niedziela, 31 stycznia 2021

Wpis #13

W okresie 24 listopada - 31 stycznia:


Napisano 31 opowiadań!
Dołączyły 2 wilki
Odeszło 0 wilków; 2 dołączyły  ->  aktualny stan liczbowy 15♀/11♂


Najaktywniejszym wilkiem zostaje Vallieana z wynikiem 7 postów!
W nagrodę za to dostaje 100 kryształowych łusek.


Zarobione łuski:


za co:

Fioletowy - opowiadania
Zielony - questy
Pomarańczowy - nagroda Najaktywniejszego Wilka
Różowy - 20% z sumy wszystkich zarobionych KŁ, jeśli wilk napisał minimum 20 opowiadań

 

Aarved - 171 KŁ
Antoni - 35 KŁ
Elijas - 135 KŁ
Jastes - 493 KŁ
Karwiela - 73 KŁ
Lis i Tin - 107 KŁ
Lysander - 30 KŁ
Nevt - 45 KŁ
Spero - 25 KŁ
Vallieana - 425 + 100 = 525 KŁ
Xeva - 306 KŁ

środa, 27 stycznia 2021

Od Vallieany CD. Lys i Tin

Vallieana miała naprawdę duży problem ze zrozumieniem co się działo w jej jaskini. Wadera… wadery?.. przekrzykiwały się wzajemnie i nawet jeśli zielarka była pewna, że już widziała wiele w życiu, to czegoś takiego raczej by się nie spodziewała. Zmiany, zarówno w tonie głosu jak i postawie nieznajomej, następowały po sobie gwałtownie i lodowate oczy niemal wyłapywały kolejne efekty uboczne takiego stanu rzeczy.  Kiedy ona próbowała się skupić, Veron w tle miał wyraźną radochę.

Ale cyrk. Powiedz im, że za karę mają ci zbudować pomnik z szyszek.

Wadera ledwo powstrzymała się od gwałtownego prychnięcia śmiechem, a jej ucho zadrżało, zdradzając rozkojarzenie. 

Albo, że rzucisz na nie klątwę. 

Wadery raz wpatrywały się nią błagalnie, a potem odwracały wzrok na własne łapy. Głowa Vallieany w końcu lekko przechyliła się na bok.

- W porządku, przyda mi się pomoc przy ptakach. W grupie raźniej, prawda?- uśmiechnęła się ciepło, a speszenie na pyszczku wader zaraz przeistoczyło się w szok, zaś potem w radość… a może zadowolenie z siebie? 

- Tak? Naprawdę?- zapytały

- Myślę, że tak. Stąd nad morze jest kawałek drogi, a samej mogłoby być niebezpiecznie.

Żałuj, że nie możesz zobaczyć ich aury. To wygląda jakby przykleiły do siebie kolorowe fale, coś niesamowitego.

- Dobrze! To kiedy wyruszamy?

Ciało wader się podniosło i dziarsko przestąpiło z łapy na łapę, kiedy Vallieana się wyprostowała, a na jej mordce wciąż gościł lekki uśmiech.

- A kiedy mają panie czas?

- My możemy nawet teraz- odparły.

Zerdinka mimowolnie poczuła jakąś radość, że wadery były tak pozytywnie nastawione, a przynajmniej jedna z nich wyglądała na zdeterminowaną. Pomyślała, że może nie zostanie oszukana na tych trzydziestu łuskach. 

- A jutro? Od samego rana?

- Też może być. Mamy coś wziąć ze sobą?

- Może jakiś posiłek, żebyśmy nie musiały tracić czasu na polowanie- spojrzenie Vallieany prześlizgnęło się najpierw po sylwetce wilczycy, a potem zerknęła na rozkrzyczane ptaki- Tak, chyba tylko to. Resztą ja się zajmę.

- Okej- rogata głowa pokiwała twierdząco na znak że zrozumiała i podążyła spojrzeniem za tym valieanowym.

Nastała chwila ciszy, po której starsza znów podniosła wzrok.

- Jeszcze jedno, jak się do pań zwracać?- spytała, zdawszy sobie sprawę, że wcześniej wyłapała tylko jedno krótkie “Tin” podczas wewnętrznej dyskusji, podczas kiedy bogowie wiedzieli ile dusz siedziało w tym jednym ciele.

- Oh, jestem Lys, a moja siostra to Tin- odparła szybko- A do pani?

- Vallieana- tym razem to zielarka skinęła głową, zadowolona że są tylko dwie- No dobrze, w takim razie proszę jutro przyjść i wyruszymy nad morze... W końcu będę mogła spać bez ich pisków- uśmiechnęła się.

Pyszczek wader zdradzał lekkie zdziwienie, ale za chwilę odwzajemniły uśmiech.

- Nie zawiedziemy cię- oznajmiły i zaczęły się kierować do wyjścia z jaskini, zatrzymane jednak na chwilę przez zielarkę.

- Jeszcze lekarstwa- powiedziała szybko i wepchnęła nowo poznanym towarzyszkom ich pakunek. Lys i Tin wesoło skinęły głową i jeszcze raz powiedziały “Nie zawiedziemy cię!”, po czym wytuptały z jaskini, pozostawiając za sobą jedynie przeciąg.

Niebieskooka odetchnęła w przestrzeń i usiadła przodem do stadka kamieniarek, wpatrując się bez celu jak ptaki biegają z kosza do kosza.

- Myślałam najpierw żeby zaprosić Aarveda, ale może to lepiej że przybyły Lys oraz Tin- wyznała- Aarved pewnie jest zajęty.

Znów zapadła cisza, ale tylko na chwilę.

Mi to odpowiada. Te dwie są zabawniejsze.

Leniwy pomruk rozniósł się po przestrzeni. Valli mimowolnie uniosła jeden kącik pyszczka w lekkim uśmiechu, aby zaraz zabrać się za przygotowania do wyprawy.

- Wiadomo, bo ty to taki rozrywkowy jesteś.


<Lys i Tin?>



Słowa: 556 = 32 KŁ

niedziela, 17 stycznia 2021

Od Lys i Tin do Xevy

 Było jeszcze trochę przed południem, słońce już prawie górowało dumnie nad głowami mieszkańców Królestwa, moszcząc się wygodnie na jasnym, błękitnym niebie pośród sporej ilości kłębiastych chmur i obłoków, które skutecznie uniemożliwiały przedostanie się większości świetlistych promyczków aż do szarej ziemi. Jakieś pojedyncze, cienkie gałązki na kilku drzewach zaszeleściły pod wpływem delikatnego podmuchu chłodnego, północnego wiatru. Zimny, świeży śnieg zazgrzytał, przygnieciony przez racicę jednego z dorodnych jeleni akurat pasących się w tym miejscu. Ten właśnie schylał się ku ziemi, najpewniej w poszukiwaniu pod tym nieszczęsnym śniegiem czegoś jadalnego. 
I w tamtym momencie jego wrażliwe uszy powędrowały ku górze, jak wielkie radary gotowe wyłapać każdy najmniejszy szmer. Z resztą nie tylko jego, a całego stada. Całe stado usłyszało podejrzany, niepokojący dźwięk, zbyt podobny do trzeszczenia kroków czegoś dużego, by pomylić to z czymś niegroźnym. Wszechobecny spokój został zaburzony przez ten jeden mały błąd... Zbita kula ciemnego futra niczym torpeda wystrzeliła z ukrycia, zanim już i tak zaalarmowane stado całkiem się spłoszyło. Śmignęła w stronę dużych ssaków, a one w reakcji, po jednym mgnieniu oka zerwały się do ucieczki. Były szybkie, ale Lys i Tin także. Niczym wprawiony w swoim fachu pies pasterski okrążały zwierzęta, bystrym okiem wypatrując swojej przyszłej ofiary. I był taki jeden osobnik, który mógł się nadać. Przyspieszyły, jeszcze bardziej wydłużając potężne susy, i śmiało wbiegły pomiędzy stado. Jeden zwierz dostał z główki, drugi z łopatki… A ten jeden wypatrzony wcześniej, oddzielił się nieco od grupy, na tyle, że wadery mogły wcisnąć się pomiędzy niego a całą resztę. Oj, nieźle kurzyło im się pod kończynami. Podgryzając rogatego po kostkach, trwały w wyuczonym schemacie, aż ostatecznie jeleń został sam na sam z wilczycami. Reszta stada gnała jak szalona, dalej prosto, byle uciec od głodnych sukcesu łowczyń. A one, zapatrzone w futrzasty zad zwierzęcia, wcale nie zrażały się śniegiem spod racic sypanym im prosto w pysk. Czuły, jak palą je płuca. Zniżyły łeb, już szykując się do jakiegoś skoku czy zadania ciosu...
Zaraz, drzewo?!
Zwinne stworzenie w ostatniej chwili szybko umknęło w bok, jednym susem omijając rosnący w ziemi cienki pień. Jednak ani Lys, ani Tin nie zdążyły. Zupełnie nieprzygotowane na taki obrót spraw wleciały z impetem w biedne drzewko, nie mając już nawet czasu na hamowanie. Zdawałoby się, że pod siłą uderzenia ich rogi rozleciałyby się w drobny mak, ale nic takiego się nie stało. Były całe, w przeciwieństwie do drzewa, które jeszcze trochę, a zostałoby przebite na wylot. Strach pomyśleć, co by się stało z czaszką wader, gdyby nie było na niej rogów. Chociaż te zdarzenie i tak sprawiło, że straciły na chwilę kontakt ze światem. A w tym czasie jeleń dawno już się oddalił, cudem zachowując swe kruche życie. Bo przecież już prawie go miały! 
– AaAH! – szarpnęły się nagle, wstając z powrotem na nogi.
I jeszcze raz, kiedy dotarło do nich, w jak idiotycznej znalazły się sytuacji.
I jeszcze raz, mocniej.
Parsknęły, żeby pozbyć się frustracji i kurzu z nozdrzy.
Nagle rozległ się wokół dźwięk dziarsko, żwawo stawianych kroków. Oh, chyba ktoś idzie. 
O nie, ktoś idzie! Szarpnęły się jeszcze kilka pospiesznych razy, jakby to samo, co nie pomogło wcześniej, miałoby nagle pomóc teraz. Cóż za upokorzenie! Chociaż, z drugiej strony ten "ktoś" może okazać się ratunkiem. Zignorowały więc poczucie zażenowania i odczekały jeszcze chwilę, aż najpewniej zaciekawiony widokiem wilka z rogami uwięzionymi w drzewie osobnik, podejdzie jeszcze trochę bliżej.
– Hejjj – zaczęły, starając się dostrzec, z kim mają do czynienia – pomożesz nam jakoś, jeśli ładnie poprosimy? 
Zaśmiały się nerwowo.


<Xeva?>
 
 
Słowa: 570 = 33 KŁ

Od Lys i Tin CD. Vallieany

Trzydzieści łusek… Łusek…? Że pieniędzy? 
Wadery wciągnęły gwałtownie duży haust powietrza, o mało się nim nie zachłystując. Złote tęczówki zwęziły się, a pysk wykrzywił w nerwowym grymasie. 
Ale jak to aż trzydzieści?
– My… My chyba nie mamy tyle – spuściły wzrok na swoje masywne łapy, które w tamtym momencie wydawały się niezwykle ciekawe.
Ba, w ogóle nic nie miały. Cofnęły niewielkie uszy z zażenowania, przyciskając je do grafitowych rogów. Obydwie, a właściwie trzy wadery trwały tak w niezręcznej ciszy kilka dobrych sekund, a powietrze wokół zdawało się Lys i Tin tak ciężkie, że możnaby je pociąć pazurem na kawałki. Cisza skończyła się, kiedy do głosu dorwała się Tin.
– Aah, strasznie przepraszamy! Niepotrzebnie zawracałyśmy ci głowę, powinnyśmy wiedzieć, że za takie rzeczy się płaci, to oczywiste! Zmarnowałyśmy tylko twój czas i środki – jęknęła szczerze skruszona, spoglądając błagalnie w zdziwione i lekko zmieszane oczy zielarki.
Nagle ciało wader zachwiało się, zupełnie jak listek na mocnym wietrze. Problem w tym, że wiatru nie było. Musiały aż ustać w rozkroku, aby się nie przewrócić. 
– ZAMKNIJ SIĘ TIN – warknęła, tym razem, Lys.
Głowa szarpnęła się, jak dziki zwierz próbujący wydostać się z uwięzów. 
– Może po prostu znajdzie się inny sposób na zapłatę? – dla odmiany tym razem już spokojny ton wydostał się z ich wspólnego pyska. 
– Pomożemy z ptaszkami! – wyrwała się znowu Tin.
Wadery aż usiadły, żeby już dłużej się nie chwiać. Zupełnie ignorowały narastający ból i zawroty głowy. I te mroczki, które co chwilę pojawiały się przed ich oczami. A to ci nowość.
– Tin mówiłam ci że masz być cich-- Chociaż… To może być niegłupi pomysł, wiesz? 
Gdyby Tin mogła, uśmiechnęłaby się wtedy triumfalnie. Jednak jedno ciało nie było w stanie robić dwóch rzeczy na raz. 
W końcu nadszedł czas na poświęcenie chociaż części uwagi tej biednej zielarce, która musiała to wszystko obserwować. Złote oczy wbiły się w jej sylwetkę, czekając na jakąkolwiek reakcję. Nie uciekła jeszcze? Ah, tak, przecież były u niej w domu, nie miała więc jak uciec. W takim razie to dziewczyny powinny czuć się teraz zagrożone. Co ona sobie o nich pomyśli! Pewnie ma je za jakąś zwykłą idiotkę, której się klepki we łbie poprzestawiały. Mogły się przypilnować i dużo lepiej zaprezentować, a nie skazać na bycie postrzeganym jako dziwadło. Pewnie na nie nakrzyczy, albo zrobi coś gorszego! Bały się, że zabierze im te maści i wyrzuci je za drzwi, karząc już nigdy nie pokazywać się na oczy. Albo może też je wyśmiać. Że są głupie i niepotrzebnie tu przychodziły. To by było chyba nawet gorsze niż jej złość! Z nerwów zaczęły skrobać pazurami podłogę, i też już patrzeć na nią nie mogły, obawiały się. Znowu zaczęły wgapiać się w swoje łapy, jakby miały tym wzrokiem wywiercić w nich dziurę. Ale wtedy nie mogłyby uciec od odpowiedzialności! Przełknęły powstałą w gardle gulę, w wyczekiwaniu na ostateczny werdykt. Noż szybciej bo zaraz obie tu ze stresu zwariują! 
Wcale nie obie. Tin, przestań panikować.


<Vallieana?>

Słowa: 480 = 29 KŁ

czwartek, 14 stycznia 2021

Od Karwieli CD. Xevy

Karwiela uniosła głowę, upewniając się czy na pewno stoi przed gabinetem odkrywców i gdy tylko ujrzała charakterystyczny szyld ruszyła do wejścia, po czym energicznie wkroczyła do środka. Znalazła się w przejemnie ciepłym pomieszczeniu, mając naprzeciwko stojące po drugiej stronie pokoju pokaźnych rozmiarów biurko i siedzącą za nim szarą waderę, która w chwili otwarcia się drzwi wysunęła nos z papierów i obserwowała przybyłą z, wydawać by się mogło, ogromną uwagą. Przedstawicielka rasy lerdis była świadoma zaintrygowanego spojrzenia sekretarki, jednak póki co postanowiła na nie nie reagować i przy zdejmowaniu skórzanego płaszcza udając, że niby dla rozruszania najpierw zwinęła, a zaraz potem rozwinęła swój imponujący odwłok, ukradkiem zerkając w stronę pracującej w gabinecie wilczycy. Widząc jej zaciekawienie i, jak jej się wydawało, wielkie oczy uśmiechnęła się półgębkiem, zawiesiła okrycie na wieszaku, po czym podeszła do biurka, kłaniając się lekko na powitanie. Niebieskooka wadera odpowiedziała tym samym.
-Dzień dobry.- zaczęła Karwiela, przekształcając dumny uśmieszek w jego uprzejmą i sympatyczną odsłonę. Rzuciła okiem na ściany otaczające miejsce pracy jej rozmówcy i pokiwała głową z uznaniem, widząc kilka okazów rzadkich zwierzęcych skór, wykonaną po mistrzowsku mapę Królestwa jak i całego Kontynentu oraz parę dyplomów oprawionych w zdobne ramy. 
-Dzień dobry.- odpowiedziała zagadnięta, poprawiając swoją pozycję na krześle.-Jak się pani nazywa?
-Karwiela z rodu Skārpiyō.- przeszedł ją przyjemny dreszczyk na samą myśl o swoich korzeniach, lecz nie pozwoliła sobie na wywołaną samouwielbieniem pogardliwą postawę z dumnie wypiętą piersią i oczami przekonanymi o własnej wyższości. Nie psuj pierwszego wrażenia, zwłaszcza przy wilkach z którymi musisz pracować, upomniała się w myślach, przypominając sobie o długim ogonie, który lekko zamachał, gdy przechodziła koło przejścia do sąsiedniego pomieszczenia. Sama nie wiedziała, dlaczego ją to tak bardzo obchodzi, skoro zwykle jest pewna siebie i nie bardzo ogląda się na innych oraz ich durne opinie o niej (chyba, że są pozytywne,wtedy się ogląda i to bardzo). Nawet przez myśl jej nie przeszło, że może pragnie po prostu, by ktoś ją naprawdę polubił. Wystarczająco, by chcieć utrzymać kontakt a nie tylko na tyle, aby prowadzić z nią przyjemną dyskusję przy piwie. Bo w końcu kto nie lubiłby kogoś takiego jak ona?
-Mam. Jest pani jedną z osób od specjalnego zlecenia, tak?- powiedziała szara wadera po przerzuceniu kilku kartek które leżały na skraju biurka, wyjęciu jednej z nich i pozwoleniu na zapisanie kilku słów u dołu długopisowi, który lewitował tuż nad blatem. Czyżby telekineza?
-Tak sądzę.- odparła beztrosko Karwiela, obserwując zdezorientowaną minę sekretarki. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziała czego w ogóle dotyczy to zlecenie i bardzo chciała zaspokoić swoją ciekawość jak najszybciej. Jedyne czego dowiedziała się od swojego przełożonego to to, że ma iść na taką a taką ulicę, tego a tego dnia, o takiej a takiej porze i że tym razem będzie pracować w zespole. Już samo to zapewnienie było powodem jej ogromnego zaskoczenia oraz przekonania, że zlecenie z pewnością nie można zaliczyć do błahostek, bowiem jak dotąd wszystkie zadania wykonywała w pojedynkę. Nie przejmowała się że została wplątana w coś, co może zagrozić jej życiu, właściwie bez żadnej wiedzy i możliwości zaoponowania, w końcu na tym głównie polega fucha łowcy, prawda? Zamiast tego czuła ogromne, łaskoczące od środka podniecenie. Czym tym razem trzeba będzie się zająć? Czy w grupie znajduje się także drugi łowca Królestwa? Czy to właśnie on czeka w poczekalni? Ile osób przyjęło zlecenie i czy będzie musiała współpracować z wilkami o innych profesjach?
Od dawna czekała na okazję, by się naprawdę rozerwać. Nie spartaczy roboty, o tym była przekonana.
Kiedy wadera za biurkiem jeszcze raz sprawdziła wszystkie papiery, uniosła głowę i westchnęła.
-Proszę zaczekać w sali obok.- wskazała łapą na uchylone drzwi, nawet nie patrząc w ich stronę i powróciła do swoich poprzednich czynności. Karwiela już odwróciła się, by pójść we wskazane miejsce, lecz nagle przystanęła i rzucając sekretarce spojrzenie przez bark lekko podwinęła odwłok, by nie dotykał podłogi.
-Może mi pani jeszcze powiedzieć ile osób weźmie udział w tym zleceniu?
-Oprócz pani jeszcze trzy, z których jedna czeka w poczekalni.- odpowiedziała bez zająknięcia, posyłając łowcy uprzejmy uśmiech, sugerujący że musi wracać do pracy. Ta skinęła jej głową w podzięce za odpowiedź, po czym wkroczyła do mniejszego pomieszczenia, wypełnionego stolikiem z jakimiś magazynami, bidonem i jednorazowymi kubkami oraz kilkoma pufami o różnych kolorach i słusznej wielkości. Na jednej z nich siedziała smukła, lecz umięśniona wadera o sierści w kolorze wiśni w niemal wszystkich stadiach rozwoju, od nabierania swojego przeznaczonego koloru docelowego zaczynając, z przeplatającymi się elementami różu i brązu. Piegowaty pysk z błyszczącymi zainteresowaniem jasnoróżowymi oczami przez kilka chwil zwracał się ku przybyłej w lekkim przekrzywieniu, lecz zaraz wilczyca opuściła wzrok, jakby w obawie przed czymś i tylko zerkała co chwilę na wchodzącą. Sporych rozmiarów uszy drgały co jakiś czas, niewiadomo czy ze zdenerwowania, czy z podniecenia, a opadający na podłogę ogon przysunął się bliżej zielonej ściany pufy, na której ulokowana była jego właścicielka. Jej długie łapy swobodnie opierały się o siedzenie, a Karwiela niemal od razu dostrzegła mieszczące się na nich kilka blizn, których pochodzenie trudno jej było określić. Nie dała jednak poznać, że się nad tą kwestią zastanawia, tylko uśmiechnęła się lekko do nieznajomej i skupiła się na wywarciu dobrego wrażenia.
-Dzień dobry.- zagadnęła pogodnie, podchodząc do przyciągającej wzrok czerwonej pufy i ułożyła się na niej wygodnie, pozwalając odwłokowi spocząć na podłodze.
-Dzień dobry!- odpowiedziała głośno zagadnięta, na kilka sekund unosząc wzrok, by spotkać go ze spokojnym spojrzeniem Karwieli.- Pani też jest tym...zlecenioodbiorą?- spytała z widoczną na pysku ciekawością i lekko zmarszczonymi brwiami.
-Tak. Wygląda na to, że czeka nas wspólna przygoda.- zaśmiała się lerdis, w której na nowo wezbrał entuzjazm na samą myśl o czekających ich przeżyciach i nowych doświadczeniach, być może nawet zagrażających życiu. Aż poruszyła pazurami, wyobrażając sobie jak wbija je w kark jakiejś ogromnej, krwiożerczej bestii, która atakuje grupę z ukrycia z zamiarem urządzenia z nich sowitego śniadania, a może nawet obiadu... Siedząca naprzeciwko wadera również szeroko się uśmiechnęła, a jej długi ogon kilka razy uderzył energicznie o wypolerowaną posadzkę. Karwiela już chciała spytać ją o imię i stanowisko jakie pełni, lecz w tej właśnie chwili, gdy szykowała się do wypowiedzenia pierwszego słowa z przedsionka dobiegł obie wilczyce dźwięk otwieranych drzwi i ciche odgłosy kroków. Mignęło pokryte brązowym futrem ciało i dało się usłyszeć przywitanie wymienione między sekretarką a nowo przybyłym wilkiem, który sądząc po głosie wydawał się być waderą. Wymiana zdań była jednak zbyt cicha, by można było cokolwiek usłyszeć, a ponadto Karwiela nie chciała podsłuchiwać, więc zadowoliła się zagapieniem się na wiszący na ścianie barwny obraz przedstawiający wysokiego wilka, który opierał się o pień wyjątkowo grubego drzewa. Niedługo jednak było jej dane analizować walory dzieła, gdyż po chwili granicę poczekalni przekroczyła masywna wilczyca o dwóch parach rogów, krótkim ogonie i niemal całkowicie czarnych oczach. Lerdis, przemknęło Skārpiyō przez myśl i od razu poczuła do obcej nić sympatii, którą przekształciła w powitalny uśmiech. Tamta, widząc zwrócone na siebie pełne zainteresowania oczy spuściła wzrok i siadła na pufie znajdującej się najbliżej wejścia, nie pozwalając ciału na pełne rozluźnienie.
-Dzień dobry.- przywitała się cicho, deliktanie zmieniając pozycję na nieco bardziej wygodną i rozglądając się przy tym po pomieszczeniu, po kilku sekundach kierując wzrok najpierw na siedzącą naprzeciwko Karwieli wilczycę, a potem na samego zeskorpionionego wilka. Odpowiedziały jej dwa głosy: jeden głośny i wypełniony energią, drugi nieco bardziej stonowany, lecz nie zdążyły one pociągnąć dalej rozmowy, ponieważ drzwi do biura odkrywców ponownie zostały otwarte. Wszystkie jak jeden mąż nastawiły uszu i wpatrzyły się w otwór prowadzący do poczekalni, w którym na kilka sekund pojawiła się biała sylwetka z trudną do niezauważenia obecnością czerwieni. Rozległo się wesołe powitanie, uprzejma odpowiedź znużonej sekretarki i "rejestracja" nowo przybyłej, której szara wadera za biurkiem, w odróżnieniu do pozostałej trójki, poleciła zaczekać tam gdzie stoi (-"proszę chwilkę zaczekać i w międzyczasie odwiesić płaszcz, a ja zawiadomię szefa"). Siedzące w poczekalni wilczyce na te słowa zareagowały różnie: ta w kolorze wiśni poderwała się gwałtownie, rogata wyglądała jednocześnie na zmartwioną i zaciekawioną, a Karwiela przekrzywiła głowę, skrobiąc pazurem po gładkiej powierzchni jej siedzenia. Rozległ się odgłos przesuwanego krzesła, szybkie kroki na śliskiej posadzce, pukanie i następujące po nim "proszę" oraz ledwo słyszalne kliknięcie, gdy drzwi zamknęły się za szarą waderą. Jej nieobecność nie trwała jednak długo, bowiem zaraz wyszła z powrotem na korytarz, a jej smukła głowa wychyliła się zza ściany, spotykając wyczekujące spojrzenia tria.
-Proszę za mną do gabinetu.- odstąpiła od wejścia do poczekalni o kilka kroków, robiąc miejsce wychodzącym waderom, a gdy już wszystkie znalazły się w głównym pomieszczeniu skinęła na tę stojącą ciągle przy biurku i zaprowadziła je przed obite skórą drzwi z mieszczającą się na nich małą, złotą tabliczką z napisem "Alabart z Anvesaków".
-Pan Alabart już czeka.- oznajmiła i znowu zapukała, lecz tym razem nie czekała na odpowiedź tylko nacisnęła klamkę, cofnęła się i gestem zachęciła stojący za nią kwartet do przestapienia progu. Karwiela, jako iż znajdowała się z przodu stawki uczyniła to pierwsza, wkraczając do pomieszczenia z lekko podwiniętym odwłokiem tak, by nikogo przypadkowo nie dziabnąć i stanęła przy przeciwległej ścianie, nie odrywając oczu od szefa odkrywców, który na widok zebranego zespołu wstał z krzesła. Był to starszawy basior z obrazu w poczekalni, o imponującym wzroście dzięki któremu przerastał wszystkie panie w gabinecie o głowę, a Karwielę conajmniej o dwie (ona sama jednak nie przejęła się byciem najniższą, wyprostowała się jedynie maksymalnie i przyjęła dumną postawę) oraz łaciatym wzorze sierści, która estetycznie opadała falą. Przez grzbiet miał przewieszoną lekką, zapinaną na klamrę skórę z jakiegoś egzotycznego zwierzęcia (gdzieniegdzie wystawały z niej pióra które, szczerze mówiąc wyglądały na podoklejane), a o szeroką pierś opierał się długi naszyjnik z tak pięknym klejnotem w środku, że Karwieli aż zaświeciły się oczy.
-Dzień dobry, witam drogie panie.- zadudnił, oślepiając przybyłe blaskiem swojego szerokiego uśmiechu, jednocześnie przygładzając łapą długą sierść pod szyją i pokazując swoim gościom, by usiadły. W międzyczasie sekretarka zamknęła za nimi drzwi, pozostawiając wadery sam na sam z wesołym odkrywcą, który widząc że wszystkie zajęły miejsca sam zasiadł za swoim ogromnym biurkiem.- Jak z pewnością wiecie, jesteście tu po to, aby wziąć udział w specjalnym zleceniu mającym na celu wytropienie i poszerzenie informacji o rzadko spotykanym gatunku, o nazwie... hmmm, gdzie to było.- wbił wzrok w leżącą przed nim kartkę z trudnymi do odczytania bazgrołami, przeszukując wzrokiem każdą linijkę. Gdy w końcu znalazł to, czego szukał pokiwał kilka razy głową.
-A tak, mam. Wulwura samotna.- na pysk Karwieli wypłynął szeroki uśmiech. Wiele słyszała o tajemniczej wulwurze, a sam strach tych, którzy albo mieli nieszczęście się z nią spotkać, albo po prostu byli przypadkowymi słuchaczami wystarczył, żeby rozpalić w niej ogień zdeterminowania i ogromne pragnienie wzięcia udziału w misji. Nigdy wcześniej nie miała okazji spotkać się z koszmarnicą oko w oko, a samo wyobrażenie takiej sytuacji przyprawiało ją o dreszczyk podniecenia. Cóż za wyzwanie! Poziom bardzo wysoki i niebezpieczny, lecz czyż takie nie są najlepsze? Jest to swego rodzaju trening z najwyższej półki, dzięki któremu można zdobyć ogromne doświadczenie, no i podwyższyć nieco status społeczny, przynajmniej w karczmach i barach. Już zaczęła wyobrażać sobie jak opowiada sporej grupie podróżnych o pokonaniu wulwury, a oni chwalą jej umiejętności, podziwiają jej odwagę i pragną stać się kiedyś tak uzdolnieni jak ona! Opanuj się wariatko, upomniała się w myślach. Do walki nie można podchodzić optymistycznie, zawsze najlepiej zakładać najgorsze, by móc się odpowiednio przygotować. Przecież znaleźć śmierć nie jest tak trudno... jednak tak właśnie wyglądała jej praca- nieustanne siłowanie ze śmiercią. Kto kogo powali ten wygrywa, proste jak drut. Karwiela nie miała w zwyczaju zbytnio przejmować się jutrem, więc nawet niebezpieczeństwo utraty życia nie przerażało jej za bardzo, pozwalając podnieceniu dalej kotłować się w trzewiach, lecz na odpowiednio niskim poziomie, by nie trafiło do jej awanturniczego łba. 
Pan Alabart wydawał się nieco zdezorientowany jej reakcją, lecz zaraz wzruszył ramionami i przestał się tym przejmować.
-Co dokładnie ma pan na myśli, mówiąc "poszerzenie informacji"?- spytała biała wadera z czerwonymi wzorami na pysku i końcówką ogona, który od czasu do czasu zamiatał podłogę delikatnymi ruchami. 
-Zaraz odpowiem na wszystkie pytania, jednak najpierw chciałbym wyjaśnić kilka spraw.- po tych słowach ponownie pochylił się nad swoją kartką z podpowiedziami i zaczął mamrotać pod nosem- Hm. Wulwura, to już powiedziałem. Dlaczego to właśnie panie zostały wybrane. Cel misji. Szczegółowe informacje, dotyczące zadania, dostęp do materiałów i pomocy, pokwitowania... Reszta wyjdzie w praniu- posłał waderom szeroki uśmiech, odrywając wzrok od leżącego na blacie papieru.- Coś jeszcze? A tak, zapłata.- wyprostował się i wygodnie oparł o oparcie swojego wypasionego fotela.
-Zaczynajmy więc. Zostały panie wybrane nie bez powodu, ponieważ każda z was posiada pewne wymagane do tego zadania kompetencje...


<Lys i Tin? Nevt? Xeva?>


Słowa: 2064 = 148 KŁ

niedziela, 10 stycznia 2021

Od Vallieany CD. Lys i Tin

Ślęczenie przed własną jaskinią i drapanie kamieni nie było idealnym planem na spędzenie dnia, jednak co biedna Vallieana mogła zrobić? Zdarła pazurami kolejną szarą skorupkę, przypominającą narośl na skale, wskutek czego nagle spod oderwanej powłoki wysunęły się długie, ruchliwe nóżki. Obudzone stworzenie szybko trafiło do kosza zielarki, gdzie już parę jego pobratymców tuptało po dnie, zaś ona poszła dalej.

Jesteś durna. Mogłaś je pozabijać i zjeść, zamiast pieprzyć się z zabawą w niańkę.

I mimo pierwotnej determinacji, wadera była coraz bardziej skłonna do poddania się woli ducha. Przecież miała swoją pracę, która pozwalała jej żyć, więc nie potrzebowała kolejnego zajmowacza czasu w postaci stada ruchliwych ptaków… jednak nie przestała zgarniać skorupiaków ze skał. Oblała ją kolejna fala determinacji. Postanowiła się nie zniechęcać nawet pomimo monotonności zajęcia.

Co za uparte stworzenie…- pojawiło się przy jej uchu, jednak następne zdanie usłyszała już jakby z oddali- Oho, dwie kozy na horyzoncie. Masz dar do przyciągania dziwaków, moja miła.

“Miła” odłożyła kosz ze skorupiakami i zaraz obejrzała się za siebie, szukając podmiotu zainteresowania Vernona. Postanowiła nie komentować jego dziwnie dobrego humoru, w końcu nastrój jej przyjaciela był zmienny jak pogoda na morzu.

– Dzień dobry!

O dziwo, przed zielarką nie stanęły dwie kozy, a jedna wadera. Cały jej wygląd był dosyć interesujący, zaczynając od intensywnie pachnącej krwi na ciele, przez charakterystyczne dla przeżuwaczy umaszczenie i rogi, aż po czarne oczy eksponujące złote tęczówki. Dodając do całości słowa “dwie kozy”, czarna wadera uniosła lekko brwi w zainteresowaniu, obracając się do nowo przybyłej przodem.

- Potrzebujemy pomocy z tymi zadrapaniami, nie wiedzieć czemu nie chcą przestać krwawić… i może przy okazji znajdzie się coś na spękane poduszki?

Z jakiegoś powodu Vallieana wyobraziła sobie w miejscu zwykłych łap u samicy...a może samic? raciczki, kiedy jednak rzuciła na nie okiem, jasne było że tym razem nie znajdzie nic niesamowitego. Lekko się uśmiechnęła i podeszła parę kroków, zeskakując ze skalnych półek.

- Oczywiście, mogłabym zerknąć na rany?

Kózka energicznie pokiwała głową i ustawiła się bokiem do zielarki, dając jej szerokie pole podglądowe. Co prawda najwięcej krwi ściekało po głowie nieznajomej, jakby właśnie przetoczyła wymagającą bitwę, jednak wydawało się to nie przeszkadzać nowej klientce. Czyżby wadera była jakimś ogrodnikiem, który zapomniał jak się wykonuje swoją pracę? Zerdin delikatnie oglądała kolejne drobne cięcia, coraz bardziej upewniając się w swojej hipotezie.

- Czy może mi pani opowiedzieć, jak to się stało?

- Tak, tak! Otóż walczyłyśmy z krzakiem- przyznała dumnie- I wygrałam.

Niebieskie oczy zerknęły w te złote z milczącym zainteresowaniem. Chyba nie spotkała się jeszcze z takim sposobem na mówienie o sobie, ale przynajmniej była już pewna, że uprzednio się nie przesłyszała. Mimo wszystko postanowiła o to nie pytać, w końcu nie po to klientka przyszła. Szybko powróciła więc do głównego wątku 

- To był taki szary, kolczasty krzak z wijącymi się gałęziami?

- Był raczej brązowy, ale tak- nieznajoma skinęła głową

- Jego kolce zawierają substancje zapobiegające krzepnięciu krwi przez jakiś czas. Nie jest to niebezpieczne dla zdrowia, ale przeszkadza. 

Wadera słuchała z zainteresowaniem, gdy zielarka w końcu się odsunęła

-Zapraszam do środka, zaraz coś na to zaradzimy.

Chwyciła w zęby koszyk z drobnymi skorupiakami i weszła przez roślinną kurtynę do mieszkania jako pierwsza. Tak znajomy zapach ziół nie poruszył Vallieany, jednak towarzyszka parę razy kichnęła po wejściu w ciemności mieszkania zielarki. Gospodyni umiejscowiła koszyk pod ścianą porośniętą fluorescencyjnymi grzybami po czym wymamrotała krótkie "proszę tu poczekać" i po kamiennych schodkach zeskoczyła na najniższe piętro swojego mieszkania, czemu towarzyszył nagły pisk. W akompaniamencie dziwnych, cichych skrzeków wybierała najważniejsze medykamenty i zaraz wróciła na górę, spotykając się z klientką, która stała w pozycji gotowej na potyczkę, parę razy nawet drapnęła pazurami dywan z jeleniej skóry. 

- Co tak krzyczy? 

Zielarka odstawiła leki na niewielki stolik i zaczęła je dawkować.

- Wodne kamieniarki- odparła, jednak pytające spojrzenie Lerdis dało jej jasno do zrozumienia, że oczekuje większej ilości wyjaśnień. Vallieana nie musiała na nią patrzeć, żeby czuć na sobie ten wzrok- Takie wędrowne ptaki. Podróżowały teraz nad morze, ale w nocy złapała je burza więc trochę spanikowały przy tych kamieniach. Zazwyczaj dobrze się wspinają, co wynagradza im brak zdolności latania, jednak nie kiedy są w panice. Większość z nich jest wyziębionych i osłabionych, ale najgorzej oberwała przewodniczka stada, dlatego wzięłam je do siebie dopóki nie odniosę ich do znajomego ornitologa nad morzem... i teraz tak krzyczą jak coś się rusza.

- Oh, możemy zobaczyć?

W czarno złotych oczach zalśnił zachwyt

- Najpierw leki, dobrze?

Wadera zmarszczyła nos, ale ostatecznie się zgodziła i pozwoliła zielarce nałożyć maść na krwawiące miejsca, potem wetrzeć kolejną papkę z ziół w łapy i nawet zjadła porcję witaminową na uzupełnienie braków. Gdy w końcu zerdinka poprosiła aby nowa wadera chwilę została i poczekała aż leki się wchłoną, sama zeszła na niższą partię mieszkania, a wróciła z kolejnym koszyczkiem- tym razem pełnym piszczących, małych kuleczek pstrokatego puchu. Gdy tylko niebieskooka położyła koszyk pod ścianą, koło dwudziestu kamieniarek szybko wyskoczyło na stały grunt, zaś z niego przeskoczyły do kosza ze skorupiakami. Zachwycone ptaki zaczęły dłubać w skorupkach z takim przejęciem, że nawet im nie przeszkadzało to, że były mniejsze od swojego posiłku. W poprzednim koszu zostały wyłącznie osobniki osłabione i te które zapewniały im ciepło, zagrzebane wygodnie w grubym futrze.

- Ich społeczności są bardzo ciekawe. Opiekują się sobą nawzajem, a za przywódczynią pójdą wszędzie, dlatego tak łatwo było je tu przyprowadzić- opowiedziała zerdinka, siadając obok klientki, wpatrzonej w żyjątka. 

Vallieana również skupiła wzrok na kulkach w piaskowych kolorach, które pomimo półmroku jaskini wytrwale biegały z kosza do kosza i walczyły z większymi skorupiakami. Po chwili milczenia wadera znów się podniosła i przeciągnęła kończyny, zwracając na siebie uwagę obcej wadery.

- Myślę, że maści powinny się już wchłonąć. Tę wetrzeć jeszcze dzisiaj wieczorem po najgłębszych ranach- niebieskooka uniosła drewniane pudełko i wsadziła je do splecionej torby- A tę na opuszki stosować po obudzeniu i przed snem przez następne dni. Jeśli maść się skończy, a jeszcze będzie potrzebna to proszę przyjść, dam nową porcję- i kolejne pudełko wylądowało w torbie- Za całość będzie trzydzieści łusek.

Podniosła wzrok na towarzyszkę i nagle ukuło ją wrażenie, że coś jest nie tak.

Chyba zbyt szybko wasze drogi się nie rozejdą.


<Lys, Tin?>


Słowa: 1001 = 70 KŁ

Od Jastesa do Vallieany

Dryfowałem w nieskończonej czarnej przestrzeni, bez wyrazu patrząc w jeden, nieróżniący się niczym od innych punkt. Nie musiałem mrugać. Nie musiałem oddychać. Nie mogłem czuć. Ale czy to mi w jakikolwiek sposób przeszkadzało? Sam nie byłem pewien. Jeszcze zaledwie chwilę temu jakieś nieuchwytne wspomnienie wyślizgnęło się z mojego zasięgu i tak jak wszystkie rozpłynęło w nicość. Czy aby na pewno? Może one wszystkie tam były, a ja po prostu oszalałem? Nie trudno zwariować, gapiąc się w ten sam punkt przez całe dekady... Ale jeśli były to tylko sekundy? Co wtedy? Czyżby nie ja, a cały świat upadł na głowę? 
I ta nieograniczona pustka, wypełniająca całe moje wnętrze do tego stopnia, że nie wiedziałem czy nie stałem się zwykłą kukłą, niemającą niczego poza tą zachłanną potęgą w środku. Jak jednak mógłbym wtedy myśleć?
Myśleć. Ja MYŚLĘ. 
Myślę, że powinienem się bać. I to bardzo. Myślę, że muszę stąd uciec. Dlaczego? Czyż ta nie jest po prostu zwykły sen? Ta czerń taka nęcąca... Ukryta gdzieś na skraju mojego umysłu teraz ujawniła się przede mną w pełnej chwale. A skoro zachowałem ją w pamięci, wiedziałem że to zrobiłem i nie zapomniałem o niej, jak o wszystkich innych, najwyraźniej nieistotnych rzeczach to... była czymś wyczekiwanym? Dobrym? 
Przeszedł mnie dreszcz. Jakim cudem skoro nic nie czuję? Jakim cudem zdaję sobie z tego sprawę, wiedząc że śnię? Skąd mam tak ogromną pewność, że to tylko sen?
Tylko sen...Tak, to tylko sen, nic więcej. Tylko. Sen. 
Sen? 
Tak. 
Koszmar? 
Nie. 
A zatem co, skoro wiem że powinienem się bać?
Nie ma czegoś takiego jak strach, Jastesie. Jest tylko nic. Ja jestem niczym, ty też jesteś niczym, cały ten świat jest meandryczną, nieprzeniknioną pustką, zbyt potężną dla twoich nic nieznaczących myśli, którymi tak się ekscytujesz. Jak więc można czuć lęk, a raczej jego potrzebę będąc częścią nicości? W tym świecie nie ma czegokolwiek, nieświadomy wilku. Tak naprawdę ciebie także tu nie ma.
Gdzie więc jestem?
Pytam się, GDZIE JA JESTEM?
Zacząłem opadać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Skąd wiedziałem, nic nie widząc i nie czując niczego, co by na to wskazywało? Nie miałem zielonego pojęcia, po prostu zdawało mi się, że w tym momencie to jakaś niepodważalna prawda. 
O nie. Nie, NIE!
Chropowate, oślizgłe kształty oplotły się wokół mnie, dotykając łap, szyi, pyska, pakując się do uszu i gardła, docierając aż do mózgu, by odblokować skotłowane uczucia, które niemal pozbawiły mnie przytomności. Strach tak obezwładniający że zastygłem, pozwalając językom wić się wokół mojego ciała i robić z nim co chciały. Obrzydzenie tak ogromne, że nawet nie próbowałem powstrzymać wymiotów, wywoływanych ekspansywnym, rozpychającym mi się w gardle mięśniem. Nienawiść tak potężna, że... nie moja.
NIE MOJA.
Nagle zacząłem się dusić, czując odcięcie zbawczej pustki, jak dotąd utrzymującej mnie przy życiu. 
Ktoś włączył światło.
Głowy wijących się jak węże języków zamknęły się nade mną, pogrążając nic nieznaczącego wilka w jego najgorszym koszmarze.

Gwałtownie otworzyłem oczy, czując szaleńcze kołatanie serca i ogromny smród, który wywołał natychmiastowy grymas niesmaku na moim pysku. Przez pierwsze chwile nie mogłem złapać oddechu, zbyt przerażony, by uświadomić sobie że koszmar już minął, jestem sam w swojej jaskini, w swoim świecie. Kiedy w końcu to do mnie dotarło otworzyłem oczy, rozbieganym spojrzeniem omiatając wnętrze mojego domu, jakby w poszukiwaniu zagrożenia, które mogło czyhać w każdym kącie. Ruszyłem językiem, mając wrażenie jakby w nocy zmienił się w kołek, za wszelką cenę próbując pozbyt się obrzydliwego smaku w moim pysku.
Zwymiotowałem. Przede mną leżała trudna do określenia koloru kałuża, z niestrawionymi dotąd resztkami i zapachem, który lada chwila mógł wywołać kolejną falę odruchów wymiotnych. Wstałem więc czym prędzej i zataczając się lekko, a nawet raz potykając wyszedłem na zewnątrz, po drodze łapiąc w zęby stojące przy wejściu wiadro. Oddech jeszcze nie wrócił do normy, wzburzone morze emocji nie miało zamiaru tak szybko się uspokoić, a ja sam byłem tak rozbity i nieskupiony, że nie zauważyłem jak zapadam się w głębokim śniegu po łokcie, jak przeraźliwe zimno dotyka mojej ubrudzonej w rzygach piersi oraz pyska i jak nowy dzień powoli budzi się do życia. W mojej głowie jedynym przewijającym się w kółko obrazem był okropny sen. Jeżeli to w ogóle był sen, od tego zacznijmy. 
Od wydarzeń z nawiedzonym szczeniakiem minęło już kupę czasu, wystarczająco by Vallieana wróciła do zdrowia. Z Caiasem widziałem się tylko raz, z waderą nieco więcej z powodu częstych odwiedzin w szpitalu, lecz jak dotąd wszystko było w porządku. Jasne, czasem dręczyły mnie koszmary, jednak bez dwóch zdań były to po prostu zwykłe mary senne, a nawet jeśli nie, to nie tak rzeczywiste i dziwne jak ten. Jak bardzo trzeba być przerażonym, aby zwymiotować?
Kilka razy zdawało mi się wprawdzie, że widziałem gdzieniegdzie podejrzaną czerwoną substancję, którą uznawałem za wymysł lekko straumatyzowanego umysłu, bowiem kiedy ponownie kierowałem w tamtą stronę wzrok już jej nie było. Teraz jednek nie byłem już pewien, czy to była tylko wyobraźnia. 
Dotarłem do strumienia, który szybkością pokonał panowanie lodu i warto biegł wyznaczoną sobie trasą. Rzuciłem wiadro w śnieg i zdesperowany zanurzyłem głowę w lodowatej wodzie. Idiotyczny pomysł, ale przynajmniej skuteczny.
Wynurzyłem ją sekundę później, łapiąc powietrze jak ryba, ale ze znacznie bardziej przytomnym umysłem niż jeszcze kilka chwil temu. Pochyliłem się nad wodą olewając zimno, kapiące z brodu krople, lekko szczypiące oczy i ogólny dyskomfort, dając sobie czas na posegregowanie wszystkich odczuć, myśli i ponownie odzyskując kontrolę nad ciałem. W końcu ponownie otworzyłem powieki i spojrzałem w swoje godne pożałowania odbicie- uwalony wymiotami smętny basior z przekrwionymi ślepiami i przerażoną miną, wyglądający jak główny bohater horroru. I jeżeli tylko nie oszalałem, co jest bardzo prawdopodobne, to może nie być tak dalekie od prawdy.
-Weź się w garść.- mruknąłem, czując złość na siebie, że jeden durny sen tak mną wstrząsnął. Z drugiej jednak strony tak dobrze jest usłyszeć swój prawdziwy głos, a nie ten w głowie. 
Głos w głowie. Zwariowałem, nie ma co. Może to i lepiej? Przynajmniej Vallieany i szczyla nic nie będzie chciało ponownie zabić.
Przybrałem swoją zwykłą maskę powagi i głęboko odetchnąłem, ciesząc się z poskromionego chaosu oraz powrotu do kontroli, po czym domyłem pysk i wyczyściłem pierś, nareszcie pozbywając się drażniącego nosa odoru. Po stanięciu na brzegu przypomniałem sobie co to jest zimno, więc nie tracąc więcej czasu złapałem wiadro, napełniłem je wodą i wróciłem do jaskini, tym razem z większą trudnością poruszając się w głębokim śniegu. Gdy stanęłam na progu poczułem ogarniające obrzydzenie, lecz przemogłem się i wszedłem do środka, natychmiast podchodząc do jednej z półek, łapiąc sprzedane mi na targu kostki i wrzucajac je na ułożony wcześniej stos drewna, który momentalnie zapalił się jasnym płomieniem. Mając zapewnienie sobie ogrzewania z głowy wyciągnąłem jakieś szmaty i zająłem się czyszczeniem podłogi z całkiem pokaźnej kałuży rzygów. Po skończeniu tej żmudnej i niezbyt przyjemnej czynności wyrzuciłem przemoknięte szmaty na śnieg, przywowałem wiatr by przewietrzyć pomieszczenie tak, aby nie tknął ognia i nieco się wysuszyć, po czym zarzucając na siebie jakiś stary płaszcz wyszedłem ponownie na zewnątrz, by zaprać brudne kawałki materiału pozostałością wody z wiadra. Kiedy i to miałem za sobą zaniosłem je do jaskini i rozłożyłem na ziemi, natomiast pojemnik do przenoszenia drogocennego płynu znalazł się w tym samym miejscu w jakim wcześniej był. Lekko zmęczony postanowiłem nie wybierać się ponownie nad strumień tylko wymyć łapy w śniegu, a po wykonaniu również tego wróciłem do środka i położyłem się na skórach służących za posłanie. Chętnie uciąłbym sobie drzemkę w celu odzyskania sił i pełni spokoju, lecz z rozgoryczeniem odrzuciłem ten pomysł, mając ciągle świeży obraz języków w głowie. Nie pozostało mi więc nic innego jak wpatrywanie się w ognisko i pogrążenie we własnych niewesołych myślach. 
Wcześniejsze kszątanie pozwoliło choć na chwilę uwolnić się od dręczącego duszę niepokoju, teraz jednak uderzył on z jeszcze większą siłą, nie dając mi wypocząć. Co jeśli to demon wpływa na moje sny? Co jeśli decyzja o porzuceniu próby rozwiązania Caiasa była błędem, który mógł kosztować kogoś życie? Co jeśli zarówno szczaw jak i Vallieana są przez to zło nękani tak jak ja? 
Uniosłem gwałtownie głowę, doznając olśnienia.
-Muszę ją spytać, czy także ją prześladuje. Musze się dowiedzieć, czy naprawdę zwariowałem.- wiedząc, że spokoju tu raczej nie zaznam powoli podniosłem się na nogi i zamiotłem ogonem podłogę, odwracając się ku jednej ze ścian. Złapałem bardziej elegancki płaszcz od tego którego wciąż miałem na grzbiecie, zarzuciłem go, po czym zasypałem ognisko i wyszedłem z jaskini.


<Valli? Środek jest dość chaotyczny, lecz pisałam to bez zastanowienia. Po przeczytaniu chyba nie jest taki zły. Mam nadzieję xD>




Słowa: 1372 = 88 KŁ

sobota, 9 stycznia 2021

Od Xevy do Karwieli, Nevt, Lys i Tin

Cisza. I pustki panujące na ulicach. Dopiero co wstał nowy dzień, a wczesnoporanna mgła jeszcze nie zdążyła zupełnie zniknąć. Świat był zalany spokojem, który jeszcze nie został stłamszony przez głośny rytm życia wielkiego miasta. Przez niewielkie, brudne okno, wychodzące na ubłocony rynsztok, wpełzły promienie porannego słońca. Padły na porysowaną, starą podłogę i zabłyszczały na powierzchni niewielkich, odcinających się swoim kolorem od szarego otoczenia, kałuży krwi.
Posoka zamazywała wyrysowany na panelach białą kredą diagram złożony z rombu i kilku innych, niewyraźnych już, kształtów. Niewielkie plamy prowadziły do wadery siedzącej tuż przy obrysowanym, ceglanym kominie, z którego odpadał pomarańczowy pył. 
Samica obwiązywała prawą łapę bandażem i, paradoksalnie, uśmiechała się szeroko, nucąc pod nosem egzotycznie brzmiącą piosenkę. Biały materiał barwił się na czerwono, ale absolutnie nie przeszkadzało to wilczycy. Wręcz przeciwnie - to właśnie ta rana była przyczyną jej dobrego humoru. A właściwie to, co ta krew umożliwiła.
Xeva zabrała się za porządkowanie swojego rytualnego pomieszczenia. Spieszyła się, nie mając ochoty na zmywanie zakrzepłej juchy, która dodatkowo zdążyła wniknąć w podłogę. Nawet nie pomyślała o tym, że jej przyszli goście mogliby wziąć ją za morderczynię, gdyby zobaczyli tego typu bałagan - zależało jej jedynie na tym, aby utrzymać swoje gniazdko w porządku. Było ono dla niej idealnym miejscem, które pragnęła zamienić w swój kąt na ziemi - nawet jeśli było prawie że ruiną, ze spróchniałymi okiennicami i tynkiem odpadającym ze ścian. Jedna szyba została wybita, a wadera została zmuszona do przybicia do ściany dwóch grubych skór, aby przeciąg nie zamroził jej w nocy. Co prawda zrobiła przez to siedem dużych dziur w ścianie, ale nigdy nie miała do czynienia z budynkami, gwoździami czy młotkami. No i przynajmniej było ciepło!
Odkrywczyni poszła wyrzucić brudne szmaty i wylać zużytą wodę, uprzednio upewniając się, że dokładnie zamazała symbol Rakazuth - pozostawienie choćby jego części po skończonym rytuale byłoby bardzo dużą zniewagą. 
Zeszła po starych, trzeszczących schodach i sprawnie ominęła stopień, z którego wystawały gwoździe. Mimo że odbycie rytuału z samego rana znacznie podniosło jej nastrój, musiała przyznać - nie był taki sam, jak te, które wykonywała w domu, na łonie natury. Nie czuła dogłębnego spokoju, relaksu i przepełnienia siłą, jakich doświadczała na Teneris. Było jej z tego powodu przykro, bo religijne rytuały były dla niej bardzo ważne - w końcu Najwyższej Matce należał się szacunek, a każda okazja do zbliżenia się do niej był wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Najczęściej był to najlepszy element tygodnia Xevy. Być może gdyby w mieszkaniu było więcej roślin, łatwiej byłoby jej utworzyć mocne połączenie z boginią i osiągnąć stan głębokiego transu. 
Mówiąc o florze, samica weszła do niewielkiego kuchnio-jadalnio-salonu, gdzie trzymała kilka roślin wyhodowanych z ziaren pochodzących z Wysp Trojaczych. Rosły one w doniczkach zawieszonych na drucianej siatce przybitej do ściany. Większość dopiero kiełkowała i nie była zbyt duża - wyglądały bardzo podobnie, z wyjątkiem kilku gatunków kolorowych traw. Dobrze, że żadna nie miała jeszcze wykształconych charakterystycznych dla własnego gatunku cech; wiele z nich było bowiem zakazanymi w Królestwie narkotycznymi ziołami. Xeva nie miała jednak o tym pojęcia. Jej matka od lat przyrządzała z nich hipnotyczne napary, czego nauczyła swoją córkę. W głowie odkrywczyni nie mieściło się, że tak nieszkodliwe w jej mniemaniu kwiatki mogłyby być zabronione prawem. Przecież każdy wiedział, że nie je się ich na surowo i nie zaparza we wrzątku, dodając nie więcej niż dwa średniej wielkości liście, bo umrze się podczas wstrząsu z biegunką i wymiotami! Przesadzają, po prostu przesadzają. Amatorzy.
W kącie pokoju, stała potężna, brązowa donica, w której wilczyca zasadziła szarozielone chwasty - na razie jedyną roślinkę pochodzącą z Królestwa, jaką posiadała. Ukradła ją pewnego dnia z taczki ogrodnika, który pielił rabatki koło Wielkiej Bibloteki.
Przeszła obok pokrytego kolcami fioletowego kwiatka, rzucając szybkie ,,haraara" czyli ,,dzień dobry" w stronę kłującego zielska, po czym poszła zabrać dwie torby ze stołu. Zostały one wyplecione z mocnej, odpornej na rozrywanie trawy o wielu kolorach. Pokrywały ją tradycyjne zygrazki i pętle układające się w przemyślane wzory. Może i nie zachwycała paletą barw (zawierała ona bowiem gryzące się kolory, w większości sprane i szare), ale umiejętnościami autora i złożonością plecionki - już tak. 
Xeva musiała mieć dobry powód, aby zabierać ze sobą obie torby, które przyniosła z domu - tak było też w tym przypadku. Wybierała się na swoją pierwszą zleconą misję jako profesjonalny odkrywca! I to jeszcze JAKĄ misję!
Przez większość jej pobytu w Królestwie, nie robiła nic konkretnego w kwestii swojego stanowiska. Ba, ledwo udało jej się je zdobyć. Wilk, który ją przepytywał na rozmowie o pracę, stwierdził, że ,,nieznajomość flory i fauny jest niedopuszczalna, ale ma szczęście, że umie szybko biegać i nie przeszkadza jej nocowanie w dziczy". Potem powiedział jej, że na razie dostanie minimalne wynagrodzenie (cokolwiek to znaczy), a kiedy zda testy ze znajomości gatunków Krainy Wiecznie Skutej Lodem, to mogą porozmawiać o podniesieniu wynagrodzenia. ,,Na razie... Na razie będziesz chodziła i liczyła roślinki. Jasne?".
I tak zaczęła się jej przygoda. Dzielnie kontrolowała populację najbardziej popularnych ziół w dwóch częściach Dystryktu III. Była wilkiem od brudnej roboty, bo monotonne przeliczanie okazów należało do najbardziej nielubianych przez odkrywców czynności. A skoro znaleźli naiwniaka, który nie dość, że zgodził się na karygodne warunki umowy, to jeszcze niesamowicie przykładał się do swojej pracy i się nią emocjonował, to pozwolili jej zostać mimo niskich kwalifikacji. W końcu nie trzeba być wybitnie wykształconym, aby liczyć chwasty. 
Tym razem jednak jej zlecenie było inne. Wyjątkowe. Nie prosili jej o skontrolowanie populacji wełniaczka pospolitego w Lesie Ayre na przestrzeni tygodnia czy sprawdzeniu ilości męskich osobników krzesnówki czerwonej we wschodniej części Ulove. Teraz poprosili ja o wytropienie... wulwury. Czymkolwiek owa wulwura jest. Przełożony powołał się jednak na jej doskonałą znajomość lasów otaczających Centrum i doświadczenie tropiciela, które zdobyła na Teneris. Bo rzeczywiście w tropieniu była dobra, mimo że tak naprawdę chodziło o to, że wszyscy inni odkrywcy nie zgodzili się na wzięcie udziału w tej misji. Doskonale wiedzieli, czym jest bestia, której mają szukać. I mieli odrobinę zdrowego rozsądku. Zleceniodawca potrzebował jednak wymówki, aby zatrudnić samicę i nie mógł jej napisać ,,nie mamy nikogo na tyle głupiego, kto by się zgodził na tę robotę i zostajesz nam tylko ty". Dlatego przeczytała, że ,,docenia się jej umiejętności rozpoznawania śladów i znajomość lasów", co sprawiło, że zrobiło jej się bardzo miło.
Xevę czekał jednak poważny research, ponieważ nigdy nie słyszała o czymś takim jak wulwura. Zleceniodawca zapewnił ją jednak, że umożliwi jej porozmawianie z bardziej doświadczonymi kolegami po fachu jak i całodobowy dostęp do Wielkiej Biblioteki, o ile wadera się zgodzi. I zgodziła się bez mrugnięcia okiem. A potem zaczęła skakać po domu z podekscytowania, nie mogąc się doczekać dnia, w którym rozpocznie swoją przygodę. A w dodatku miała być częścią zespołu! Zaczęła marzyć o spotkaniu nowych wilków, o tym, że będą się świetnie dogadywać i zostaną paczką przyjaciół na lata. Nie mogła już powstrzymać rosnącej ekscytacji i narzuciła na siebie płaszcz.
Wyleciała z mieszkania, zapominając o zamknięciu drzwi, i wyskoczyła na ubłoconą ulicę, o mało nie wpadając na pijanego basiora. Rzucił za nią bełkotliwe przekleństwo, plując na kocie łby. Xeva odwróciła się na pięcie, zamiatając ogonem w powietrzu i uśmiechnęła się.
- Ja panu też miłego dnia życzę! - uśmiechnęła się, aż jej różowe oczy zabłyszczały. Pijak patrzył na nią z tak wyraźnym szokiem wymalowanym na pysku, że można by pomyśleć, że momentalnie wytrzeźwiał. Wilczyca jednak tego nie zauważyła, bo już biegła przez wąskie uliczki jednej z gorszych dzielnic Centrum, zwinnie przeskakując za pomocą tarczy dwa zagradzające drogę wózki i ich głośno kłócących się właścicieli. 
Xeva pasowała do tej okolicy jak pięść do nosa. Rozradowana szła po śmierdzących jezdniach, a jej jasne, przepełnione szczęśliwą niewinnością oczy zdawały się nie dostrzegać płaczących, brudnych szczeniąt wtulających się w matkę, kiedy ta próbowała wściekle utargować niższe ceny jeleniego mięsa z grubym handlarzem, śpiącego pod ścianą oszronionego wilka czy przemykających w cieniach podrostków o niebezpiecznych, przenikliwych spojrzeniach. Śledziły one prężnie truchtającą samicę, a właściwie dwie, obficie wypchane torby podskakujące pod starym płaszczem. Każde z nich zauważyło też zranioną łapę i ostry kawałek kości podrygujący wśród obfitego futra na szerokiej piersi. Było jednak za jasno i zbyt tłoczno, aby ją zaatakować i okraść.
Uciekało to jednak uwadze odkrywczyni. Dla niej dzień był piękny, a to już był powód, aby cieszyć się życiem. Żałowała jedynie, że w nocy nie spadł śnieg, bo uwielbiała patrzeć, jak błyszczy on w jasnym słońcu, chodzenie po świeżym puchu należało też do jednej z jej ulubionych czynności. Długie uszy wyłapywały każde delikatne trzaśnięcie delikatnych śnieżynek, co sprawiało, że waderze przechodził przyjemny dreszcz po grzbiecie.
Unikała jednak wzroku przechodniów. Już wiele razy miała okazję się przekonać, że nie przepadają oni ani za jej optymizmem, entuzjastycznym wzrokiem, a tym bardziej specyficznym, szorstkim akcentem. 
Po kilkunastu minutach ni to spaceru, ni to biegu, doszła do TEJ ulicy. Zatrzymała się i wzięła głęboki wdech, czując, jak przyspiesza jej serce, a ona zaczyna się denerwować.
Zwolniła krok, wchodząc do bogatszej części Centrum. Wiedziała bowiem, że znajduje się na terytorium, które absolutnie nie tolerowało jej wybryków. Z jakiegoś powodu właśnie te biedniejsze części miasta wydawały jej się przyjaźniejsze. Nie jakoś specjalnie, ale gdy w nich przebywała, miała pewność, że nikt na nią nie burknie. Mogła skakać i wariować, witać nowy poranek z uśmiechem na pysku. Bardzo się z tego cieszyła, nie zdając sobie sprawy z tego, że tamtejsze wilki były po prostu zbyt zajęte walką o przeżycie, aby przejmować się jakąś postrzeloną małolatą - prawdopodobnie po prostu kolejna świruska z sąsiedztwa. Tam było takich pełno i każdy zdążył się do nich przyzwyczaić. Nikogo nie dziwiło, że ktoś zatacza się po ulicy, krzyczy lub pusto wpatruje się w dal. W głowie Xevy ta bierność oznaczała, że wilki z jej dzielnicy były po prostu milsze.
W sercu Centrum było jednak inaczej. Wiele razy usłyszała, że odstrasza klientów, gdy zbyt długo patrzyła wielkimi oczami na migoczące w słońcu szklane obrazy czy drogie kamienie. Zdarzało się, że wygoniono ją ze sklepu, bo z podniecenia nie mogła przestać machać długim ogonem i zrzucała towary z półek. Raz czy dwa zaczepiła ją straż i bardzo podejrzliwie zaczęła wypytywać o coś zwanego ,,alkoholem" i ,,narkotykami", tłumacząc przy okazji, że zakłóca porządek swoim głośnym śpiewaniem. A przecież nucenie pieśni pochwalnych w teneriskim było normalną sprawą! W domu robiła to codziennie z koleżankami.
Takie sytuacje, jak i wiele innych nieprzyjemnych przypadków, sprawiały, że w środku Centrum Xeva zmieniała się w idącą z opuszczoną głową kulkę nerwów. Nie cierpiała, gdy ktoś zwracał jej uwagę, bo najczęściej słyszała przy tym niezbyt przyjemne epitety kierowane w jej stronę. Frustrowało ją też to, że tubylcy tak negatywnie odnosili się do jej uśmiechów, biegania, zabaw i śpiewów. Nikomu przecież nie sprawiała przykrości, nie robiła krzywdy! To, że zdarzało jej się gonić kruki na rynku było jedynie nieszkodliwą rozrywką, a sprawiało jej tyle przyjemności. Wspinanie się na rzeźby przedstawiające Królową pozwalały lepiej się rozejrzeć (szczególnie, gdy ulice były wręcz zalane wilkami), a zagadanie do obcej osoby i zaproponowanie jej przytulenia powinno sprawić jej radość. Wadera nie mogła zrozumieć, dlaczego wilki z Krainy Wiecznie Skutej Lodem tak często chodzą smutne, z głowami niemalże przy ziemi. Dlaczego tak często się kłócą, dlaczego nie uśmiechają się, gdy słońce wyjrzy zza chmur. Czemu ze sobą nie rozmawiają, tylko przeciskają się przez uliczki niczym mrówki, kłapiąc na siebie zębami i śląc w swoją stronę szyderstwa? Dlaczego nagle te wszystkie pozytywne rzeczy, radość, zachwyt i miłość do świata są... złe?
Nie miała odpowiedzi na te pytania, pozostało jej jedynie się przystosować. Szła więc przez Centrum z podkulonym ogonem, posyłając nerwowe spojrzenia w stronę każdego, kto na nią zerkał. Starała się chodzić najmniej zatłoczonymi ścieżkami, jak ognia unikając dużych tłumów, bo tam najłatwiej było o popełnienie błędu. 
Prześlizgiwała się między budynkami, czasami się gubiąc, czasem odnajdując. Zaczynała ją powoli boleć głowa, bo ciągle dochodziła do niej masa odgłosów i zapachów. Ciągle coś się działo, ciągle bombardowały ją miliony bodźców, które non stop się mieszały, przechodziły z jednej strony na drugą, stopniowo ją ogłupiając. Nie wiedziała już, na czym się skupić, bo jej mózg próbował przetrawić mnóstwo informacji na raz. Miała wrażenie, że powoli zaczyna zapominać, jak się nazywa, a wszechobecny hałas, który narastał z każdą godziną, coraz bardziej ją dezorientował i zapędzał w kozi róg. Czuła się niepewnie bez swoich zmysłów, a jeszcze gorzej było, gdy znalazła się w miejscu, gdzie cały czas obawiała się negatywnego komentarza czy krzywego spojrzenia. W pewnym momencie musiała się na chwilę zatrzymać w pustej uliczce, bo zaczęło jej się kręcić w głowie od przytłaczającej ilości bodźców.
W końcu z westchnieniem ulgi udało jej się zauważyć gabinet przełożonego odkrywców. Nad drzwiami niewielkiego budynku wisiał szyld, a przez okno dało się dojrzeć ściany ozdobione trofeami, skórami i przeróżnymi roślinami za szybkami. 
Wadera nieco się ożywiła, ciesząc się z faktu, że wreszcie ma możliwość zejścia z pełnych społecznie niebezpiecznych pułapek. Podbiegła radośnie do wejścia i wkroczyła do środka.
Mimo że nie wrócił jej dobry humor z samego początku dnia, czuła się lepiej w zamkniętym pomieszczeniu, ciepłym i cichym,  które wyciszało cały hałas i smród Centrum. Rozejrzała się i skrzyżowała spojrzenie z niebieskimi oczami należącej do szarej wadery stojącej przy niskim biurku.
- Dzień dobry...? - zaczęła nieznajoma. Xeva uśmiechnęła się niepewnie, czując, jak się czerwieni. Zapadła długa cisza, a z każdą mijającą minutą wyraz pyska drugiej samicy wyrażał coraz większe skrępowanie i zdenerwowanie. W końcu zapytała: - Jak się pani nazywa?
- Xeva! - szczeknęła piegowata. Sekretarka odetchnęła z wyraźną ulgą i zaczęła przeglądać jakieś zapiski.
- Jaka Xeva? - znów odezwała się niebieskooka.
- Jak to jaka? - Teneriska zmarszczyła pyszczek. - Po prostu Xeva!
- A... ha... - wydukała pracownica, poświęcając piegowatej długie, zaniepokojone spojrzenie. - A po co pani przyszła?
Różowooka wyciągnęła list i podała go nieznajomej. Niezręcznie go otworzyła i podetknęła jej pod nos, sprawiając, że szara zmuszona była do zezowania.
- Dziękuję - odparła sekretarkaa i zerknęła na wilczycę z grymasem, odsuwając telekinezą świtek, który lewitował tuż przed jej oczami. Zaczęła go czytać, co jakiś czas kontrolnie spoglądając na długouchą, która z ciekawością rozglądała się po pomieszczeniu, szepcząc coś do siebie pod nosem, zupełnie jakby obawiała się, że zaraz zacznie demolować pomieszczenie. Xeva jednak stała grzecznie i, czekając, aż sekretarka przeczyta jej zlecenie, próbowała z pamięci rozpoznawać rośliny ukazane na ścianie za biurkiem.
- Aha, pani od TEGO zlecenia - pokiwała głową samica, z powątpiewaniem spoglądając na Xevę. Ta uśmiechnęła się szeroko i zamachała gwałtownie ogonem, omal nie strącając nim dokumentów z blatu. Na szczęście papierów, zostały szybko przytrzymane przez szarą łapę.
- Tak, to ja!
- Proszę usiąść i poczekać, aż reszta zleceniobiorców się pokaże - sekretarka z westchniem ulgi wskazała pufy leżące na wypolerowanej podłodze w sąsiednim pomieszczeniu z uchylonymi drzwiami. Piegowata przekrzywiła głowę, nastawiając szpiczaste uszy i zamachała lekko długą kitą.
- Zleceniobiorców? - zapytała, dukając nieznane sobie słowo z bardzo wyraźnym akcentem. Wadera spojrzała na nią niepewnie.
- No... Osoby, z którymi będzie pani wykonywać to zadanie.
- Aha! - podskoczyła Xeva po chwili wyraźnego analizowania słów, które musiała sobie przetłumaczyć na teneriski w głowie. - Ja już rozumiem, ja dziękuję!
I uradowana udała się do drugiego pokoju, radośnie siadając na jednej z puf. Pomieszczenie było niewielkie, ale bardzo przytulne. Przeciągnęła łapą po miękkiej poduszce, podziwiając estetyczne szwy i kolorowe nitki. Podniosła głowę i uśmiechnęła się szczerze do sekretarki, którą widziała przez otwarte drzwi, a ta niepewnie odwzajemniła gest, dalej obserwując nietypowego gościa. Zastanawiała się, czy powinna ją poprosić o odwieszenie płaszcza, ale zdecydowała się machnąć na to łapą. Zorientowała się, że nie pochodzi z Królestwa. Być może jest jej zimno. Poza tym nie chciała z nią rozmawiać więcej, niż to było potrzebne. Poprawiła rozrzucone papiery, zastanawiając się, skąd biorą się TAKIE osobistości i wróciła do pracy.
 
 
< Karwiela? Lys i Tin? Nevt? >

  


 Słowa: 2541 = 202 KŁ

Od Vallieany CD. Jastesa

Biegała. Naprawdę dużo biegała. 
Raz była w lesie. Dookoła unosiły się zapachy. Prawdziwa euforia zapachów- drzewa, kwiaty, rozbiegane zające przed nią, za nią, masa ptaków i motyli, których nigdy nie widziała poza księgami. Były wszędzie. Przemieszczały się, zatrzymywały w bezruchu, wyginały w pozycje równie nienaturalne, jak szalone były kolory przez nie reprezentowane. Nie było ani śladu po śniegu. Był kalejdoskop barw i świateł, pochłaniających wszystko niczym płomienie malowane przez samą Mokashi. A ona biegła prostą, soczyście nasiąkniętą mieniącymi się pigmentami ścieżką, wpatrzona maniakalnie w jeden punkt. Nie musiała jeść, nie musiała pić, nie nie musiała oddychać. Musiała biec. Nawet się więc nie rozejrzała, gdy cała ta obłąkana wizja rozpadła się gwałtownie w drobiny żółtego piasku, zaś spomiędzy jej mechanicznie poruszających się kończyn zaczęła pryskać woda. Morze. Wiatr. Niebo. Piszczące krzyki nieznanego ptactwa orały słuch tak, jak ich masywne dzioby i krótkie pazury mierzwiły czarno białe futro w niezrozumiałych atakach. Wielkie, białe skrzydła pobudzały wiatr, przez który cząstki piachu i słonej wody bezczelnie lądowały w oczach, nosie i pysku. Zamazywały widok na niebieskie sklepienie świata. Wygłuszały wrzask. Nie powstrzymała krótkiego śmiechu, skutkującego jeszcze większą ilością piachu i soli w pysku. Nie przeszkadzało jej to. Gnała przed siebie. Znów wbiegła w leśny krajobraz. Wiosna, pąki. Lato, słońce. Jesień, liście. Nie było to coś, czego kiedykolwiek mogła doświadczyć w krainie wiecznej zmarzliny. Lód, właśnie. Wreszcie zima, śnieg. Dalej biegła, jednak gwałtownie dopadło ją mrożące krew w żyłach zimno. Pysk buchnął parą, by zaraz zaczerpnąć głęboki wdech. Uniosła załzawione, przeraźliwie niebieskie tęczówki. Czarny basior, stojący na środku zamarzniętej łąki, z łapami skutymi w smolistej mgle. Czerwone oczy były zmrużone w cynicznym uśmiechu. Grunt zaczął się pod nią zapadać. Nie, to nie grunt. To jej noga.

Valliano, martwiłem się o ciebie.


Powieki wadery się uchyliły, jednak blask szpitalnych świateł niemal natychmiast zmusił je do ponownego osłonięcia wrażliwych źrenic. Nie było to za bardzo po myśli zielarki. Obudziła się dosyć spontanicznie, jednak nie była w stanie dokładnie określić czy było to trzy minuty wcześniej, czy może trzy godziny. Wiedziała za to, że ma dosyć spania. Niewidzialna siła jakby dotykała całego jej ciała, pobudzając je do działania, do jakiegokolwiek ruchu. Siła nie była agresywna, wcale nie szarpała, a bardziej ciągnęła kończyny ledwo przytomnej samicy ku górze, dając sygnały, że żyje. Ona sama cieszyła się z faktu, że oddycha.

Rzeczywiście, jasne światła zaczęły majaczyć, a jakieś fizyczne ciało zaczęło dotykać jej ciała, przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Ktoś nią potrząsnął, ktoś podniósł jej głowę, ktoś się bawił jej rozchwianymi członkami, ktoś coś non stop mamrotał. Sama świadomość Vallieany wracała powoli, mimo jej walki. Już raz obudziła się z takiego snu i jej organizm zdawał się o tym pamiętać. Już raz spał przez miesiąc, a potem przez ponad miesiąc nie mógł się z tego otrząsnąć, tym razem miało być inaczej. Ty razem nie było z nią aż tak źle.

- Ma pani... ma pani te moce...- 

Zamrugała, próbując skupić wzrok na migoczącym przed nią wilku. Spora wadera, chyba Sivarius. Tak, raczej tak. Chyba nawet się śmiała. Dlaczego lekarz miałby się śmiać, mówiąc takie słowa?

- ..odciąć tę nogę, bo wyglądała...-

Zerdin znowu zabujała głową, chcąc wyłapać szczegóły. Gdzieś głęboko miała wrażenie, że zdania wydobywające się z kształtu białej wilczycy były niezwykle istotne, ale nie wiedziała co może z tym zrobić. Opuściła kończyny, a czarny łepek samoistnie opadł na poduszkę, gdy drętwiejący kark przestał spełniać swoją rolę. 

- ...leki przeciwbólowe powinny… i sen…

Jednak Vallieana już spała. 

Następna jej pobudka wyraźnie różniła się od poprzedniej. Przede wszystkim, umysł samicy był zdecydowanie jaśniejszy. Szybko się zorientowała, że znajduje się w szpitalnym łóżku i, że coś złego się stało. Na początku nie wiedziała co, jednak wystarczyło jedno porządne rozejrzenie się, by masa wspomnień (bynajmniej nie jej własnych, miała bowiem w głowie zgliczowane wspomnienia trzech wilków) usmażyła jej szare komórki. Tym razem też nie dawała celowo znaków życia. Leżała na boku z szeroko otwartymi oczami i trawiła każdą myśl, która próbowała się na siłę zagnieździć w mózgu sygnalizując “to nieee był seeen. Caias zeżarł ci nooogę...”, aż w końcu ktoś zwrócił na nią uwagę.

- Jest już pani z nami?

Duży basior uśmiechnął się półgębkiem i podszedł do łóżka wadery. Ta na początku chciała wstać, jednak szybko się rozmyśliła.

- Może mi pan powiedzieć… jak tu trafiłam? Co się stało z moimi towarzyszami? I co z moją łapą? Czy ja…

- Proszę o spokój, zaraz wszystko wyjaśnimy. Będziemy musieli też wypełnić dokumenty, ale na to przyjdzie czas. Przede wszystkim, jak pani się czuje, pani Vallieano?

Zielarka przesunęła spojrzeniem po lekarzu, a potem po jedynym fragmencie swojego ciała jaki widziała: dwóch wyciągniętych w przód łapach. Jedna z nich, ta lewa, czarna spoczywała pod tą drugą, misternie obwiązaną uzdrawiającymi liśćmi, pierwotnie białą. Spróbowała poruszyć kończyną, jednak było to na nic. Błękitne opuszki pozostały nieruchome.

- Jest pani pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i regeneracyjnej magii, a w związku z dosyć poważnym… uszkodzeniem, cała prawa kończyna została znieczulona od ramienia, by tkanki mogły się swobodnie odbudować… Na początku planowaliśmy całkiem ją amputować od łokcia, jednak ze względu na pani moce damy jej czas. Jeśli unerwienie nie wróci albo coś pójdzie źle, to będziemy się zastanawiać do dalej.

Samica nie skomentowała tego niczym, nadal wpatrując się w kończynę.

- Jak długo spałam?  I co z dwoma basiora…

- Pan Jastes został już poinformowany i jest w drodze, zaś szczenię wróciło do rodziców. Spała pani przez około dwa dni.

Tym razem musiała się podnieść. Gwałtowne poruszenie i szok wymalowany na jej pyszczku wyraźnie skonsternowały wilka, który szybko poprosił o nieprzemęczanie się.

Następne minuty minęły na wzajemnym wypytywaniu się obu wilków o szczegóły, jednak ostatecznie oboje nie wyszli z rozmowy w pełni usatysfakcjonowani- Vallieana wiedziała, że będzie musiała jeszcze zostać w szpitalu przez długi czas, co spowoduje poważne zaniedbanie jej pracy i prawdopodobne obumarcie części roślin, którym od dawna z takim zaangażowaniem poświęcała swoją krew, zaś lekarz nie dowiedział się, co takiego się stało z tą cholerną łapą wadery. Ona powiedziała tyle, że nie pamięta. Najszczęśliwszym momentem dnia za to było wkroczenie na salę Jastesa. Na widok wielkiego wilka niebieskooka chciała się na raz roześmiać i rozpłakać (co zresztą zrobiła, nie mogąc powstrzymać nagłego zalewu emocji), bo, na bogów, przeżyli razem coś tak nieprawdopodobnie przerażającego… Poza tym była poruszona samym faktem, że od razu przyszedł ją odwiedzić w szpitalu.

Szybko wymienili podstawowe fakty, kiedy Valli cały czas ocierała łzy z policzków, próbując zachowywać emocje na wodzy. Dowiedziała się, że posłaniec nocował w okolicy, i że nic mu nie jest, chociaż ma zdecydowanie dość wrażeń na najbliższy czas, a Caias trafił bezpiecznie do rodziców za co byli bardzo wdzięczni. Zarówno rodzina szczeniaka, jak i on sam, a nawet wędrowni handlarze życzyli zielarce szybkiego powrotu do zdrowia. W końcu zapadł moment ciszy, podczas której oboje wpatrywali się gdzieś w przestrzeń. Byli sami w pomieszczeniu (fontanna krwi wyciekającej z łapy rannej samicy była najwyraźniej wystarczającym powodem, aby zamknąć ją w odosobnieniu), co tylko minimalnie dawało komfort przy tak ważnej rozmowie, ponieważ musiało w końcu paść pytanie, które paść musiało.

- Co teraz?

Złote oczy basiora zwróciły się na samicę. Był wykończony, jednak wyraźnie nie chciał sam podejmować tej decyzji. Zerdin nie miała mu za złe, ponieważ jak mogłaby? Wcześniej jasno zadecydowali, że chcą pomóc tej opętanej kupce nieszczęścia, jednak w obliczu poświęcania swojego czasu, nerwów, a przede wszystkim zdrowia, przestawało to się logicznie kalkulować. Oczywiście, wcześniej też wiedzieli że nie wyjdą z tego bez szwanku, lecz podchodząc do sprawy, powiedzmy, na trzeźwo (gdyż Jastes nie mógł spokojnie usiedzieć przez dwa dni, które wadera spędziła w uśpieniu) nie spodziewali się, że rzeczywistość może zmiażdżyć ich do tego stopnia. Poza tym Caias teraz był z rodzicami, więc zakładając że obydwoje z białym wilkiem odpuściliby sobie pracę i ogólnie zdrowy rozsądek, to pod jakim pretekstem niby mieliby się spotykać z tym młodziakiem? Odprowadzili go do domu, mieli po drodze wypadek, to cóż, tak bywa, dzięki za wszystko i szerokiej drogi! 

Czaszka Vallieany zaczęła od tego wszystkiego dymić. W pewnym momencie pomyślała nawet o wizycie u jakiegoś psychologa, zupełnie ją odcinając od najważniejszej sprawy. Przywróciło ją do rzeczywistości krótkie chrząknięcie opierzonego towarzysza, którego zmęczone spojrzenie błądziło gdzieś za oknem. Zielarka odetchnęła.

- Myślę, że oboje potrzebujemy czasu na  powrót do całkowitej sprawności…- zaczęła, zerkając na swoją własną kończynę. Jastes lekko skinął głową, nadal nieobecny wzrokiem- A co do tej sprawy, to myślę… że nie jest to coś, z czym jesteśmy się w stanie mierzyć… Nie zrozum mnie źle, ale… jesteśmy zwykłymi wilkami, a nie superbohaterami i…- jąkała się, sama nie będąc przekonaną do słów produkowanych przez własny pyszczek. Czy naprawdę mogli to tak zostawić? Zaczęła się zastanawiać, jak wiele takich wilków jak oni trafiło na tego nawiedzonego potwora, a ile wilków dopiero na niego trafi. Jak się to dla nich skończy? Jak to się skończy dla Caisa?

- Rozumiem.- wewnętrzne rozterki przerwał spokojny, nieco wyprany z sił głos- Oboje zgadzamy się, że to nie jest zabawa dla naszym poziomie.

Wadera uniosła łeb. W złotych oczach była powierzchowna obojętność, ale też strach. To przerażenie równie dobrze mogłoby być odbiciem jej własnych wątpliwości, gdyby nie fakt, że obok niego stało jeszcze coś- determinacja. 

Zmrużyła lekko powieki i spojrzała gdzieś w dół. Wzięła lekki wdech. Gdzieś przeskoczyła jej myśl, że samo oddychanie rzeczywiście może być naprawdę przyjemną czynnością.

- Czyli to koniec tej przygody…- zaczęła, a wahanie ulotniło się z jego głosu- Ale wpadnij do mnie na herbatę... jak już wrócę do domu i się ogarnę z tym wszystkim.

I mimowolnie się uśmiechnęła, może nawet przez chwilę się poczuła tak, jakby wszystko co najgorsze było już za nimi wraz z wypowiedzeniem tych słów.



<Koniec>


Słowa: 1570 = 123 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics