drugie. Przynieś sprawiedliwość".
Z najwyższym trudem zmusiłem się, aby odepchnąć emocje na bok. Na moją twarz z powrotem wstąpiło zacięcie i chłód, kiedy doskoczyłem do rzucającego się w agonii osobnika. Już chciałem okazać mu łaskę jednym, celnie wymierzonym w potylicę ciosem kamieniem, gdy nagle drgające ciało przeszył lodowy kolec. Spojrzałem w bok.
Spero stała na rozchwianych nogach, a jej bok, policzek i szyję znaczyła krew. Oddychała ciężko, a przygrywały jej przerywane jęki i szelest piachu przesuwanego przez drgające w agonii ciało.
Doskoczyłem do niej i przycisnąłem łapę do ziejącego rozcięcia. Wadera coś mówiła, ale w kakofonii krzyków, jęków i szczęku metalu nic nie zrozumiałem.
- Cisza - warknąłem, po czym szybko przypomniałem sobie, że jestem wilczycy winien wdzięczność. W końcu gdyby nie jej bariera, nie zdołałbym uniknąć pewnego za późno dostrzeżonego pocisku rozgrzanego powietrza wycelowanego w moją stronę. Byłem zbyt zaaprobowany walką z jedną samicą, aby dostrzec, że znalazłem się na celowniku maga. Gdyb nie osłonia niebieskookiej, mojego boku nie pokrywałaby już skóra. - Nic nie mów.
Nagle jednak mój wzrok skierował się za magiczkę.
Widok spowodował kolejny paniczny wyrzut adrenaliny. Ciało spięło się mimowolnie, gdy mózg rozpoznał śmiertelne zagrożenie. Źrenice się skurczyły. Serce stanęło.
- Padnij!
Skoczyłem towarzyszce na grzbiet, przyciskając niebieskie ciało do podłogi swoim ciężarem. Zakryłem drobną głowę, wciskając ją łapami w grunt i zamknąłem oczy, przytulając się do pokrytej kurzem czarodziejki. Usłyszałem, jak za nami wzrasta postawiona przeze mnie skalna ściana. Po chwili rozległ się wybuch.
Dzwonienie w uszach i szmer - tyle pamiętem z ogłuszającego zaklęcia, które roztrzaskało moją osłonę w drobny mak. Czułem jak coś lib ktoś poklepuje mnie po plecach. Dopiero później zrozumiałem, że to tak naprawdę był grad kamieni, który spadał na mój kręgosłup, a otumianiony mózg nie dopuszczał do siebie bólu.
W końcu wszystko ustało. Poczułem, jak Spero pode mną oddycha. Otworzyłem oczy.
Śwoat falował, kształty się zacierały. Ciężko było oddychać przez pył i ból żeber.
- Żałosne żołnierzyki - usłyszałem nad swoim uchem waderzy głos, który przebijał się przez wszechobecnie panujące wycie. Był dziwnie delikatny, przynosił ulgę, mimo że drżała w nim nienawiść. Mój stan nie pozwalał mi jednak tego dostrzec. W duszy prosiłem nieznajomą aby jeszcze się odezwała. Pragnąłem jej słuchać, pragnąłem, by odwróciła moją uwagę od tego chaosu. Jej mowa była niczym ciepłe, grube okrycie w morzu drzazg. Próbowałem podnieść łeb i spojrzeć na wrogą wybawicielkę.
Gwałtowny cios w potylicę rozniósł się echem po mojej głowie. Gdy kontury powoli traciły ostrość, zatapiając się w czerni, czemu akompaniował śpiew przerażonych krzyków Spero, usłyszałem jeszcze:
- Ale wy możecie mi się jeszcze przydać...

<Speroś? Here she comes >:D>

Słowa: 818 = 45 KŁ

środa, 24 czerwca 2020

WPIS #8

W okresie 24 maja - 24 czerwca:

Napisano 42 opowiadania!
Dołączyły 3 wilki
Odeszły 2 wilki; 3 dołączyły  ->  aktualny stan liczbowy 11♀/13♂


Najaktywniejszym wilkiem została Spero z wynikiem 22 postów!
W nagrodę za to dostaje 100 kryształowych łusek.


Zarobione łuski:

za co:
Fioletowy - opowiadania
Zielony - questy
Pomarańczowy - nagroda Najaktywniejszego Wilka
Różowy - 20% z sumy wszystkich zarobionych KŁ, jeśli wilk napisał minimum 20 opowiadań


Aarved - 182 KŁ
Artur - 27 KŁ
Ashaya - 76 KŁ
Jastes - 660 KŁ
Karwiela - 83 KŁ
Lawrence - 70 KŁ
Pandora - 67 KŁ
Rena - 22 KŁ
Saita - 140 KŁ
Spero - 556 KŁ + 250 KŁ + 100 KŁ = 906 KŁ + 181 KŁ = 1087 KŁ
Trevligt - 27 KŁ
Valerian - 25 KŁ
Vallieana - 72 KŁ

Od Spero - "Przeszłość zawsze cię dopadnie" cz. I

Nigdy nie sądziłam, że podczas jednego z moich, raczej dość częstych, spacerów po Rynku, stanę pyskiem w pysk z moją przeszłością... Do której zdecydowanie nie chciałam wracać. Co było, to było, poszłam już z moim życiem dalej i nie chciałam, nie, wręcz nie życzyłam sobie, by się o mnie upominała. Nie potrzebowałam tego, a jedyne, co takie spotkania mogły mi przynieść, to irytacja i ból. Zawsze tak uważałam i jak do tej pory los nie zrobił nic, by mnie odwieźć od takiego poglądu na te sprawy. Przeszłość to przeszłość... I tyle. Nie powinno się nad nią w ogóle zastanawiać, zamiast tego robić swoje i myśleć o tym, co przyniesie przyszłość.
Życie jednak nigdy nie było proste. Nie moje, w każdym razie. A przeszłość zawsze się o nas upomni. Zwykle gdy najmniej się tego spodziewamy.
To, że wtedy, tego zwyczajnego popołudnia, tak podobnego do wszystkich innych, które spędziłam na wałęsaniu się po Rynku, spotkałam moją matkę, było, mówiąc oględnie, niespodziewane. Gdy dostrzegłam jakby znajomą sylwetkę za jednym ze straganów, uśmiechającą się promiennie, pokazującą zainteresowanym swoje wyroby ziołowe, wszystkie tworzone według receptur z południowych krain i przyrządzane również z ichniejszych ziół. Rarytas na tych ziemiach, nic więc dziwnego, że wokół kramu wadery zebrała się spora grupka wilków, do której po chwili postanowiłam dołączyć, bo musiałam upewnić się, wiedzieć, czy ona tam jest naprawdę, czy to naprawdę ona, czy to tylko wzrok płatał mi figle.
To była ona. Postarzała się przez te lata, w wielu miejscach na sierści widać było siwe włosy, pysk już nie był tak promienny, oczy nie patrzyły na świat tak świeżym spojrzeniem, jak w czasie, gdy byłam szczeniakiem... Ile mogła mieć teraz lat? Dwadzieścia? Dwadzieścia parę?
I gdy tak stałam, przypatrując się waderze, zdałam sobie sprawę, że... w zasadzie jej nie znam. Mimo, że była moją matką. Mimo, że dostrzegałam u niej wiele gestów, które sama wykonywałam, zwykle podświadomie... Te uśmiechy rzucane kącikiem ust. Te krzywe spojrzenia, gdy któryś z jej ewentualnych klientów zadał jej jakieś szczególnie głupie pytanie. Nie znałam jej. Ta wadera stała się mi obca, gdy porzuciła mnie na łaskę i niełaskę maga, który trzymał mnie w zamknięciu i katował przez te wszystkie lata...
Jednak, gdy już miałam odejść, jej wzrok padł na mnie, nasze spojrzenia się spotkały. Dostrzegłam w jej oczach, że mnie rozpoznała. W obliczu dorosłej wadery, skrzywdzonej przez życie, czego dowodem były liczne blizny pokrywające moje ciało, dostrzegła tego bezbronnego, nieświadomego niebezpieczeństw świata szczeniaka, którego urodziła, a potem miała wychowywać. Zamiast tego go porzuciła.
Gdy dostrzegłam w jej oczach łzy, skrzywiłam się z obrzydzeniem. Teraz... Po tylu latach... Przypomniała sobie o mnie i co? Co w związku z tym? Żałuje? I? Chce na nowo uznać mnie za swoją córkę, nadrobić stracone lata, poznać mnie na nowo...? Po co? Po co tak komplikować coś, co i tak już jest skomplikowane?
Chciałam odejść. Ale wtedy mnie zawołała.
- Speróś...!
Miałam ochotę stąd zniknąć. Zapaść się pod ziemię, zniknąć jej z oczu... Nie chciałam od niej niczego. Nawet uwagi. Lata temu - może. Teraz, gdy pogodziłam się już z tym, że nie mam matki... Naprawdę, chciałam po prostu zapomnieć. Czy tak wiele oczekiwałam od tej wadery? Żeby zostawiła mi w spokoju, żebyśmy obydwie udawały, że to spotkanie nie miało miejsca?
Oczywiście los zadecydował inaczej. A Valencia z Rodu Xijan ruszyła biegiem za mną, przepychając się przez tłum, porzucając swoje stanowisko... Nie, nie porzucając.
Za kontuarem stała jeszcze jedna wadera, łudząco podobna do Valencji... Młoda, młodsza ode mnie o jakieś trzy, może cztery lata, oceniając na oko. Patrzyła na towarzyszkę zaskoczona... A gdy spojrzała na mnie, na jej pysku pojawiło się jeszcze większe zagubienie. Które tylko jeszcze bardziej się nasiliło, gdy Valencia rzuciła mi się na szyję, tuląc mnie, jak dawno zaginioną córkę, którą w końcu odnalazła... Tyle, że ona mnie porzuciła. Oddała na pastwę tego potwora. Nie ma prawa...
- Myślałam, że cię zabił... - wyszeptała do mojego ucha, a przez moje ciało przeszedł dreszcz strachu i obrzydzenia. Jak ona mogła... Jak... Nie mogłam nawet w tamtym momencie znaleźć słów na to, co czułam. Jak bardzo czułam się oszukana...
- Jak widzisz, żyję i mam się dobrze - warknęłam, odsuwając się od niej gwałtownie. Spojrzałam na nią spode łba, żeby dobitnie pokazać, że nie życzę sobie, by mnie dotykała, by w jakikolwiek sposób się do mnie zbliżała... Zrozumiała aluzję, postąpiła krok w tył i zmarszczyła brwi, jakby zdziwiona. Jakby to nie było oczywiste, że nie będę chciała czuć dotyku wadery, której nie widziałam, odkąd skończyłam dwa lata... Która wyraziła zgodę na całe cierpienie, jakie spotkało mnie z łap Maga.
- Spero... Nie widziałyśmy się tyle lat... Czemu jesteś taka oschła? - wadera, moja matka... wyglądała na autentycznie zawiedzioną.
Chciałam jej coś odwarknąć. Odwrócić się na pięcie, rzucić jej, że już nie uważam jej za matkę... Wadera jednak od zawsze posiadała pewien dar przekonywania. Wykorzystała go również wobec mnie. Przekonała, bym poczekała. Została z nią, usiadła w karczmie... Porozmawiała.
Choć naprawdę, ale to naprawdę mi się ten pomysł nie podobał, nie miałam ochoty na jakąkolwiek rozmowę z nią... Zrobiłam to, o co poprosiła. Trochę wbrew sobie. Ale zrobiłam.
Co z tego wyniknęło? Cóż... O tym opowiem innym razem.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

Słowa: 843 = 47 KŁ

Od Spero - "Zachody na Ulove"

Znowu nie mogłam spać.
Nie wiem, ile razy to powtarzałam... Można chyba powiedzieć, że stało się to dla mnie swego rodzaju mantrą, faktem, o którym wiedział każdy, kto poświęcił choć minimalnie dłuższą chwilę, alby mnie poznać. Nie potrafiłam położyć się, zamknąć oczu i po prostu spać... Zwykle zajmowało mi to o wiele więcej czasu, a jeszcze częściej kończyło się na niczym. Tak jak dzisiaj. Kiedy całe godziny spędzone na bezsensownym przekręcaniu się z boku na bok na posłaniu nie dały zupełnie nic. Umysł nie chciał odpuścić, po prostu się wyłączyć, dać sobie możliwość odpoczynku, choć tak bardzo był tego spragniony, że powoli przestawał normalnie funkcjonować.
Zirytowana, nie chcąc w akcie desperacji sięgnąć jednak po eliksir nasenny, postanowiłam się przejść. Choć na chwilę wyjść z mojej jaskini, dusznej od zapachu specyfików, które tu cały dzień przygotowywałam. By oddalić się na bezpieczną odległość od kuszącego naparu, który mógł przegonić wszystkie moje problemy związane z zasypianiem po zaledwie jednym jego łyku...
Taaaak... Zdecydowanie powinnam choć na moment się stąd oddalić.
Gdy już wyszłam na zewnątrz, nie miałam jakiegoś konkretnego pomysłu co do tego, gdzie iść. Chciałam pójść gdziekolwiek, byle dalej od mojej jaskini. Poczuć chłodny wiatr na sierści, śnieg pod łapami... Odetchnąć czystym powietrzem.
Jakoś tak się złożyło, że łapy zawiodły mnie do Ulove. Piękne miejsce... A tak rzadko znajdowałam pretekst, by się tu wybrać. Jakoś wiecznie było mi tu nie po drodze, odwiedzałam raczej niebezpieczne tereny, na te bezpieczne nie znajdując czasu.
Postanowiłam więc tym razem skorzystać z sytuacji. Podelektować się pięknymi widokami, jakie to miejsce oferowało, szczególnie o tej porze dnia.
Zachodziło słońce.
Zasnąć próbowałam jakoś od południa, jeśli kogoś zastanawiało, jakim cudem trafiłam akurat na zachód słońca, nie, chociażby, na wschód.
Usiadłam pod stojącym tu drzewem. Starym, wręcz wiekowym, pokrytym śniegiem. Po jego gałęziach przebiegła parka wiewiórek, strącając nieco białego puchu na ziemię, tuż koło mnie. Uśmiechnęłam się na ten widok, przymknęłam oczy...
- Cześć, Spero.
Otworzyłam je gwałtownie, spojrzenie przenosząc na siedzącego koło mnie basiora. Skrzydlatego basiora, tak dobrze mi znanego, tak mi bliskiego...
- Lys...? - wydusiłam z siebie, patrząc na przyjaciela w szczerym szoku. - Ty... Już wróciłeś.
W powietrzu rozbrzmiał jego piękny śmiech, a ja poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Lysander... był tu. Nareszcie. Po dwóch latach...
- Wróciłem jakiś czas temu - uśmiechnął się lekko, kładąc mi łapę na głowie. Jej ciężar omal nie zmusił mnie do opuszczenia jej. Stęknęłam głucho, zaskoczona.
- Czemu nie przyszedłeś się przywitać? - w moim głosie słychać było coś jakby ślad wyrzutu w jego stronę, ale basior nie wyglądał na przejętego. Pochylił się za to nade mną i zaciągnął się powietrzem, zatapiając nos w sierści na moim karku... Zadrżałam.
- Dziwnie pachniesz - zauważył, odsuwając się po chwili.
- To zioła - wyrzuciłam na bezdechu, wbijając spojrzenie w jego oczy, nadal nie dowierzając temu, co widzę. Że to właśnie on, nikt inny, siedzi teraz koło mnie...
Rozmawialiśmy. Długo. Śmialiśmy się i wspominaliśmy. Czas, który razem spędziliśmy a także ten, w którym zostaliśmy rozdzieleni. To były chyba najpiękniejsze chwile, jakie przydarzyły mi się od ostatnich kilku lat... Zycie bez niego to nie było to samo. Teraz zaczynałam zdawać sobie z tego sprawę...
Trwaliśmy tak, godzinami, patrząc na zachodzące nad Ulove słońce. Co chwilę ponad nasze szepty wydostawał się śmiech, pochodzący z gardła któregoś z nas... Albo obydwóch na raz. Cieszyłam się ciepłem ciała basiora, nareszcie znajdującego się koło mnie... W końcu zmęczone ciało pozwoliło sobie na odpoczynek. Powieki same opadły mi na oczy, a ja zasnęłam. Tak po prostu. Naturalnie...
By się obudzić.
Poderwałam się gwałtownie z ziemi. Czułam przeszywający mnie chłód, spowodowany brakiem towarzysza u mojego boku... Albo to przez trwanie kilka godzin bez ruchu. Warknęłam głucho, gdy do zdrętwiałych kończyn zaczynało wracać czucie.
To był sen.
Byłam zła na siebie. Ba, wręcz wściekła. Jak mogłam nie zauważyć, że zasnęłam? Jak mogłam nie zauważyć, że wszystko, co się wydarzyło, nagłe pojawienie się Lysandra... To tylko cholerny sen?
Tęskniłam za nim. Tak bardzo za nim tęskniłam.
Tyle dobrego, że mój umysł postanowił się nade mną zlitować. Zafundował mi wspaniałe chwile... Teraz może cierpiałam świadomością, że tak naprawdę dalej go nie ma. Ale przynajmniej... Mogłam zaznać chwili spokojnego snu.
Słońce już dawno zaszło. Na niebie królował teraz księżyc i towarzyszące mu zawsze gwiazdy, w których migotliwym świetle skąpana była cała okolica. Ach, Ulove... Niezależnie od pory dnia zachwycało swoim pięknem.
Przeciągnęłam się, by przyspieszyć proces powracania prawidłowego krążenia w kończynach. Po czym ruszyłam truchtem w drogę powrotną do domu.
Do mojej szarej rzeczywistości.

Słowa: 732 = 41 KŁ

Od Spero - zakup drzewka z wróżkami

Nie byłam nigdy wielką fanką świecidełek. Chyba, że mogły mi się w jakiś sposób przydać... Wtedy to już zupełnie inna sprawa. Funkcjonalność była dla mnie w znacznej większości przypadków najważniejsza.
Tak więc, gdy dowiedziałam się, że znajoma Willy'ego, właściciela karczmy, w której lubiłam przesiadywać w wolnej chwili wraz z przyjaciółmi, ma do sprzedania pewien magiczny, a do tego niezwykle urokliwy, przedmiot, może nie bez wahania, ale wyraziłam chęć zakupu. Oczywiście uprzednio chciałam się upewnić, że faktycznie jest mi w stanie coś dać. Coś, co mi się przyda i co będę mogła wykorzystać. Jak już wspominałam, samo "jest ładny" nie wystarczyło. Nie dla mnie. Nie, jeśli chodziło o wydawanie pieniędzy.
Dlatego zaraz po skończonej pracy, znajomy basior zaprowadził mnie do wadery, która chciała sprzedać ten intrygujący przedmiot. Mieszkała w bezpośrednim sąsiedztwie Rynku... Choć po wyglądzie jej mieszkania wnioskowałam, że już niedługo.
- Wyprowadzasz się? - zapytałam, gdy już zostałyśmy sobie przedstawione. Może nie było to najgrzeczniejsze z pytań, jakie można zadać nowo poznanej osobie, ale sytuacja tak się potoczyła, że nie było to niekulturalne. Nie bardzo.
- Utrzymanie mieszkania w tak dobrej lokalizacji staje się coraz trudniejsze - uśmiechnęła się smutno. - Ceny rosną, a moja płaca się nie zwiększa.
To było smutne. Że musiała wyprowadzić się, porzucić miejsce, w którym mieszkała pewnie od lat, tylko dlatego, że ktoś nagle postanowił podnieść czynsz... Dlaczego? Dlaczego musiało to tak wyglądać?
Życie było niesprawiedliwe.
Z tego samego powodu, dla którego opuszczała mieszkanie, chciała sprzedać ten nietypowy przedmiot. Mówiła, że to w sumie pamiątka rodzinna, jej babcia była zielarką i wykorzystywała go do tworzenia niektórych wyjątkowych specyfików. Natomiast jej, malarce, przedmiot nie był już potrzebny. A potrzebowała pieniędzy.
To ostatecznie przekonało mnie do tego, by kupić go od niej. Za nieco wyższą cenę, niż sobie początkowo zażyczyła... Chociaż tak mogłam jej pomóc.
A co to był właściwie za przedmiot? Wadera nazwała go po prostu "drzewkiem z wróżkami", choć żadnych wróżek z pewnością zamkniętych w nietypowej kuli nie było. Z przedmiotu można było pozyskać pył. Ten sam, który babcia sprzedającej wykorzystywała do produkowania leków. Uznałam, że i mnie może się on przydać wobec tego. Będę się tylko musiała nauczyć, jak najlepiej go używać.
Wróciłam z nowym nabytkiem do domu, postawiłam go na kominku... Światełka wirujące w kuli uspokajały. Faktycznie... Wyglądało to naprawdę ładnie.
Położyłam się przy ogniu, zapatrzyłam na magiczny przedmiot... I nawet nie wiem kiedy, zasnęłam.

Zakup przedmiotu: Drzewko z wróżkami

Od Spero - Trening II

Castella, ta Widząca wadera, która spotkała mnie w lesie Darminasa, zagadała, a potem zaproponowała, że będzie mnie uczyć... Któregoś dnia, już po tym, jak nauczyła mnie zaklęcia umożliwiającego podróże w czasie, dostałam od niej list. Zdziwiło mnie to. Nie odzywała się do mnie od kilku tygodni, a teraz tak nagle wysłała list, zamiast pojawić się u mnie osobiście, tak, jak zwykła to robić...? Zastanawiałam się, o co mogło chodzić. Zrobiłam się przy tym nieco podejrzliwa, dlatego udając się do jaskini znajomej wadery zabrałam ze sobą spory arsenał potencjalnie mogących się przydać substancji na bazie kilku dość mocnych trucizn, a także przygotowałam się mentalnie do walki... Jednak gdy już dotarłam na miejsce, okazało się, że trochę z tym przesadziłam. Wadera po prostu leżała na legowisku ze skór, czytając jakąś książkę. Nawet na mnie nie spojrzała, jak weszłam. Nie dostrzegłam też, ani nie wyczułam, żadnego potencjalnego niebezpieczeństwa, czegokolwiek odbiegającego od normy.
Nie mogłam się zdecydować, czy chcę to zignorować, czy wyrzucić z siebie, że mogłaby sobie czasami darować swoje gierki. Jak już decyduje się kontaktować ze mną osobiście albo telepatycznie, to niech przy tym zostanie, a nie nagle wylatuje z listem. Skąd mogłam mieć pewność, że jest autentyczny? Że ktoś nie chce mnie w coś wrobić? Albo się na mnie zasadzić i wpakować do piachu? Nie miałam jeszcze ochoty lekkomyślnie żegnać się z życiem, choć wielu moich bliskich by na takie stwierdzenie padające z mojego pyska parsknęli śmiechem.
Ostatecznie zdecydowałam się nie odzywać. Po co się denerwować? Prawdopodobnie jakakolwiek uwaga z mojego pyska spowodowałaby lawinę kolejnych, niewiele wnoszących do mojego życia, zdań padających z pyska wadery. Widzące takie już były, nie było sensu czegokolwiek im wypominać. Więcej z tego byłoby dla mnie szkody, niż pożytku.
- Jestem - mruknęłam, odstawiając swoją torbę na ziemię. Otrząsnęłam się, poprawiając ułożenie sierści, która odgniotła się pod paskami torby. Mój wzrok padł na zawalony jakimiś papierami blat, koło którego się znalazłam po wejściu do jaskini Widzącej. Zmarszczyłam lekko brwi. Ostatnio tyle ich nie było...
Wadera nie odezwała się. Nie podniosła nawet wzroku znad czytanej książki. Zastanawiałam się, o co chodzi. Wezwała mnie tu, by przekazać mi wiedzę o kolejnym zaklęciu. Skontaktowała się ze mną listownie, choć nigdy wcześniej tego nie robiła. A teraz zdawała się nie dostrzegać mojej obecności. Do tego teraz, gdy przyjrzałam się dokładniej otoczeniu, dostrzegłam, że nie tylko stół w pomieszczeniu przedstawiał sobą ogólnopojęty nieporządek. Wszędzie walały się jakieś papiery albo porozsypywane pęki ziół, do tej pory wiszące pod sufitem.
O co w tym wszystkim chodziło?
Postanowiłam zaryzykować i podejść do wadery. Może coś jej się stało? Szukałam jakiś oznak choroby czy złego samopoczucia, może jakiś ran... Nic nie znalazłam. Wręcz przeciwnie, gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że oczy wadery przesuwają się po linijkach tekstu, jakby faktycznie czytała... Nagle poderwała głowę i spojrzała w moim kierunku. Zamrugała powoli, wróciła na moment wzrokiem do książki, zaznaczyła jakimś kawałkiem wstążki miejsce, w którym skończyła czytać, po czym ostrożnie odłożyła czytadło na stos, który już się przy niej uformował. Potem wstała i ruszyła przez jaskinię w kierunku wyjścia.
Wszystko to nie wypowiadając ani jednego słowa.
Zaczęło mnie to niepokoić. Próbowałam magią wybadać, czy to nie jest przypadkiem jakaś iluzja czy inny magiczny twór który miał mnie zmylić, zwabić, gdzieś wyprowadzić... Ale nie. To na pewno była Castella. Raczej nie działała pod wpływem żadnego czaru, ani niczego podobnego.
Mimo to nie dało się zaprzeczyć, że zachowywała się dziwnie.
- O co chodzi? - zapytałam w końcu, zrównując się z nią, gdy już wychodziła na zewnątrz. Nie odpowiedziała, nie spojrzała na mnie... Zachowała się, jakby w ogóle mnie nie usłyszała.
Przeszłyśmy w ten sposób spory kawałek w głąb lasu Darminasa. Aż dotarliśmy do jakiejś polany. Można by sądzić, że losowo wybranej. Jakby Widząca chciała mnie zaprowadzić po prostu do jakiegokolwiek w miarę płaskiego terenu. Z drugiej strony, wyglądała, jakby doskonale wiedziała, dokąd i w jakim celu zmierza. A zatem chciała coś w związku z tym osiągnąć. Tylko co?
- Pokarzę ci dzisiaj kolejne zaklęcie - odezwała się w końcu. Brzmiała jakoś dziwnie, lekko głucho, jakby jej głos dochodził z pewnej odległości... Dopiero przy kolejnych jej słowach zdałam sobie sprawę z tego, że mówiąc, nie otworzyła pyska. Czułam, jak sierść na karku staje mi dęba. - Pokażę ci potencjał twojej zdolności odwiedzania sennych krajobrazów innych - nie wiem, skąd ją wytrzasnęła, ale odwróciwszy się do mnie gwałtownie, wyciągnęła przed siebie fiolkę z półprzezroczystą substancją, mieniącą się jakby blaskiem gwiazd... Przełknęłam nerwowo ślinę. Domyślałam się, co będę musiała zrobić.
Nie podobało mi się to.
- Wiesz, że boję się spać - mruknęłam. Wadera ponownie nie odpowiedziała.
Może faktycznie mnie nie słyszała? Sama mówiła, że jest stara... Nie wiedziałam co prawda, jak bardzo stara, jednak utrata słuchu wraz z wiekiem była czymś normalnym.
Tylko dlaczego nie korzysta w takim razie ze zdolności czytania myśli?
Odpowiedzi oczywiście nie otrzymałam. Chyba nawet jej nie oczekiwałam. Nie tak naprawdę.
Zamiast odpowiedzi pod pysk została mi podetknięta fiolka. W nos uderzył mnie dziwny zapach, którego nie kojarzyłam z tym rodzajem eliksiru... Ale zignorowałam to, uznając, że widocznie wadera wprowadziła do znanej mi receptury jakieś modyfikacje. Nie miałam ochoty pić eliksiru nasennego, od którego próbowałam się uniezależnić, nie miałam jednak większego wyboru, jeśli chciałam skorzystać po raz kolejny z możliwości nauki zaklęcia, którą zaproponowała mi wadera.
Wypiłam. Potem położyłam się w miejscu, które mi wskazała... By chwilę potem zasnąć.
Jednak nie śniłam.
A w każdym razie nie tak, jak zwykle. Przede wszystkim pamiętałam, że śnię. Wiedziałam, że miejsce, w którym się teraz znajduję, nie jest jawą, a jedynie pewnym wytworem mojej świadomości. Wytworem, który, nie wiem skąd, ale wiedziałam, że nosił nazwę Sennego Krajobrazu. Rozejrzałam się dookoła, po pokrytej lodowymi kwiatami polanie... na której krańcach czaił się mrok. Zastanawiałam się, jak to miejsce działa... Odwzorowuje mnie, to, co w tym momencie czuję, czy raczej  w obrazowy sposób pokazuje moje wnętrze? Jaka jest jego specyfika, jakie możliwości mi daje...
Nagle poczułam czyjąś obecność. To znaczy - nie w mojej głowie. Ale gdzieś obok. Jakby... kolejny śpiący organizm, kolejny senny krajobraz. Obcy, a jednak czułam, jak mnie przeciąga. Prosi, żebym go odwiedziła, przekonała się, jak wygląda...
Zrobiłam krok. Co delikatniejsze lodowe kwiatki skruszyły się pod ciężarem mojej łapy, a zaraz potem...
Byłam na zewnątrz. Unosiłam się jakby w przestrzeni nad moim ciałem. Widziałam łączącą mnie z nim migotliwą nić, znajdującą się jakby na granicy materialności. Zdawała się możliwa do dotknięcia, jednak gdy próbowałam ją pochwycić, okazywało się, że jest to niemożliwe... Uciekała mi przez łapy.
Gdy już się poprzyglądałal dziwnemu zjawisku, moją uwagę znowu przykuł ten obcy sen... Chciałam wiedzieć, do kogo należy. Chciałam się do niego dostać, zobaczyć go...
Dostrzegłam śpiącą Widzącą. Emanowała z niej dość niepokojąca aura, jakby otaczały ją zgniłozielone macki, gdzieniegdzie poprzetykane czernią i ciemnym brązem.
Nie wiem dlaczego, ale kojarzyło mi się to z trupem.
Mimo to, postąpiłam krok do przodu, myśląc o tym, że chcę ją odwiedzić... I tak się stało.
Znalazłam się w Katalumbach.
To znaczy, senny krajobraz wadery do słudzenia przypominał Katakumby, do ktorych już miałam wątpiwą przyjemność wpaść aż dwukrotnie. Dominowały tu ciemne barwy, butwiejące drewno, walące się budowle... Co jakiś czas słyszałam gdzieś z oddali huk spadającego gruzu albo brzęk tłuczonego szkła. I krzyki.
Wygląda to niepokojąco, zauważyłam, acz z mojego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Nie mogłam mówić. To nie było moje miejsce, nie ja tu dyktowałam zasady... Skąd wiedziałam, skoro była to u mnie dość świeża umiejętność? Nigdy jeszcze z niej nie korzystałam... No więc - dobre pytanie. Sama nie wiedziałam. To był jakby... Instynkt. Po prostu to wiedziałam. Jakby to wszystko było dla mnie tak naturalne, jak oddychanie.
Nie będę potrafiła nauczyć cię tego, byś nie śniła. Koszmarów, czy czegokolwiek, usłyszałam głos wadery, dochodzący jakby zewsząd... choć po chwili dostrzegłam jej niewyraźną sylwetkę pośród całego tego rozgardiaszu. Odcinała się bielą pośród ciemnego gruzu. Zastanawiałam się przez chwilę, dlaczego jej krajobraz wygląda tak, jak wygląda... Jak wyglądał wcześniej. O co w tym wszystkim chodzi. Nauczę cię natomiast, jak korzystając z czarnej magii możesz kontrolować to, co widzisz we śnie.
Świadome sny, spojrzałam na waderę lekko z ukosa.
Coś takiego, jej wizualizacja w krajobrazie sennym skinęła głową. Po bliższym przyjrzeniu się sprawie dostrzegłam, że jej wygląd nieco różni się od tego w rzeczywistości. Zmarszczyłam lekko brwi. Na to odpowiedzi nie znałam, choć podejrzewałam, że to nic niezwykłego. Umysł i takie kwestie potrafi modyfikować. Choć nie do końca. I korzystając z tego będziesz musiała dłużej spać, by się wyspać.
Do tego akurat jestem przyzwyczajona, wzruszyłam ramionami, rozglądając się raz jeszcze dookoła. Otaczające nas dźwięki były niepokojące... tym bardziej, że wiedziałam, iż Castella to wszystko kreuje. Dlaczego tutaj rozmawiasz ze mną normalnie, a wtedy zachowywałaś się, jakbyś mnie nie słyszała? zapytałam, może z lekkim wyrzutem.
To nie ode mnie zależy. I nie słyszałam, powiedziała to tak spokojnym, a zarazem smutnym tonem, że nie dopytywałam. Choć jej słowa dość mocno mnie zdziwiły. Ale przejdźmy do rzeczy.
Pokazała mi, jak to się robi. Jak można wpływać na swój senny krajobraz, jednocześnie tłumacząc, że na krajobraz kogoś innego nie powinnam wpływać, jeśli nie chcę ponieść tego konsekwencji. A jeśli będzie to już konieczne, robić to niezwykle ostrożnie. Z resztą, nie zawsze się w ogóle da w niego ingerować. Jeśli właściciel nie zauważy, że ma w głowie nieproszonego gościa - wtedy jest to najłatwiejsze, mogę robić w zasadzie wszystko, co mi się spodoba, dowolnie manewrując w głowie wilka. Jednak gdy już się połapie... Zaczynają się schody. Szczególnie, jeśli, tak jak wadera, wie, kim jestem i co mogę zrobić. Pilnują się wtedy bardziej, niż zwykle, utrudniając mi robotę, albo wręcz mi ją uniemożliwiając... Jednak podobno niewielu jest takich, którzy wiedzą o Śniących Wędrowcach. Nie potrzebowałam ostrzeżenia Wodzącej, które mi potem dała, by wiedzieć, że lepiej, aby tak zostało. Nie raz historia opowiadała nam już o przypadkach, gdy wilki potężniejsze od innych, które mogły zrobić coś, czego inni nie potrafili i przed czym nie można było się obronić, były gnębione przez watahę... Często polowano na nie i zabijano, z góry uznając za wrogów publicznych, którzy żywi sprowadzić mogli na wszystkich tylko zagładę.
Nauczyła mnie panować nad moim krajobrazem. Wytłumaczyła, jak się do niego dostać, zamiast wpadać w niebezpieczną dla mnie pętlę niekontrolowanych marzeń sennych. Jak od krajobrazu sennego wejść w sen, który okaże się dla mnie po prostu bezpieczny. Jak będę mogła choć mniej więcej panować nad tym, co z moich snów wyciągam, by nie przytaszczać ze sobą jakiś maszkar, które potem siałyby zniszczenie i ogólną rozróbę...
Bardzo mi w tej kwestii pomogła. Nie opanować to do perfekcji - nie wiem, czy tak się w ogóle dało. Ale zapanować nad moimi snami do tego stopnia, bym wiedziała, jaką taktykę przyjąć, gdyby coś podobnego mi się zdarzyło. Gdyby coś mnie we śnie goniło, po czym rzucało się na mnie, w jakikolwiek sposób mnie dotykając, nie mogłam się obudzić. Cokolwiek by mi nie robiło, nie mogłam. Musiałam zareagować na to inaczej.
Musiałam przeskoczyć do mojego sennego krajobrazu.
Po wielu godzinach ćwiczeń - eliksir, który wadera kazała mi wypić, okazał się mieć naprawdę mocne działanie, nawet lepsze niż tych, które do tej pory zażywałam. Nie wiedziałam, skąd Widząca je wytrzasnęła. Nie chciała zdradzić ani tego, ani receptury... Zakładając, że ją znała. Rozumiałam, że to dla mojego dobra, ale nadal... Nadzieja na łatwiejsze rozwiązanie problemu zawsze była silna.
W końcu musiałyśmy wrócić. Spokojnym tempem, spacerowym wręcz, wróciłyśmy do jej jaskini, a na pożegnanie Castella, przypomniawszy mi, że gdy wędruję w czasie snu, moje ciało jest bezbronne, uściskała mnie krótko.
- Jeszcze się zobaczymy - znowu ten dziwnie brzmiący głos... Wręcz jakby to było echo, nie głos wydobywający się z czyjegoś gardła. Skinęłam tylko głową, chyba bardziej dla siebie, niż dla Widzącej, bo zdążyłam się już w miarę przyzwyczaić do tego, że nie odpowiada na moje pytania. Wadera odwróciła się i ruszyła do siebie.
Znowu uderzył mnie ten dziwny zapach. Nadal nie mogłam go zdefiniować, określić, co mi przypomina... Dopiero, gdy odeszłam kawałek od jaskini wadery, przyszło mi coś do głowy. Coś, co spowodowało, że zatrzymałam się gwałtownie, oglądając się z pewną trwogą za siebie, choć znajdowałam się na tyle daleko od miejsca, w którym rozstałam się z Castellą, że nie było mowy, bym ją stąd zobaczyła.
Czy to możliwe, że właśnie... rozstałam się z żywym trupem?
Pokręciłam gwałtownie głową. Nie. Nie powinnam zaprzątać sobie tym głowy.
A wadera miała mi jeszcze przekazać jakieś zaklęcie.

KONIEC CZĘŚCI II

Nagroda: 2 punkty magii

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Od Lawrence'a CD. Pandory

Rozglądał się nerwowo, pokonując długimi susami kolejne odległości. Polegał jednak głównie na swoim węchu, który nigdy wcześniej go nie zwodził.
- Nigdzie go nie ma - syknął medyk, zatrzymując się gwałtownie. Pandora zajął miejsce zaraz obok niego. Wyglądał na równie zdenerwowanego. Po chwilowej ciszy, którą wykorzystali na burzę mózgów, biały wilk wezwał znajome już Lawrence'owi ogniki. Lśniące iskierki w ułamku sekundy rozdzieliły się i skierowały w przeróżnych kierunkach. Po dłużącej się chwili, jeden z płomyków powrócił. Pokręcił się nad głową Pandory, następnie wskazał znajdujące się przed nami krzaki. Ruszyli wskazaną drogą. W szaleńczym pędzie zatrzymali się dopiero przed porośniętą cierniami kotliną.
Choć Lawrence próbował przecisnąć się pomiędzy ostrymi kolcami, nie dał rady. Biały wilk również nie podołał zadaniu.
- Zbyt gęsto - stwierdził zasmucony Pandora. - Nie przeciśniemy się. - Po chwilowych przemyśleniach, basior rozprostował skrzydła i wzleciał w niebo. - Więc sprawdzę z góry!
Medyk zadarł łeb do góry, próbując wypatrzeć swojego towarzysza, który po chwili zniknął nad cierniami. Nerwowo kręcił się w miejscu, oczekując powrotu przyjaciela.
- Lawrence! - Usłyszał po upływie paru minut. - Jest, zawołaj resztę, może uda mi się go stamtąd wyciągnąć!
Zgodnie z poleceniem, medyk zerwał się z miejsca. Przecisnął się przez gęste drzewa i tą samą drogą powrócił na miejsce zbiórki. Tam zastał nerwowy patrol. Poinformował ich szybko o najnowszych wieściach i zaprowadził do kotliny.
Tam czekał już na niego Pandora. Lawrence niemal od razu dostrzegł jaskrawe strużki krwi na jego skrzydłach. Dopiero sekundę później zauważył kulący się pod nim mały, szary kształt. Podszedł do przyjaciela i jak później się domyślił, szczeniaka. Od razu przystąpił do pierwszej pomocy.
Początkowo sądził, iż malec jest ranny. Krwawe ślady okazały się jednak jedynie plamami na sierści. Dzieciak nie był ranny.Medyk obwąchał go starannie, próbując ocenić jego stan. Wyglądał na jedynie przestraszonego.
Szczeniak po chwili otworzył powoli oczy i spojrzał na patrol z niemałym przerażeniem. Lawrence trącił go nosem pocieszająco.
- Nikt nie ma zamiaru zrobić ci krzywdy - zapewnił. Mówił jak najspokojniej, próbując zdobyć zaufanie malca. - Możesz nam powiedzieli, co się stało? Obiecujemy pomóc.
Słowa medyka spotkały się z poparciem całej grupy. Szczeniak rozejrzał się niepewnie. Przyglądał się chwilę pyskom zgromadzonych, kiedy nagle pisnął ze strachu.
- Gdzie moja mama?! - jęknął, kuląc się pomiędzy łapami Pandory. Lawrence wymienił spojrzenie z resztą patrolu.
- Nie martw się, zaraz ją znajdziemy - pocieszył szczeniaka biały basior. Położył delikatnie łapę na jego łebku.
- O-ona kazała mi uciekać - tłumaczył przestraszony malec. - Zaatakowano nas po drodze... Mama rzuciła się na dużego wilka i wtedy straciłem ją z oczu...
Sprawa wydawała się niezwykle niebezpieczna. Ktoś krzywdził bezbronnych na bezpiecznej drodze do miasta. Okropieństwo. Medyk najeżył sierść. Szybko muszą odnaleźć najpewniej ranną waderę i jej oprawcę.
- Więc postanowiłeś schować się w krzakach, tak? - upewniał się Pandora, dalej uspokajająco gładząc szczeniaka po jasnej czuprynie. 
- Mhm - potwierdził delikatnym kiwnięciem głową. - Ale wilk ruszył za mną. Nie dał rady jednak przecisnąć się przez gałęzie. Powiedział kilka niemiłych słów i odszedł dalej - wytłumaczył, po czym spojrzał w górę, w stronę towarzysza medyka. - Kiedy mnie wyciągnąłeś, bardzo bałem się, że to on...
- Przepraszam, że napędziłem ci tyle strachu - odparł łagodnie Pandora. - Teraz jednak nie musisz się już niczego obawiać. Zaraz znajdziemy twoją mamę. 
Szczeniak wtulił się w białe futro wilka. Medyk uśmiechnął się delikatnie na ten widok. Chwilę później znacznie spoważniał. Nie mają na to czasu. Jakaś wadera pilnie potrzebuje jego pomocy. 
- Co robimy więc dalej? - zapytał Lawrence, podchodząc do dowódcy. 
- Nie możemy narazić małego na dalsze niebezpieczeństwo - stwierdził basior, spoglądając w stronę szczeniaka. - Będzie lepiej, jeśli wrócicie do miasta. Mamy do czynienia z jakimś psychopatą. Nie możemy pozwolić na skrzywdzenie osób postronnych. 
Medyk kiwnął krótko głową i podszedł do Pandory, aby opowiedzieć mu o decyzji przywódcy patrolu. 
- Przygotuję ci u mnie w domu naprawdę dobre jedzenie - zapewnił Lawrence, przekonując szczeniaka do podróży. - Kiedy zjesz i odpoczniesz, twoja mama na pewno będzie już na ciebie czekała. 

<Pandora?> 

Słowa: 626 = 36 KŁ

Od Spero CD. Karwieli

Chciałam się wzdrygnąć. Chciałam zaprotestować. Nie... Moja obecność w jaskini obcej, nietypowo wyglądającej wadery, w tym stanie, w którym się wtedy znajdowałam, była zdecydowanie lekkomyślna. Niebezpieczna dla gospodarza. Potencjalnie śmiercionośna, tym bardziej, jeśli mój organizm, potrzeba snu, wygra w końcu z umysłem, który za wszelką cenę chciał zachować mnie na jawie. Ze strachu.
Nie chciałam stać się powodem końca obcego wilka. Który nie miał ze mną nic wspólnego poza tym, że postanowił mi pomóc. Jeśli wyciągnę coś niechcący ze snu, będzie to wyglądało mniej więcej tak, jakby dostała potężnego kopniaka w pysk... Za zaoferowanie pomocy powinno się dziękować. Bycie bezinteresownym powinno się odpłacać pozytywnie. Karma wraca czy takie tam. Nie powinno się przez to, że chciało się komuś pomóc, być narażanym na śmierć... Prawdopodobnie w męczarniach.
Nie miałam jednak nawet siły, by zaprotestować. Więc nieświadoma niczego wadera skierowała się, jak podejrzewałam, w kierunku swojego miejsca zamieszkania. Ciągnąc mnie tam za sobą, nawet mimo tego, że próbowałam się jakoś opierać, wbijać pazury w ziemię, jakoś bez słów ją od tego odwieść... Ale miałam chyba za mało siły. Obca zdawała się nawet nie zauważać, że cokolwiek robię w celu utrudnienia jej roboty, a najlepiej w ogóle - zwrócenia na siebie uwagi, by na mnie spojrzała, bym mogła jakoś - wzrokiem, gestem - dać znać, że to zły pomysł.
Cóż, nie wyszło. Podwójnie, czy wręcz potrójnie nie wyszło...
Wadera dociągnęła mnie jakoś do swojej jaskini. Zaraz po tym, jak ułożyła mnie na jakimś prowizorycznym posłaniu, skleconym przez nią na szybko z kilku skór, głowa samoczynnie opadła mi bezwładnie... A ja odpłynęłam.
Nie wiem, o czym śniłam. Nie pamiętałam. A mimo to... Przytaszczyłam ze sobą koszmar.
- Ja pierdolę - syknęłam, zrywając się gwałtownie z legowiska, gdy, otworzywszy oczy, dostrzegłam przed oczami paskudny, pokryty bliznami, wydłużony pysk. Pokryty ciemną skórą. Ze śnieżnobiałymi zębami, które zaraz wyszczerzył na mnie...
Chciałam zerwać się do biegu, uciec stąd po prostu, raz w życiu po prostu stchórzyć... Wtedy jednak przypomniałam sobie, gdzie jestem.
Nie mogłam zostawić tej wadery, która mi pomogła, na pastwę losu. A raczej koszmaru. Który jej tu wyśniłam. Może nieświadomie, ale jednak nadal byłam za to odpowiedzialna.
Musiałam teraz ponieść konsekwencje.
Dostrzegłam ruch gdzieś za plecami koszmaru. W ciemności mignął mi skorpioni odwłok. Otworzyłam pysk, by wrzasnąć, ostrzec ją przed istotą, której w takich ciemnościach praktycznie nie było widać, mogła go nie zauważyć, nie zdawać sobie sprawy z zagrożenia...
Wtedy koszmar się na mnie rzucił. Próbowałam jeszcze jakoś, w akcie desperacji, inną moją mocą przejąć nad nim kontrolę... Jednak nic z tego. Byłam zbyt rozchwiana, nie radziłam sobie z emocjami, co dopiero z panowaniem nad magią.
Nie wiem, dlaczego wtedy nie przeskoczyłam, tak jak robiłam to zwykle w podobnych sytuacjach. Może na miejscu trzymała mnie myśl, że jeśli się teraz ewakuuję, wadera znajdzie się w cholernym bagnie, z którego trudno jej będzie się wydostać. Być może nie podoła i zginie z rąk istoty, którą tu sprowadziłam...
A tymczasem... Koszmar rzucił mi się do gardła. A ja nadal nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

<Karwiela? Przepraszam za jakość, ale teraz lecę na ilość ;-;>

Słowa: 494 = 29 KŁ

Od Karwieli CD. Spero

Błysk wypełnionych determinacją zimnych oczu i szyderczy uśmiech na pysku skierowany w jej stronę bez najmniejszego wstydu. Hańbiące przeciwniczkę przed licznie zebranym, ryczącym dziko tłumem uderzenie silnej łapy o piasek, posyłające ku niej falę złotego pyłu, która może i rozbiła się tuż u jej łap nie plamiąc w żaden sposób jasnej sierści, lecz prowokacyjnie pozostawiła lśniące w oczach setek zebranych maleńkie krople na jej długich pazurach. Wadera nie opuściła wzroku, doskonale zdając sobie sprawę z pogardy, jaką ma wobec niej jej rywal i jak ostentacyjnie obraził ją przed zebranymi, jednak podobna do bezdusznej, niezdolnej do okazywania uczuć rzeźby milczała wyprostowana, wypalając ślepia stojącego naprzeciw niej basiora intensywnym, wyzutym z emocji spojrzeniem. Jedynie opuszczony kolec jadowy nerwowo drgał, jednak był to ruch zbyt mały, by mogły dostrzec go spragnione widoku krwi i zaciekłej walki oczy rozentuzjazmowanej publiczności.
- Oto pierwszy z walczących, nieznający litości, siłą dorównujący niemal legendarnemu Ukkinie Karaḍi, spragniony czerwonej posoki wściekły niedźwiedź Dalekich Równin, uwielbiany i szanowany wszędzie, gdzie tylko usłyszano imię jego i jego pana! - ryk, który wypełnił przestrzeń po przedstawieniu pierwszego wojownika niemal zatrząsł budynkiem w posadach i na parę sekund zagłuszył jakiekolwiek inne dźwięki, w tym głos spikera. - Oto Raṇahaddugaḷa Yōdha, Wojownik Sępów z Watahy Wysysaczy Szpiku, prowadzonej przez Balmadura Sępa! - wiwaty mieszały się z przekleństwami, śmiechy z gniewnym wyciem, bicie w barierki z ledwo słyszalną muzyką, do której czworo wybranych niewolników tańczyło przed każdym z dwóch siedzących po obu stronach areny przywódców wymienionych watah. Stojący przed Karwielą czarny jak noc basior wyprostował się dumnie, przymykając powieki i ciesząc się hałasem, który wywołało jego imię.
- A oto i jego przeciwnik! Wystarczy tylko wypowiedzieć jej imię, by blady strach padł na wrogów jej pana, a o jej niesamowitej broni i umiejętnościach krążą legendy! Zwinna i tak samo niebezpieczna jak najjadowitszy z węży, szybka jak mgnienie, nieustępliwa jak siła natury Viṣa Cārmar, Zaklinaczka Jadu z Watahy Wędrownych Węży, na której czele stoi sam Zeta! - arenę ponownie zalała fala wiwatów, wrzasków i takiego hałasu, że Karwiela ledwo powstrzymała się od pozwolenia grymasowi wypłynąć na jej pysk. Nienawidziła tego. Nienawidziła swojego nowego imienia. Nienawidziła szaleńczych okrzyków publiczności. Nienawidziła Zety. Nienawidziła bycia zmuszaną do walki. Nienawidziła wszystkiego.
- Wojownicy, oddajcie hołd swoim panom i stawajcie! - nad skandującymi jej imię oszalałymi głowami poniósł się pełen mocy głos konferansjera, który niby płaszczem zakrył wyrywający się spod kontroli ogień wrzasków, powodując zapadnięcie pełnej wyczekiwania i napięcia ciszy. 
Wadera z zaciśniętym z obrzydzenia gardłem odwróciła się ku siedzącemu wysoko ponad nią Zecie, którego rozbawienie pomieszane z napięciem i chłodem była w stanie dostrzec nawet z ringu. Pokonując wstręt, gniew oraz dumę z wielkim trudem skłoniła przed nim głowę i w tej pozycji zastygła na przepisowe trzy sekundy, czując na sobie jego zadowolony wzrok, który napotkała od razu po uniesieniu wzroku. Nie spuściła go, zdając sobie sprawę, że jej przeciwnik już dokonał aktu i z mieszanką zniecierpliwienia i pogardy się jej przygląda. Nie spuściła, wiedząc że wlepiają się w nią setki zainteresowanych i zgorszonych oczu. Nie spuściła widząc, jak Zeta pochmurnieje, a jego lodowate spojrzenie przybiera na intensywności, sile i obietnicy surowej kary po walce, jeżeli uda jej się zwyciężyć i ujść z życiem. Wiedziała, że przywódca Węży nie podda się w tej milczącej bitwie, oznaczałoby to bowiem porażkę przed wszystkimi zebranymi członkami przestępczego światka, a na to Zeta nie mógł sobie pozwolić. Wiedziała, że przegra, lecz uczucie głębokiej satysfakcji spowodowane przez publiczne pokazanie pogardy względem jej "pana" przyćmiło gorycz i świadomość, że po raz kolejny będzie musiała ustąpić. Warknęła więc tylko cicho, dbając by wszyscy mogli zobaczyć jej kły i odwróciła się ku rozbawionemu Wojownikowi Sępów, doskonale zdającemu sobie sprawę z jej przegranej. 
- Głupi ruch, Zaklinaczko. Gdybyś miała przed sobą słabego przeciwnika, po walce nie byłoby ci tak łatwo jak dotychczas. Jednak nie dojdzie do tego, ponieważ stoję przed tobą ja, a w takim przypadku nie pozostaje nic innego jak moje zęby na twojej szyi i śmierć... Więc powinnaś być mi wdzięczna, że dzięki mnie Zeta nie będzie miał uciechy z ukarania cię.- pełen pogardy głos Raṇahaddugaḷi był doskonale słyszalny w trwającej naokoło pełnej napięcia ciszy. 
- Pycha kroczy przed upadkiem. - odparła, powoli unosząc odwłok, który zalśnił w białym świetle padającym na ring, zdając sobie sprawę jaki efekt wywołało pokazanie jej wybawienia i jednocześnie przekleństwa w pełnej krasie. 
- Zaczynajcie! - zadudnił głos spikera, powodując ponowny wybuch wrzasków i skandowania. 

Wadera gwałtownie otworzyła oczy i dysząc ciężko błyskawicznie poderwała się na nogi. Serce tłukło się w niej tak mocno, że cudem nie wyrwało jej się z piersi. Przez parę chwil stała tak, zastygła w napięciu z szeroko uniesionymi powiekami, opanowana przez niechcące ustąpić nawet na jawie wspomnienia. W końcu jednak rozluźniła mięśnie i, próbując zapanować nad oddechem, usiadła na kamiennym gruncie, opuszczając głowę i mętnym wzrokiem wpatrując się w wypełniający jaskinię mrok. Tak bardzo się bała. Tak bardzo chciała czuć spokój. Tak bardzo miała dość. 
Po paru długich minutach wyprostowała się i omiotła już bardziej przytomnym wzrokiem wnętrze swojego domu. Przez wąskie wejście oprócz przyjemnego ciepła tworzonego przez Gorące Źródła wpadało także blade światło księżyca. Spojrzała na swoje posłanie i zaraz odwróciła wzrok, czując lodowaty dreszcz spływający jej po grzbiecie. Sama myśl o ponownym zaśnięciu i wpadnięciu w koszmary na nowo, skutecznie ją odstręczyły, skłoniły do wstania i były powodem jej wyjścia z jaskini. 
Noc była piękna. Rozrzucone jak cukier na czarnym stole gwiazdy pokrywały niemal całe niebo. Jedynie te znajdujące się w pobliżu księżyca zostały przyćmione przez jego łagodną obecność i otaczającą poświatę. Przez ciepłe powietrze przedarł się mroźny oddech wiatru, powodując skłonienie się obfitej roślinności, której rośnięcie pomiędzy wieloma gorącymi źródłami wyraźne było na rękę. Z powodu kładącej się na zieleni gorącej pary to miejsce nigdy nie przykrywał śnieg, co było jedną z przyczyn osadzenia tyłka Karwieli właśnie na tym terenie. 
Ruszyła w ciemność, delektując się delikatnym smyraniem trawy i spokojem, jaki opadł na śpiącą ziemię, zatapiając się w myślach. Im dalej się zapuszczała tym bardziej ciepło zastępował chłód, zimno, a wreszcie mróz, lecz póki jej ciało było w ruchu nie przeszkadzało jej to. Przynajmniej na razie.
Wtem zobaczyła zmierzającą w jej stronę słaniającą się na nogach postać, która nagle potknęła się i zniknęła wśród traw. Karwiela przystanęła, odruchowo unosząc odwłok nad głowę, spodziewając się że nieznajomy za parę chwil podniesie się, lecz nic takiego nie nastąpiło. Marszcząc brwi podeszła i ze zdziwieniem zauważyła leżącą bez sił niebieską waderę. Ja to mam szczęście, pomyślała poirytowana, lecz przełamując niechęć stanęła nad obcą wilczycą i zaczęła jej się przyglądać.
- Wszystko w porządku? - spytała chłodno, mając nadzieję, że obcej nic się nie stało i że ich drogi od razu się rozejdą, lecz bardzo szybko prysła.
- Nie za bardzo. - odpowiedziała cicho wilczyca, wpatrując się w Karwielę zmęczonym spojrzeniem. Ta, powstrzymując głośne westchnienie, stanęła u boku spotkanej, obserwując ją intensywnie, w poszukiwaniu oznak jakiegokolwiek uczucia dyskomfortu, lecz niebieska albo była zbyt zmęczona, albo po prostu jej to nie przeszkadzało.
- Wyziębi się pani, dlatego proszę wstać i zaprowadzę panią w okolicę Gorących Źródeł, by mogła pani odpocząć. Pomogę - mimo poirytowania i ogromnego braku chęci do wzajemnego dotykania skóry, podparła bok nieznajomej, której z wielkim trudem udało się utrzymać na nogach i bardzo powoli zaczęła prowadzić ją w stronę, z której przyszła. Od czasu do czasu zatrzymywały się, by dać osłabionej odpocząć, jednak po długim czasie sapania, potykania się i poruszania łapami w końcu udało im się minąć pierwsze z parujących źródeł. Karwiela przeżywała rozdarcie. Czy ma ją zostawić przy jednym z nich, być może na pastwę niebezpiecznych zwierząt? Czy zaprowadzić ją do swojej jaskini i spędzić noc z całkowicie obcą waderą w jednym pomieszczeniu? I tak źle i tak nie dobrze. 
- Zaprowadzę cię do mojej jaskini. - westchnęła w końcu, nie kryjąc złości w głosie i poprowadziła praktycznie leżącą na niej waderę ku swojemu miejscu zamieszkania.

<Spero? Ja wiem, to zakończenie jest OKROPNE, ale już nie mogę się zmusić do choćby sprawdzenia, a co dopiero dalszego pisania>

Słowa: 1272 = 83 KŁ

niedziela, 21 czerwca 2020

Od Jastesa CD. Aarveda

Słysząc słowa nowo poznanego basiora, przeniosłem spojrzenie z wyjątkowo interesującego sparingu dwóch świetnie wyszkolonych żołnierzy na mojego przyszłego towarzysza podróży, mierząc go krótkim, lecz wnikliwym, pozbawionym wyrazu wzrokiem. Prezentował się tak, jak na służącego Królestwu walką przystało: wyprostowana postawa, wyraźnie rysujące się pod skórą mięśnie, wysoko uniesiona głowa, nie w geście pogardy czy przekonania o swojej wyższości, ale dumy z zajmowanego stanowiska. Nie dało się również nie zauważyć krętych rogów Aarveda, które szczerze mówiąc, trochę mnie intrygowały, nigdy wcześniej bowiem nie spotkałem wilka z porożem.
Po ukończeniu szybkiej obserwacji i wstępnej ocenie wojownika, położyłem paczkę na ziemi, stawiając ją ostrożnie pomiędzy przednimi łapami, przedtem rozglądając się czy w pobliżu nie ma żadnego łypiącego na nas niby przypadkiem, kręcącego się wydawać by się mogło, że bez celu podejrzanego wilka, który tylko czeka na moje rozkojarzenie, by spróbować przechwycić przesyłkę. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że znajduję się w obozie wojskowym, nigdy jednak nie wiadomo czy wszyscy są godni powierzonego im zaufania, czy nie działają dla własnych celów, czy nie infiltrują...Życie nauczyło mnie, że jako posłaniec z otrzymanym zleceniem powinienem zawsze mieć oczy i uszy szeroko otwarte, nieważne czy znajduję się w Zamku Srebrnej Królowej Silvarii, w drodze, czy we własnym domu. Zwłaszcza, gdy zadanie powierzył mi sam kapitan wojsk Królestwa.
- Ma pan rację. - odparłem zwięźle, rzucając przenikliwe spojrzenie na przechodzącego obok nas młodzika, który z widocznym zainteresowaniem przyglądał się leżącemu bezpiecznie pomiędzy moimi łapami przedmiotowi. Gdy młody basior napotkał mój stalowy, niechcący opuścić jego postaci wzrok szybko się speszył, opuścił głowę i niemal truchtem zniknął nam z pola widzenia, wcześniej omijając naszą dwójkę szerokim łukiem. Prychnąłem pod nosem, śledząc go do czasu aż zniknął za węgłem, po czym ponownie skupiłem się na stojącym cierpliwie przy moim boku rozmówcy.
- Niech mi pan wybaczy, panie Aarvedzie zbytną być może ostrożność, lecz czy na czas omawiania planów moglibyśmy udać się w miejsce, gdzie tylko nasze uszy będą mogły usłyszeć wypowiedziane przez nas słowa? - zapytałem spokojnie, czując lekkie przytłoczenie nieustannymi okrzykami z placu treningowego, których głośność w dodatku potęgował szalejący między nami wiatr. Basior nie wydawał się zdziwiony moją prośbą, tylko lekko przekrzywił głowę w zamyśleniu, jakby zastanawiając się jakie miejsce może zapewnić nam odpowiednie warunki.
- Oczywiście. Niech pan idzie za mną. - odparł po paru sekundach ciszy i nie czekając ruszył w stronę dobiegających nas odgłosów, a co za tym idzie - wytrwale doskonalących swoje umiejętności wojowników, wysyłających w powietrze wyraźne na mrozie oddechy, wzbijając silnymi łapami białe drobinki śniegu. Ten obraz właśnie ukazał mi się, gdy Aarved wyprowadził mnie z labiryntu namiotów i niewielkich baraków wprost na teren ćwiczących wilków. Nie miałem czasu przyglądać się ich precyzyjnym ruchom i godnej pozazdroszczenia prezencji, ponieważ basior szybkim krokiem kierował się ku drugiemu końcu sporego placu. Po drodze mijaliśmy przeróżnej postury, ubarwienia i wyrazy pyska jednostki, to trzymające papiery, to przyodziane kolorowymi płaszczami lub elementami uzbrojenia, jedne pewnym krokiem wkraczające do mijanych przez nas po drodze pomieszczeń za drzwiami, będącymi prawie nieustannie w ruchu, drugie wychodzące na zimno z widoczną na pyskach niechęcią. Nikt jednak nie zwracał na nas uwagi, będąc zapewne zbyt skupionym na swoich zajęciach lub po prostu zatopionym głęboko w myślach. Skłamałbym, gdybym powiedział że ten brak zainteresowania w jakikolwiek sposób mnie rani, ba, byłem z tego powodu bardzo zadowolony i pozwoliłem swojemu ciału nieco się odprężyć.
Minęliśmy wolną przestrzeń i na nowo zagłębiliśmy się w teren bardziej zabudowany, lecz mniej ruchliwy, a idąc coraz dalej i dalej wąska ścieżka niemal całkowicie opustoszała, pozostawiając na swym łonie jedynie mnie i mojego towarzysza, który ani raz się na mnie nie oglądając, podążał ku obranemu celowi. Ten okazał się być jednym pomieszczeń, do którego drzwi już wkrótce zostały otwarte dzięki silnemu pchnięciu łapą Aarveda, który wysławszy w przestrzeń wyraźną wiązkę powietrza cofnął się o krok i głową zachęcił do wejścia do środka. Podziękowałem mu za uprzejmość lekkim skinieniem, po czym ostatni raz obrzuciłem wzrokiem mroźny krajobraz otulonych w śniegu koszarów zanim pewnym krokiem wkroczyłem do środka, odrobinę schylając się przy wejściu, by nie szorować uszami po futrynie. Pomieszczenie było puste i ponure, przez jedno okno wpadało smętne, białe światło, odrobinę oświetlając zdecydowanie ciemniejsze, niewiele cieplejsze od temperatury na dworze wnętrze. Odwróciłem się na linii okna, pozwalając by strumień jasności swobodnie spływał po moim pysku, jednocześnie nie rażąc oczu i usiadłem, ponownie kładąc paczkę pomiędzy łapami, dyskretnie się rozglądając. Wojownik wchodząc, ze względu na rogi pochylił się jeszcze bardziej niż ja, a po przekroczeniu progu energicznie odwrócił się i zamknął za sobą lekko skrzypiące drzwi, po czym podszedł i zatrzymał się przede mną w pewnej odległości, zachowując między nami swobodny, lecz nie zbyt duży odstęp.
- Tutaj nikt nam nie przeszkodzi. - zapewnił. Zamiast odpowiadać sięgnąłem do wiszącej u mojego boku torby poselskiej, w której zawsze trzymałem jakieś papiery, coś do pisania, niewielką sumę pieniędzy i starą, składaną mapę, którą właśnie teraz wyjąłem i rozłożyłem przed sobą na podłodze, zadbawszy by padające na nią światło było wystarczające dla naszych oczu.
- Jako, że znajdujemy się w Dystrykcie II proponuję obrać drogę przez Centrum. - zacząłem przesuwając ostrożnie po papierze pazurem, wytyczając najkrótszą i jednocześnie najbezpieczniejszą drogę. Zatrzymałem go tuż przy oznaczeniu rozpoczynającego się pasma Przełęczy Śnieżnej i parę razy postukałem o wyraźnie odznaczające się czarne pociągnięcia.
- Słyszałem, że ma pan, panie Aarvedzie, pewną znajomość tych gór. - nie podnosząc głowy uniosłem pytający wzrok na siedzącego naprzeciwko basiora.
- Zgadza się.- odparł krótko, spokojnie patrząc mi w oczy.
- Czy lepiej byłoby od samego początku Przełęczy ruszyć trasą wiodącą przez szczyty czy ominąć początkowe i szukać drogi dopiero w okolicach Ur' Atuhy? - zapytałem, nie odwracając spojrzenia. Już kilka razy zdarzało mi się podróżować przez ów masyw, lecz nigdy nie próbowałem wędrować wzdłuż niego na tyle długo, by dotrzeć do owej góry. Nie wiedziałem więc czy w pobliże wspomnianego szczytu nie prowadzi jakaś inna droga, taka która rozpoczynałaby się dopiero u jego stóp.
Basior ponownie skierował wzrok na leżącą między nami mapę i przez paręnaście sekund milczał.
- Wiem, że istnieją takie ścieżki, jednak nie jestem w stanie określić dokładnie, gdzie się znajdują oraz czy są bezpieczne. Dlatego myślę, że powinniśmy iść szlakiem przez szczyty i zejść zboczem Ur' Atuhy. - powiedział w końcu, wyciągając łapę i kładąc pazur na widocznej na mapie nazwie oznaczonej góry, o której mówił. Kiwnąłem głową, jednocześnie w geście podziękowania i zgody.
- Tam wkroczymy w skalne korytarze, które doprowadzą nas do zapadliny i domu pana Cyrusa. - kontynuowałem, zabierając łapę znad mapy i stawiając ją na swoim poprzednim miejscu. Rogacz po jeszcze jednym uważnym spojrzeniu na papier uczynił to samo.
- Czeka nas długa droga panie Jastesie, dlatego uważam, że powinniśmy zabrać ze sobą niewielkie, lecz wystarczające na dwa posiłki zapasy. Więcej mogłoby opóźniać drogę. - zauważył, przekrzywiajc głowę w zamyśleniu.
- Ma pan rację. O wodę raczej nie będziemy musieli się martwić, lecz bez pożywienia w razie wyziębienia czy wypadku będzie nam ciężko.
- A zatem wieczorem obaj wybierzemy się na polowanie i spakujemy ne tyle, by się nie obciążać.
- Tak. Miejmy tylko nadzieję, że pogoda będzie przychylna.- mruknąłem, wpatrując się w świat za oknem, wyobrażając sobie jak mógłby on wyglądać ze szczytu góry w trakcie burzy śnieżnej, na co tylko spochmurniałem się w myśli.
- Nie będę dłużej zabierał pańskiego czasu. - zdecydowałem, wstając powoli i krzywiąc się, gdy usłyszałem strzelające we mnie kości. Pomimo grubej sierści zaczynałem powoli odczuwać skutki mrozu, który już jakiś czas temu dostał się do mojego ciała, które nie napędzane ruchem szybko traciło na temperaturze. Aarved również stanął na cztery nogi i odprowadził mnie do drzwi.- Jeżeli panu pasuje, proponuję spotkać się przy Szklanym Moście o godzinie 6.00.
- Oczywiście - odpowiedział wychodzący z pomieszczenia za mną wilk. Po zamknięciu drzwi chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, oceniając nawzajem i wyobrażając sobie jutrzejszy dzień.
- Do zobaczenia, panie Jastesie. - basior przerwał ciszę, uprzejmie kłaniając mi się, na co odpowiedziałem bardzo podobnym gestem i rozstaliśmy się; ja truchtem udałem się ku granicy obozu, a wojownik ku jego sercu.

<Aarved?>

Słowa: 1287 = 84 KŁ

Od Spero - "Złodziej snów" cz. II

Sytuacja z wyciąganymi ze snów koszmarami zamiast z czasem się unormować, stawała się coraz trudniejsza do opanowania. Przynajmniej dla mnie. I z każdą jedną nocą coraz bardziej się bałam, że w końcu wyrwie mi się spod kontroli, sprowadzając na mnie i moich bliskich jakąś katastrofę. Jaką? Jeszcze nie wiedziałam. O przewidywaniu skutków, jakie to wszystko ze sobą przyniesie, nie wspominając.
Sytuację pogorszyło pojawienie się u mnie nowej mocy. Dość nietypowej, potencjalnie przydatnej, a jednocześnie cholernie niebezpiecznej. Do tej pory nie wiedziałam, jak dokładnie zadziałał na mnie tamten eliksir, który omyłkowo wypiłam. Czy jego skład miał jakiś wpływ na to, jaka moc się we mnie objawiła? Czy to było już we mnie, a eliksir tylko odkrycie tego przyspieszył? Nie miałam pojęcia. Nie byłam pewna, czy w ogóle ktokolwiek znał odpowiedź na to pytanie.
W każdym razie, przez pojawienie się u mnie tej zdolności, mój problem z koszmarami pojawiającymi się w świecie rzeczywistym rozrósł się, stając się problemem... Cóż, mówiąc krótko, repertuar rzeczy, które mogłam ze sobą bardziej lub mniej chcący przytaszczyć z jednego z moich snów znacznie się rozszerzył. Nie znałam jeszcze moich możliwości, nie wiedziałam, czy mają one jakieś ograniczenia czy nie. Do tej pory dało się jednak zauważyć, że zapowiada się ciekawie.
Natomiast moje problemy ze snem miały się cały czas bardzo dobrze. Niestety bądź stety. Próbowałam znaleźć jednak mimo wszystko jakąś alternatywę dla silnych eliksirów nasennych, które do tej pory przyjmowałam. Coś, co może nie tyle wprowadzało mnie w na tyle silny sen, by umysł nie kreował marzeń sennych, ale chociaż uspokoił te, które ewentualnie mogą się pojawić. Do tej pory nic nie znalazłam.
Prawie zaprzyjaźniłam się już z moimi koszmarami. Prawie.
Nadal przerażały. Z czasem nauczyłam się jednak, jak nie budzić się zaraz po tym, jak jakiś mnie zaatakuje. Choć w taktyce, którą obrałam, chodziło bardziej właśnie o unikanie takich sytuacji. Sytuacji bez wyjścia, możliwości ucieczki... Skupiałam się na ucieczce. I choć na dłuższą metę okazywało się to dla mnie bardziej przerażające doświadczenie, bo im dalej w las, tym dziwniejsze sytuacje kreował we śnie mój mózg. Jednak pozwalało na uniknięcie zabrania potwora ze sobą na jawę, gdy nagle się obudzę na chwilę przed tym, jak jego zęby spotkają się z moim gardłem.
Ale było już lepiej. W pewnych względach.
Bo zamiast koszmarów zaczęłam ze sobą przytaszczać... inne przedmioty. Czasami istoty. Może mniej niebezpieczne, ale... Co z tym zrobić, jak już się znajdzie na jawie?
Im dłużej musiałam się z tym użerać, tym częściej zastanawiałam się, czy to aby na pewno jest moc, czy może już przekleństwo. W końcu... do czego w zasadzie mogło mi się to przydać? Jak do tej pory spotkały mnie w związku z nią jedynie problemy.
Tak jak ten, gdy po przebudzeniu odkryłam przy sobie dziwną, wodną istotę. Nie sądziłam, by takie istniały naprawdę. Przypominały trochę konsystencją meduzy, kształtem w wodzie budziły grozę - zarówno wielkością, jak i kształtami przypominały bowiem... smoki.
Nie wiem, skąd one w moim śnie. Ale osaczyły mnie, gdy wpadłam do wody. A gdy, wciągnąwszy do płuc wodę, zamiast powietrza, tym samym topiąc się we śnie, powróciłam na jawę, musiałam jedną z nich przeciągnąć niechcący do rzeczywistości. Pozbawiona wody szybko straciła również życie... Natomiast ja miałam na głowie dziwnego trupa, z którego obecności w mojej sypialni musiałabym się podwójnie srogo tłumaczyć. Po pierwsze - dlaczego to tu jest, do tego martwe. Po drugie... czym to coś w ogóle jest.
Val na szczęście nie zadawał pytań i gdy przyszedł do mnie, jak codziennie, z pocztą, gdy zobaczył galaretowate truchło... Nie odezwał się słowem. Zostawił pocztę na jej miejscu, a sam zajął się pozbywaniem truchła.
Nie pytałam, co z nim zrobił. Liczyło się tylko to, że się tego pozbyłam i nie musiałam się już tym martwić... potencjalnie.
Bo tak naprawdę każdej nocy, z każdą kolejną dziwną rzeczą czy istotą, którą zabierałam niechcący ze snu, zaczynałam się coraz bardziej martwić... Jak długo to pociągnę? Ile jeszcze czasu minie, zanim nie ściągnę do rzeczywistości jakiegoś dziwnego czegoś, co może wybić nawet całe Królestwo? Ta moja moc, wszystko, co z nią związane, to była jedna wielka niewiadoma. O możliwie niewyobrażalnych potencjalnych skutkach, których bałam się sobie nawet wyobrażać.
Wiedziałam, że długo nie dam rady tak pociągnąć. A nie widząc dla siebie żadnej innej opcji... Postanowiłam w końcu poszukać czegoś w bibliotece.
- Nie wiem, czy będę potrafił ci pomóc - Fen pokręcił ze smutkiem głową, gdy tylko przedstawiłam mu sytuację. - Nigdy wcześniej nie spotkałem się z podobną zdolnością... Choć domyślam się, że może być naprawdę niebezpieczna.
- Nigdy nie mogę mieć pewności, co zabiorę ze sobą do jawy - wydusiłam przez ściśnięte z nerwów gardło. - To jest cholernie niebezpieczne.
Fen popatrzył na mnie smutno. Chwilę trwaliśmy tak, nieruchomo wpatrzeni w siebie, obydwoje mocno główkując, co teraz począć... Aż w końcu Fen powiedział cicho.
- Nie widzę innej opcji, skarbie... Musimy znaleźć kogoś, kto będzie potrafił ci pomóc zapanować nad tą zdolnością. Innej opcji nie ma.
Tak, musieliśmy. Zdecydowanie.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ

Słowa: 806 = 45 KŁ

Od Spero - zakup eliksiru Magte

- Co to jest? - spytałam, spoglądając na podejrzanie wyglądającą fiolkę, wypełnioną emanującym własnym światłem, pomarańczowym płynem. Zakorkowaną, z przypiętą podejrzanie wyglądającą etykietką. Niby ładnie... a w pewien sposób niepokojąco.
Val nie odpowiedział od razu, skupiony na segregowaniu zalegających blat roboczy przedmiotów. Ostatnio coraz częściej nie zwracałam uwagi na bałagan czy chociaż próby utrzymywania porządku w moim miejscu pracy. Nawet nie do końca wiem, dlaczego. To chyba przez roztargnienie czy coś... Przynajmniej tak sądziłam. Za to Val coraz częściej chodził za mną i robił to za mnie. Jakby uważał, że sama sobie nie poradzę. Że musi mi pomóc, zająć się mną w tych ciężkich dla mnie chwilach... Byłam mu za to wdzięczna.
Nie zmieniło tego nawet to, co potem, częściowo przez niego, się wydarzyło. Co zdecydowanie pogorszyło sytuację, w jakiej się znajdowałam.
- Val - wymówiłam jego imię z lekką naganą, gdy po chwili nie otrzymałam odpowiedzi i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Upomnienie. Rozumiałam, że miał mi pomagać. Ale to nie zmieniało faktu, że zanim nie zaczął ze mną pracować, radziłam sobie sama. Nie potrzebowałam niani na pełny etat tylko partnera w badaniach... Basior jednak czasami zdawał się o tym zapominać. Dość bardzo mnie tym irytując.
- Kupiłem - odpowiedział w końcu, od niechcenia, nadal przeglądając zawartość mojego blatu roboczego.
- Gdzie? - drążyłam, przyglądając się dziwnej substancji, zamkniętej w niepozornej, szklanej fiolce. Nie ukrywam, trochę kusił.
- Od jakiegoś handlarza - widziałam po nim, że coś kręci. Nie chciał mi o czymś powiedzieć. - Nie pytałem, skąd go ma.
- A chociaż pytałeś, jaką spełnia funkcję?
Cisza. Zaniepokoiło mnie to trochę i już miałam go opierniczyć za wydawanie pieniędzy tak... beztrosko. Wtedy jednak odpowiedział:
- Wiem. Oczywiście, że wiem.
- No więc? - mruknęłam, patrząc na niego spode łba, podejrzliwie. Unikał patrzenia na mnie.
- Poprosiłem o coś, co ci pomoże. Z tymi... Koszmarami - wybąkał w końcu.
Najpierw mnie zamurowało. Potem westchnęłam ciężko, lekko zirytowana. A na końcu wypaliłam:
- Mogłeś mnie zapytać, czy tego potrzebuję. Bo tak się składa, że nie, nie potrzebuję. A już na pewno nie potrzebuję podejrzanych substancji z Czarnego Rynku...
- Sęk w tym, że potrzebujesz - basior po raz pierwszy od początku naszej rozmowy przerwał wykonywaną czynność i spojrzał na mnie. Jego wzrok był poważny, nieugięty. - Nie chcesz tego przyznać, ale nie radzisz sobie z tym wszystkim. Ja nie mam pojęcia, jak ci pomóc, a jedynego wilka, przy którym mogłaś normalnie spać, nie ma akurat w Królestwie... - wyrzucił z siebie słowa z prędkością rzucanych przez wytrenowanego maga bojowego zaklęć w bitewnym szale. Wziął głęboki oddech. - Nie radzisz sobie, Spero - ostatnie słowa wyszeptał. W jego głosie słyszałam autentyczny ból.
Mimo to nie zgodziłam się na skorzystanie z zakupionego przez Vala eliksiru. Nie wiedziałam, skąd go wytrzasnął. Nie chciał podać mi mienia wilka, podejrzewałam, że pewnie sam nie wiedział. Nie pomyślał, żeby zapytać. Nie mogłam mieć pewności, że nie został oszukany. Basior nie prosił o nic konkretnego, chciał po prostu coś, co pozwoli mi zapanować nad moją nowo zdobytą mocą... Mimo to bałam się, że coś może pójść nie tak, eliksir nie zadziała tak, jak powinien. Przeczucie mi to podpowiadało.
Niestety, nad tym, co wydarzyło się potem, nie dało się zapanować. Albo może dało się, jednak los postanowił zaśmiać mi się w twarz. Bo, tak jak sądziłam, Val został oszukany, a eliksir wcale mi nie pomógł... Wręcz przeciwnie.
Uwierzycie, jak powiem, że wypiłam go przypadkiem? Tak myślałam, że nie. Zwykle nie połyka się przypadkiem substancji, która tak bardzo krzyczy swoim wyglądem "jestem inna!". Zmęczenie potrafi jednak zrobić swoje.
Pomyliłam się po prostu. Zamiast mikstury rozgrzewającej, zgarnęłam z półki właśnie ten eliksir. Nie przyjrzałam się dokładnie butelce, którą złapałam. Po prostu wypiłam jej zawartość.
Chwilę potem straciłam przytomność. Odpłynęłam zupełnie, na kilka godzin, pogrążając się w głębokim śnie. Bez koszmarów, prawda. Za to niezupełnie pozbawionym marzeń sennych. Śniły mi się jakieś dziwne rzeczy, jednak nie pamiętam, co dokładnie. Nie pozostało w mojej pamięci ani jedno konkretne wydarzenie z tych snów. Jedynie wrażenia. Dość... dezorientujące momentami.
Natomiast najdziwniejsza rzecz stała się, gdy się w końcu obudziłam. Bo okazało się, że ponownie zabrałam coś ze snu. Tym razem jednak... Nie był to koszmar, a pojedynczy, dziwny kwiat, którego nie byłam w stanie znaleźć potem w żadnym zielniku czy jakimkolwiek spisie roślin. Nie tylko Królestwa północy. Całego kontynentu.
Natomiast gdy podobne sytuacje zaczęły się powtarzać, po przebudzeniu znajdowałam przy sobie coraz więcej przedmiotów z moich snów... Zrozumiałam coś.
To... wyciąganie elementów snów do rzeczywistości... To była moja kolejna moc. Inne wytłumaczenie nie przychodziło mi do głowy. Zatem ten eliksir... sprawił, że się u mnie pojawiła. Że odkryłam kolejną moc związaną z jednym z żywiołów, którymi władałam.
Co, jak już wcześniej wspominałam, tylko pogorszyło moje kiepskie położenie w kwestii normalnego spania. Cóż jednak począć?
Czasu nie dało się cofnąć, a ja jedyne, co mogłam zrobić, to nauczyć się żyć z kolejną, potencjalnie niebezpieczną zdolnością.


Zakup przedmiotu: eliksir Magte

Od Spero - Trening IV

Chyba wszyscy moi znajomi, a także nieznajomi, którzy kiedykolwiek cokolwiek o mnie słyszeli, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że siła fizyczna nie była moją mocną stroną. Lata życia w zamknięciu wciąż dawały mi się we znaki, chociażby tą raczej kiepską wytrzymałością czy znacznymi trudnościami w wykonywaniu niemal wszystkich zadań fizycznych. No poprawę sytuacji nie wpływał również fakt, że jako mag, dość potężny magicznie, byłam w pewien sposób leniwa... Wykorzystywałam magię do niemal każdej czynności, radząc sobie z nimi, mimo że teoretycznie nie powinnam, bo byłam zwyczajnie zbyt słaba. Moje ciało, mięśnie, ścięgna, płuca i inne, nie były przystosowane do fizycznej pracy. Swego czasu starałam się zrobić coś, żeby to zmienić, ale w sumie nieszczególnie długo w tym moim postanowieniu stania się silniejszą wytrwałam. Do tej pory ten jakże ambitny plan zakończył się na bieganiu z cholernie ciężkimi książkami po bibliotece... Nikt jednak nie mówił, że to się nie może zmienić, prawda?
Mimo wszystko, nic na to jednak nie wskazywało. W ostatnim czasie ciężko było mi znaleźć choć chwilę dla siebie, niemal całe dnie spędzałam na treningach magii, szukaniu w księgach nowych zaklęć czy receptur na leki i trucizny... Noce natomiast na walce z koszmarami, które przez nową moc, którą posiadłam, zaczęły wymykać mi się spod kontroli. To, czy zdołam nauczyć się nad tym panować, mogło decydować o życiu i śmierci mojej, a także bliskich mi osób. Nie miałam więc zbytnio czasu na jakieś, w mojej opinii w tamtej chwili, "głupoty"...
Jak wyzywanie mnie na pojedynek.
- Sukki... serio? Teraz? - jęknęłam, zdziebko zirytowana, bo przyjaciółka przeszkodziła mi w przygotowywaniu dość skomplikowanego wywaru, w którym każda, minimalnie źle dobrana proporcja mogła zaważyć na tym, czy uda się go skończyć, czy skiśnie, tym samym nadając się tylko do wyrzucenia. - Naprawdę nie mam teraz czasu...
- Właśnie o to chodzi - Sukki zajrzała do garnka, zaciągając się wydobywającym się z niego zapachem. Spojrzałam na nią krzywo, może lekko współczująco, bo zapach, jaki wydzielała substancja był ostry, duszący i... Wadera rozkaszlała się gwałtownie, cofając nos znad gotującej się substancji. Posłała garnkowi pełne wyrzutu spojrzenie, jakby to on zawinił. - Za dużo uwagi skupiasz na pracy. Ratowaniu świata. Czy czym tam jeszcze - na "ratowanie świata" prychnęłam cicho, bo to było niedorzeczne. Chroniłam tylko swoich bliskich. Przed sobą. Nie byłam bohaterką, która uważałaby, że może uratować cały świat. Wiedziałam, że było to niemożliwe. Mogłam jednak zadbać chociaż o dobro moich bliskich. - Kiedy ostatnio miałaś chwilę na zabawę? Przyjemne spędzenie czasu wolnego?
- Nie mam czasu wolnego - powiedziałam spokojnie, zdejmując garnuszek z ognia przy pomocy magii i przenosząc go do wystygnięcia, koło lodowej bryły, którą przytaszczył tu specjalnie do schładzania eliksirów Valentine.
- Widzisz! - wykrzyknęła Sukki. - I to jest właśnie problem! Nie dajesz sobie nawet chwili na odsapnięcie od tego wszystkiego... Ile dasz radę to ciągnąć?
- Do tej pory dawałam sobie radę - wzruszyłam ramionami, przeciągając pazurem po lodzie na posadzce, poprawiając wyrytą tam kilka dni temu runę. Kilka dni temu po wizycie Koszmaru. I trochę z tą sytuacją związaną.
- Do tej pory sypiałaś - w głosie przyjaciółki doskonale słyszalny był smutek. Podniosłam na nią wzrok. Wpatrywała się w lodową runę. - Raz lepiej, raz gorzej. Ale sypiałaś.
- Teraz też sypiam... - próbowałam się bronić.
- Val twierdzi co innego.
Cholerny donosiciel.
- Dlatego rzuć to wszystko w cholerę. Chociaż raz - Sukki podeszła do mnie, trącając mnie zaczepnie łapą. - Jeden krótki pojedynek. Bez magii. Pobawmy się tak, jak robią to niemagiczne wilki.
Naprawdę nie miałam ochoty. Ale jednocześnie nie chciałam zawieźć przyjaciółki. Ona też miała masę swojej roboty, mimo to znalazła chwilę, żeby mnie odwiedzić i zaproponować jakąś rozrywkę... Niekulturalnym byłoby odmówić. Nawet jak mi to nie pasowało.
Dlatego już kilka minut później stałyśmy przed moją jaskinią, ustalając zasady. Na sędziego zgarnęłyśmy Valentine'a, który akurat na czas wrócił z Centrum z pocztą i kilkoma księgami, o które prosiłam. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego, ale nigdy nie potrafił mi odmówić.
- Przyjmujecie zakłady? - zapytał basior, lekko rozbawiony, gdy ustawiałyśmy się naprzeciwko siebie w wyrysowanym na śniegu okręgu. Ja spokojnie, przysiadając, czekając, aż rozpocznie się odliczanie, Sukki wręcz skacząc z radości w miejscu.
- To ty tu jesteś bukmacherem i prowadzącym zawody w jednym - zaśmiała się młodsza wadera. - Ty decydujesz!
Najpierw machinalnie uśmiechnął się szeroko, pewnie już wymyślając w głowie treść zakładu... wtedy jednak jego wzrok padł na mnie. I mój morderczy wyraz pyska. Irytujący uśmieszek natychmiast zszedł mu z pyska, zastąpiony lekko zmieszanym, nerwowym śmiechem.
- To... może kiedy indziej... - mruknął cicho, co wywołało wyjątkowe rozbawienie Sukki.
- Widać, kto nad kim ma władzę - zaśmiała się, patrząc na mnie znacząco. Pokręciłam lekko głową, niby z pobłażaniem, ale gdyby przyjrzeć się bliżej, widać było moje rozbawienie. Co chyba tylko bardziej rozbawiło waderę. - Dobra, zaczynamy!
Val posłusznie rozpoczął odliczanie.
I... START!
Sukki skoczyła na mnie, gdy tylko wybrzmiał sygnał dany przez Valentine'a. Odruchowo uchyliłam się, nie chcąc oberwać całym impetem względnie rozpędzonego ciała wadery. Prawdopodobnie wymiotłoby mnie to od razu poza wytyczone pole, tym bardziej, że byłam drobna, zdecydowanie wątlejsza od mojej przyjaciółki. Waderę wyniosło kawałek, z trudem, wzbijając w powietrze kłęby śnieżnych drobinek, wyhamowała, w zasadzie cudem mieszcząc się w tym manewrze w okręgu. Sapnęłam głucho, obracając się szybko, by ponownie znaleźć się obrócona przodem do wadery. Gdy Sukki zbierała się z ziemi, ja postanowiłam jednak jakoś zaangażować się mimo wszystko w walkę. Skoczyłam w jej kierunku, celując łapami w klatkę piersiową, z zamiarem przewrócenia jej i wypchnięcia poza krąg, by zakończyć ten bezsensowny pojedynek. Nie wyszło. Tym razem to moja przyjaciółka wykręciła się przed moim atakiem, nie tyle narażając mnie na wypadnięcie za krąg, co obracając się tak, że uderzyłam w łopatkę wadery. A ona była na tyle silna (albo ja na tyle drobna), by się nawet jakoś specjalnie pod tym uderzeniem nie zachwiać.
- Nawet się nie starasz! - zaśmiała się Sukki, choć bez żadnego wyrzutu w głosie.
Nie zaprzeczyłam, bo w sumie miała rację. Już pomijając fakt, że siła fizyczna nie była moją mocną stroną... Nie miałam teraz głowy do takich przepychanek. Moje myśli zajmowało co innego.
- Skup się, bo przegrasz! - usłyszałam gdzieś za sobą krzyk Valentine'a akurat w momencie, gdy Sukki kłapnęła mi zębami przed pyskiem. W ostatniej chwili odchyliłam głowę w tył, unikając przygryzienia nosa.
Szybko zostałam zepchnięta do defensywy. Raz za razem unikałam ciosów, które spadały na mnie ze strony wadery. Co chwilę nie wiadomo skąd pojawiały się zęby i pazury, sięgające do mnie, próbujące zmusić mnie do cofnięcia się za okrąg, a zatem poddania walki... Po kilku minutach takiej zabawy w końcu coś się we mnie obudziło.
Kłapnęłam zębami, powstrzymując serię ciosów zadawanych mi przez Sukki. Specjalnie dałam się dosięgnąć, by zyskać lepszy dostęp do szyi wadery... Zacisnęłam szczęki na szyi wadery, jednym, silnym ruchem przewracając ją na ziemię, wzbijając w powietrze kolejne tumany śniegu. Wadera jeszcze chwilę machała łapami, próbując się wyswobodzić, uciec z uścisku moich szczęk... Nie wyszło. Chciało mi się wręcz śmiać. Nie sądziłam, że wygram ten pojedynek. Co prawda żadna z nas nie była wojownikiem, miałyśmy raczej wątłą budowę... Ale jakoś odgórnie zakładałam, że faktycznie jestem od niej słabsza. Słabsza od wszystkich.
Może jednak niekoniecznie?
- Dobra! Po... ddaję... się... - wydukała, uderzając łapą trzykrotnie w śnieg, a ja zwolniłam uścisk zębów. Nie zacisnęłam ich na tyle mocno, by zrobić przyjaciółce jakąkolwiek krzywdę, dlatego teraz po prostu podniosła się i otrzepała ze śniegu. - Nieźle ci poszło - uśmiechnęła się promiennie, szturchając mnie łapą w bok. Uśmiechnęłam się lekko.
- Jakbym zdecydował się obstawiać, to bym przegrał - dorzucił Val, zbliżając się do nas. Zmroziłam go spojrzeniem.
- Dobrze wiedzieć, że we mnie wierzysz - powiedziałam, udając obrażony ton, jednak już po chwili nie mogłam powstrzymać wypływającego na pysk uśmiechu, czym się zdradziłam.
Choć nie miałam ochoty tego powtarzać w najbliższym czasie, musiałam przyznać, że ten pojedynek był dla mnie w istocie całkiem dobrą odskocznią od trudnej rzeczywistości. A przy okazji... Na pewno pomógł mi nieznacznie wzmocnić moją siłę. W końcu taka forma treningu, to też jakiś tam trening... W lepszy lub gorszy sposób spełniający swoją funkcję.
Ja byłam z niego całkiem zadowolona. O dziwo.


Nagroda: 2 punkty siły

Od Pandory CD. Lawrence'a

To był zły znak. Jeden ranny po drugim. Coś musiało grasować w tym lesie, lis, inny wilki, albo jeszcze coś innego. Całe to miejsce było już przesiąknięte krwią – przynajmniej miałem takie złudne wrażenie. Najzwyczajniej w świecie zacząłem się bać, ponieważ zawsze przechodziłem obok tego miejsca, kiedy szedłem do centrum. Teraz ten teren wydawał mi się niezwykle niebezpieczny. Ciekawe, czy gdybym ostatni raz przechodził tędy sam, też by mnie coś zaatakowało.
Cały orszak, razem ze mną i medykiem, zaczął przeszukiwać teren. Kałuża krwi leżała w jednym miejscu i niestety nie ciągnęła się w żadną stronę, jakby rana została szybko zasklepiona, zamarznięta albo zabandażowana. Była to jednak bardzo świeża ciecz, nie wierzyłem więc, aby zwierzę zdążyło sobie udzielić jakiejkolwiek pomocy. Wszyscy rozdzieliliśmy się na różne strony, ja razem z Lawrencem skierowaliśmy się w kierunku dystryktu, gdzie drzewa były osadzone najgęściej. Staraliśmy się wyczuć rannego, niestety całe powietrze było nim przesiąknięte i nie sposób było kierować się w jedną stronę. Zaczynałem nabierać podejrzeć, że to nie był zwykły atak. Zazwyczaj świeża rana prowadzi do rannego, wyczuwasz jego mocny zapach w jednym kierunku. Teraz wszystko skłaniało się ku temu, aby go nie znaleźć. Co mogło ich zaatakować?
- Nigdzie go nie ma – stwierdził Lawrence, kiedy zmarnowaliśmy dziesięć minut. Stanąłem w miejscu i zacząłem się zastanawiać, czy jest jakiś inny sposób. W końcu postanowiłem wykorzystać błędne ogniki; skoro wskazywały mi drogę do wyjścia, czemu miałyby nie wskazać drogi do rannego? Niestety kiedy je wytworzyłem, one rozbiegły się na wszystkie strony.
- Nic nie rozumiem… - mruknąłem, rozglądając się wokół siebie. Medyk chwilę na mnie popatrzył, pokręcił głową, że nie jest w stanie mi wyjaśnić tej sytuacji i kontynuował poszukiwania. Zrobiłem to samo co on.
Nagle jeden z błędnych ogników wrócił. Zaczął krążyć wokół mnie, po czym odleciał kawałek w stronę krzaków. Zawołałem przyjaciela i skierowałem się w stronę niebieskiego płomyka. Leciał on szybko, kręcił się co jakiś czas w kółko i zmieniał czasami drogę, aż nie zatrzymał się przed gęstymi cierniami. Po chwili dołączył do mnie przyjaciel.
- Zbyt gęsto – odezwał się, kiedy zobaczył, że płomyk wlatuje w sam środek krzaków. - Nie przeciśniemy się – rozprostowałem skrzydła.
- Więc sprawdzę z góry – wzleciałem w niebo i zacząłem szybować nad cierniami. Widziałem niebieski blask, który przelatywał między gałęziami. Po dłuższej chwili ujrzałem małą, szaroniebieską istotkę. - Lawrence! - szybko wróciłem do medyka. - Jest, zawołaj resztę, może uda mi się go stamtąd wyciągnąć – wilk skinął głową i pobiegł w kierunku pozostałych wilków, które zostawiliśmy gdzieś z tyłu, a ja wróciłem do miejsca, w którym zobaczyłem rannego. Zbliżyłem się jak tylko mogłem najbliżej roślin i zawołałem tego kogoś. Zwierzę jednak nic nie odpowiedziało. Przez chwilę krążyłem nad ciałem, zastanawiając się, co mogłem zrobić. Zaryzykowałem. Aby moja mała postura zmieściła się wśród krzewów, musiałem schować skrzydła, przez co mocno uderzyłem łapami o ziemię. Przez krótki moment leżałem, dochodząc do siebie, a potem szturchnąłem obcą osóbkę. Teraz byłem pewny, że to szczeniak. Nie otworzył oczu, ale słyszałem jego bicie serca. Co ciekawsze, młody nie był ranny, miał za to krew na futrze. Nic nie rozumiem.
Chwyciłem szczeniaka w zęby za kark i spojrzałem w górę. Jeśli teraz rozłożę skrzydła, pokaleczę się. Z drugiej strony to było prostsze, niż szukanie drogi między cierniami. Zamiast jednak od razu je rozkładać, najpierw skoczyłem najwyżej jak potrafiłem i w powietrzu je rozłożyłem. Zahaczyłem nimi oraz tylnymi łapami o kolce, ale udało mi się z nich wylecieć.

<Lawrence?>

Słowa: 555 = 32 KŁ

Od Aarveda CD. Reny

Plan był taki: Rena miała odciągnąć jak najwięcej tych szczurów, podczas gdy moim zadaniem było wyeliminować resztę. Czekałem więc, aż wadera wykona swoją część planu, a gdy zniknęła mi z pola widzenia, ścigana przez czarną, przelewającą się i bezkształtną masę, wybiegłem na pozostałą grupę. Powietrze przeszył pisk, kiedy czujki mnie zauważyły. Rurki, którymi stworzenia atakowały barierę, momentalnie się wycofały, odsłaniając brudnoróżowe wnętrza pokryte niewielkimi ząbkami. ,,Obrzydliwe", pomyślałem. ale po chwili zwróciłem moją uwagę z powrotem na przeciwników. Otworzyli paszcze, sycząc wściekle, ale gdy zdali sobie sprawę z bezcelowości takich działań, momentalnie ruszyli do ataku.
Skoczyłem w bok, unikając pierwszego ciosu. Wykorzystałem okazję i oderwałem istocie głowę. Niestety ta chwila nieuwagi wystarczyła, aby kolejny szczur przyczepił się do mojego grzbietu. Przewaliłem się w bok, rozległo się mokre plaśnięcie. Zakryłem brzuch przed ciosem ostrych siekaczy, a potem jednym szybkim ruchem łapy zdzieliłem atakującego w bok. Poleciał kilka metrów dalej i z gruchotem uderzył o ziemię. Znieruchomiał, w przeciwieństwie do reszty. Wgryzała się w łapy, szarpała ogon, rozrywała kark. Była eliminowana siłą, brutalnością, szybkością, ale szczurów nie ubywało. Do głowy przyszedł mi pomysł; nie wiedziałem, jak zadziała, ale uznałem, że warto spróbować. Posłałem w kierunku rzucających się na mnie potworów kulę ognia. Uderzyła w nie, jednak oprócz tego nic się nie stało. Nie miałem czasu czekać na rezultaty; kolejne gryzonie wczepiały mi się w ciało. Pchany adrenialiną, ignorowałem ból i rozrywałem coraz więcej cienistych powłok z każdym kolejnym ruchem. Z upływem czasu stało się to naprawdę męczące - im więcej ciosów mi zadawano, tym trudniej było mi się bronić, natomiast moi przeciwnicy rośli w siłę. Przez to stawałem się coraz bardziej odsłonięty, trudniej było mi się chronić, a cykl zataczał błędne koło. Skupiłem się na unikach, całą moją uwagę przeznaczając na ochronę magii, która mi pozostała. Z tyłu głowy jednak pamiętałem o Renie i o wielkości grupy, jaką wzięła na siebie - musiałem się spieszyć.
Spiąłem mięśnie. Jednym ruchem łapy pozbawiłem życia trzech szczurów, w zęby łapiąc kolejnego. Rozgniotłem mu ciało i od razu rzuciłem się na kolejnego, gdy tylko ujrzałem okazję. Jednocześnie starałem się jak najbardziej unikać ostrych zębów i rurek czających się we wnętrzu obślizgłych gardeł. W końcu jednak mogłęm stanąć spokojnie. Odetchnąłem głęboko, patrząc po czarnych zwłokach i splunąłem ciemną, gęstą mazią. Smakowała obrzydliwie i sprawiała, że cały pysk mi zdrętwiał jak po porządnej dawce znieczulenia. Wiedziałem jednak, że to nie czas na odpoczynek i rzuciłem się w stronę, w którą pobiegła Rena. Miałem nadzieję, że nie zwlekałem za długo, ale jednocześnie nie martwiłem się zanadto - wadera była wyszkoloną wojowniczką i z pewnością dobrze sobie radziła. Na pewno przewyższała też szczury szybkością, więc w razie kłopotów mogła się bezpiecznie oddalić i uciec. Nie chciałem jednak zostawiać jej samej. Nie po to sobie partnerowaliśmy, aby rozdzielać się w środku akcji.
Gdy tak biegłem, próbując ją dogonić, pozwoliłem się sobie trochę pocieszyć adrenaliną pulsującą w żyłach, przyspieszonym oddechem i zapachem walki w powietrzu. Nie byłem w stanie nawet opisać, jak cudowne towarzyszyło mi wtedy uczucie, ale to właśnie dla niego kochałem bycie wojownikiem. Oddanie się wysiłkowi fizycznemu, dreszczykowi emocji i czemuś, co mogę określić tylko jako trans walki było czymś, za czym tęskniłem. Nie uczestniczyłem w wielu akcjach, a moje obowiązki skupiały się na dostarczaniu przesyłek i pilnowaniu porządku w Centrum. Miałem jednak pewność, że niezależnie ile razy i jak często brałbym udział w misjach w przyszłości, po powrocie do domu brakowałoby mi tego uczucia tak, jak podczas tych miesięcy, w których pełniłem rolę chłopca na posyłki. Tego się nie zapomina. To się kocha i za tym się tęskni.
Widziałem jednak, co ta miłość może zrobić z innymi. Pochłonięci furią i szałem walki oddawali się okrucieństwu, pragnąc niebezpieczeństwa, pragnąc dreszczyku emocji, który wreszcie byłby w stanie ich zaspokoić. Adrenalina i poczucie nietykalności ich zaślepiały, sprawiając, że zamiast odebrać przeciwnikowi życie jednym prostym pchnięciem, woleli roztrzaskać mu głowę o posadzkę i zostawić, aby dogorywał w agonii przez długie godziny samotnie. Rzucali się na bezbronnych i poddających się, eliminując jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Basiory, wadery, szczenięta - nieważne. Atakowali zwłoki i umierających wrogów w potrzebie wyładowania jakoś swojej frustracji w ślepym akcie bestialstwa. Nie znałem tego uczucia, nigdy nie znalazłem się w sytuacji wyzwalającej takie... stany. Nie wiedziałem, czy sam nie stałbym się maszyną do zabijania pozbawioną wilczych uczuć, zwykłym zwierzęciem wyładowującym swój gniew na wszystkim, co się rusza. Nikt tego nie wiedział, póki nie doświadczył pokusy utraty kontroli, zatracenia się w szale mordowania i okaleczania. Skąd miałbym to wiedzieć? Wygodniej było jednak myśleć, że nigdy bym tak nie postąpił; nigdy nie postawiłbym się nad bezbronnym, nigdy nie zdekapitowałbym zwłok. Pewnie ci, który pastwili się nad bezbronnymi i dekapitowali zwłoki, też tak myśleli. Właśnie w tym tkwił haczyk.
Czy coś jest nie tak w miłości do adrenaliny? W końcu bierze się z upojenia walką, chęci krzywdzenia, zadawania bólu, zabijania. Od barbarzyńskich żądzy dzieliła ją jednak chęć ratowania ojczyzny. Tak, to usprawiedliwiało te działania - pragnienie obrony słabszych, swej rodziny i matczynej ziemi. To był jeden z niewielu słusznych kierunków, w które można było skierować drzemiące w każdym wilku skłonności do przemocy. Wszyscy je mieliśmy, mamy i mieć będziemy, niezależnie jak głęboko skrywane pod plandeką cywilizacji, postępu i moralności - stanowią one naturalną część każdego zwierzęcia. Nie można pozbyć się czegoś takiego, niezależnie od stopnia z jakim się to coś nienawidzi lub się tego nie akceptuje. Istnieją dwie opcje: okłamywać się do końca życia i w najmniej odpowiednim momencie przekonać się, że niewiele ma się wspólnego z wyidealizowaną wizją samego siebie lub zaakceptować bolesną rzeczywistość i nauczyć się kierować dzikie impulsy w odpowiednie rejony. Stanowisko wojownika umożliwało to drugie.
W końcu wbiegłem na wzgórze, a nowo zdobyta pozycja umożliwiła mi dostrzeżenie w oddali Reny wraz z otaczającą ją ciemną chmarą. Serce mi zabiło szybciej i rzuciłem się w jej kierunku, gotów na przedarcie się przez ścianę demonicznych gryzoni za pomocą własnych kłów i pazurów, aby pospieszyć towarzyszce z pomocą.

<Renuś?>

Słowa: 972 = 53 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics