czwartek, 31 marca 2022

Od Vallieany, CD. Lys i Tin

Chaos, który musiała wadera ogarnąć w tym mało wilczym ciele był przeogromny i chociaż sama obecność Lys i Tin była bardzo pocieszająca, tak ich histeria już nie do końca. Bogowie, jak dużo one mówiły, a mała Vallieana nie miała nawet najmniejszej szansy żeby przebić się przez ten krzyk! Musiała więc odczekać chwilę, nim wadery wróciły do względnie ogarniętego stanu, oczekując odpowiedzi od towarzyszki w ciele drobnej samiczki.
Gronostaj wykorzystał to spojrzenie i machnął łapką na znak żeby ciemny pysk się zbliżył, a gdy tak się stało, obie kończyny przednie drobnego ssaka spoczęły na wielkim nosie. Cztery pary oczu zalśniły w skupieniu.
– Uspokój się, Tin. Damy sobie radę – rzuciła, na ślepo zakładając, że to właśnie ta wadera z pary zamieszkującej kozie ciało miała wyższy ton głosu. 
Vallieana ze spokojem pogłaskała wilczycę po kufie i korzystając z tej chwili ciszy, pozwoliła sobie na chwilę zastanowienia. Tylko chwilę, ponieważ pyszczek Lerdisek nie zamknął się na długo.
– Co teraz zrobimy? – zapytały cicho, a Valli... cóż, nie miała pojęcia co miały dalej zrobić. Rozważała opcje. Cała postawa Vernona wskazywała na to, że nie ma powodu do stresu, więc w tym wypadku powrót do domu byłby nonsensem i pewnie wiązałby się z zostaniem wyśmianym przez ducha, szczególnie biorąc pod uwagę, że  tym stanie Zerdinka tak czy inaczej nie byłaby w stanie opiekować się kamieniarkami. Lodowe oczki znów skierowały się na te złote, zezujące na gronostaja w przejęciu. Vallieana zdała sobie również sprawę, że przez cały czas uspokajająco gładziła wielki pysk, więc zaraz się wycofała.
– Pójdziemy nad to morze. Oddamy kamieniarki pod opiekę specjalisty, a potem zgłosimy straży, że po okolicy biega jakiś żartowniś zmieniający wilki w zwierzęta. Nie chcę nawet sobie wyobrażać co bym musiała robić, gdyby coś takiego przytrafiło mi się, gdybym była sama... Później będzie z górki. Pasuje wam ten plan? – samiczka zrobiła pauzę, dając Lys i Tin czas na przetrawienie tego wszystkiego. W końcu, mimo iż wypełnione niepewnością, skinęły głową, więc czarnula kontynuowała – Dacie radę wziąć ptaki, moją torbę i mięso? 
Lerdis spojrzały na rzeczy porzucone przez przemianę zerdińskiej wilczycy, po czym znów kiwnęły głową w zgodzie, pomrukując ciche "mhmm" dla potwierdzenia, dopasowując swój ton głosu do głośności gronostaja.
– To znaczy, że nie wiesz jak się naprawić? – pisnęły.
– Nie – odparła szczerze druga (trzecia) – ale jakoś da się na pewno.
Uśmiechnęła się pocieszająco.

I tak doszło do próby zapakowania wszystkiego na grzbiet Lys i Tin. O dziwo, poszło dużo sprawniej niż można by się spodziewać, a przynajmniej zielarka była pod wrażeniem. Z jednego boku krępego ciała tkwił kosz z kwiczącymi ptakami, z drugiego zaś zielarska torba, w której wylądował ząb Vernona, i jedna porcja mięsa, gdyż druga została schowana między gąszczem pobliskich krzaczorów. Gronostaj biegał dookoła, plątał się i wszędzie zaglądał, zaniepokojony, że waderom może być zbyt ciężko.
– Ale na pewno wszystko jest w porządku? Jeśli tylko odczujecie zmęczenie to od razu powiedzcie i zrobimy przerwę, dobrze? Nie chcę żeby cokolwiek wam się stało, ponieważ was w to wciągnęłam.
W odpowiedzi objuczona koza podskoczyła kilka razy, zrobiły kilka kroków w każdą stronę, a potem wypowiedziały pewnie:
– Jest dobrze, nie musisz się martwić!
Fakt faktem, wadery były trochę młodsze od Vallieany, a jednak ta odnosiła przeszywające wrażenie, że powinna się martwić. Zagrzebała jednak to poczucie w śniegu, tak jak wcześniej zrobiły to z niewygodnym królikiem.
– No dobrze, w takim razie... Według planu miałyśmy zjeść posiłek na wysokości trzech czwartych drogi, ale zrobimy przerwę trochę wcześniej ze względu na to drobne obsunięcie czasowe... i nie tylko – westchnęła – Sama też muszę przyznać, że nie wiem jak wiele zniesie to ciało, więc nie wątpię, że dotrzemy na miejsce z opóźnieniem. Nie martwcie się więc powiedzieć mi, jeśli będziecie potrzebowały przerwy.
– Będziemy wołać – oznajmiły wadery, przestępując z łapy na łapę – Ruszamy?
Zerdinka wykonała podobny ruch, jakby chcąc dodać sobie siły utracone przez cały ten shit, w którym się znalazły.
– Ruszamy. 

<Lys i Tin? Robimy tup tup~>
Słowa: 631 = 37 KŁ

czwartek, 24 marca 2022

Od Artema, CD. Vallieany

Przystanąłem za drzwiami, czując mroźny powiew. Niósł za sobą przeróżne zapachy, moje jak i nieznajomej. Głęboko wciągnąłem kłujące, mroźne powietrze żeby wyczuć tak dużo woni ile tylko się dało, bo miałem przeczucie że wrogi wilk nie odpuścił by tak łatwo, skoro tyle trudu zadał sobie na długą pogoń. Normalnie, raczej by odpuścił nie mogąc jej dogonić, chyba że był czymś bardzo zmotywowany. Zastanawiało mnie tylko, komu mogła podpaść taka drobna, niewinnie wyglądająca wadera. Wątpiłem że zrobiła coś złego, dlatego chciałem pomóc na tyle, ile byłem w stanie. Zapewnienie jej i karczmarzom bezpieczeństwa było pierwsze w kolejce - każdy niebezpieczne wilk może być tak samo niebezpieczny dla każdego innego wilka, dlatego czułem konieczność złapania go.
Lampa rozświetlająca śnieg na złotawy kolor, rzuciła cień na jeden z wąskich zaułków. Na śniegu, mimo mocnego opadu łącznie z deszczem widać było delikatne ślady łap, prowadzące właśnie tam. Nikt z nas tam nie wchodził, a mogłaby to być świetna kryjówka. Zachowując ostrożność, bezszelestnie podszedłem do miejsca między innymi chatami. Zapach który wtedy złapałem, był prawie znikomy. To utwierdziło mnie w tym, że ktokolwiek tam był - zniknął. 
- Ale dlaczego nas śledził?- To pytanie na razie pozostawało bez odpowiedzi. Czułem, że jest to jakaś głębsza sprawa, którą trzeba zbadać od podszewki. Nadzieję dawał mi zapach, który na pewno będzie unosił się jeszcze przez chwilę. Nie chciałem go zgubić, ale też pozostawienie karczmarzy i wadery samych byłoby bardzo lekkomyślne. Z tego co wiem, niedaleko patrol powinny mieć dwa inne wilki, które mógłbym poprosić o obserwowanie miejsca. No i jest jeszcze Marv, ale nie mogłem zostawić go samego. Jeszcze zanim ruszyłem przekazać pobliskim wilkom tą wiadomośc i zawiadomić Marv'a, wróciłem by pogadać z gospodarzem.
- Czegoś się dowiedziałeś?- Zostałem zapytany w progu drzwi. Po mojej minie mógł domyśleć się, że nie mam dobrych wieści.
- Niestety tylko tyle, że musicie mieć się na baczności.- pokręciłem głową- Przepraszam za narażanie was, nie myślałem że to jest poważniejsza sprawa. Jedyne co mogę wam zaoferować to możliwie największe bezpieczeństwo. Zawiadomię odpowiednie wilki żeby obserwowały waszą karczmę, a wy nie otwierajcie nikomu drzwi, zachowujcie się jakby was tu nie było. - Odrzekłem ze skruchą. Miałem nadzieję, że jednak żadna interwencja nie będzie potrzebna.
- Ale...ale skąd będziemy wiedzieć że to ktoś od ciebie się tu szwęda a nie ten bandyta?
- Cokolwiek będą od was chcieli....zapukają sześć razy. Jak to nie wystarczy, zapamiętaj te cyfry - szybko wyjąłem z torby kawałek papieru, na którym napisałem kod "8639". Jak nie będziesz miał pewności to powiedzą go. Nie mów o nim nikomu, nawet żonie - tylko ty otwieraj drzwi. W razie czego wszyscy się schowajcie tam, gdzie nikt was nie znajdzie. Postaram się wrócić jak najszybciej.- Obiecałem, po czym od razu ruszyłem pędem na teren innych stróżów. Przekazałem im wszystko co potrzebne, obiecali doglądać okolicy tak często jak to możliwe. Jakiś czas temu Spotkali też po drodze mojego kompana, mieli go znaleźć i dogadać się co do tego kto kiedy będzie doglądać karczmy - w końcu mieli też swoje zadania.  Podziękowałem im, mogąc ruszyć w dalszą drogę.
Jeszcze raz przebiegłem po okolicy karczmy, szukając zapachu który gdzieś już zdołał umknąć. Po około 15 minutach zacząłem tracić nadzieję. Musiałem na chwilę przystanąć. Zebrać myśli. Wytężyłem maksymalnie zmysły, krocząc ścieżką którą szedłem z waderą. Nasze ślady zdołały już zniknąć pod nową warstwą świeżego puchu. Ale zagłębienia, które ledwo widoczne widniały jakiś metr od naszych wydawały się być świeższe. Uważnie podążałem za nimi, aż doszedłem do zaułku z którego wbiegła na mnie drobna wadera. Z ciemności, mogłem dostrzec bardzo mało widoczny zarys postaci, która niosła za sobą odgłosy....ciągnięcia czegoś. Jakiegoś przedmiotu? Po reakcji, a w zasadzie jej braku, stwierdziłem że postać nie zdaje sobie sprawy że ktoś ją obserwuje. W tym momencie, każdy był dla mnie podejrzany - wzleciałem do góry, a dzięki opadom ruch moich skrzydeł był stłumiony. Postać w ostatnim momencie spojrzała w górę - było już niestety na to za późno. Wystraszyła się na tyle mocno, że odskoczyła akurat w lekko oświetlone latarnią miejsce. Nie był to mój podejrzany. 
- Czego mnie straszy po nocy! Ja nic nie robiłem! Sobie innych okradaj, ja nic nie mam szczeniaku!- Warknął, kładąc po sobie uszy.Poszarpane szaty, worek z jakimiś duperelami. 
- Przepraszam, nie miałem zamiaru Pana wystraszyć. Myślałem że jest Pan kimś innym. - Odparłem spokojnie, wychodząc z ciemności. Odznaka stróża, mieniła się złotawym blaskiem. Bezdomny spojrzał na nią, a w jego oczach widniała niepewność.
- Nic nie robiłem, więc nie może mnie Pan aresztować! Ja tu najmniej szumu robię a to ja zawsze podejrzany...Najpierw mnie potrącają, a potem jeszcze straszą. Od czego wy tu jesteście?! - Wyjęczał z pogardą w głosie, jednak nie to mnie zainteresowało. Wadera wspominała, że potrąciła niechcący bezdomnego podczas ucieczki. 
- Kto Pana potrącił?- Spytałem do razu.
- Ooo, teraz się Pan stróż interesuje! - wywrócił oczami, zbierając drobiazgi które wypadły z worka. 
- Proszę odpowiedzieć.- Zażądałem, stawiając łapę między nim a jakąś błyskotką po którą sięgał. - To ważne, dla bezpieczeństwa Pana i wszystkich innych.- Spojrzał na mnie spod byka, niechętnie wzdychając.
- No to spałem w zaułku a nagle słyszę że ktoś biegnie. Nie zdążyłem nawet nic zrobić a tu BUM ktoś we mnie wpada! Na Przeklinałem się, bo kurde spać nie dają i nawet żadnego przepraszam nie powie!- Zmrużył ze złości oczy. Spuściłem wzrok, słuchając dalej. Miałem nadzieję że może zauważył coś jeszcze.- Ale to nie wszystko!- Wzdrygnąłem się, wytężając słuch.- Zaraz znowu słyszę bieg, ale tym razem zdążyłem wstać! Już chciałem nakrzyczeć na te bachory, ale ten drugi tylko mi zagroził w biegu. Nie jestem jakiś postawny ani walczyć nie umiem to nie chciałem się dłużej narzucać. Siedziałem cicho to pobiegł dalej i dalej, no i coś tam mu wypadło z kieszeni to sobie wziąłem w zamian za przeprosiny.- Wzruszył ramionami, wrzucając do worka ostatnią rzecz.
- Ej chwila, ma Pan jeszcze tą rzecz?
- Mam i nie oddam! To moje, ja znalazłem!- Schował worek za dobą, dając mi do zrozumienia że za darmo nie mam nawet na co liczyć.
- A jak odkupie tą rzecz?- Wyjąłem z mojej torby monety. Minę nie miał za szczęśliwą, więc dołożyłem jeszcze kilka.- Tylko tyle mam przy sobie. Proszę, to jest dla mnie bardzo ważne. Przez tamtego wilka ktoś jest w dużym niebezpieczeństwie. - Wbiłem w niego wzrok, co wywołało w nim presję. Niechętnie, ale przystał na moją propozycję. Była to mała torba z jakimiś rzeczami w środku. Czułem na niej zapach nie tylko ten nieznajomy, ale też zapach wadery. Podziękowałem bezdomnemu i poleciłem żeby udał się w jakieś bezpieczniejsze miejsce.
Dowód schowałem w swojej torbie i ruszyłem z tymi informacjami z powrotem do karczmy. Dopiero tam chciałem przyjrzeć się temu co znalazłem. Kiedy byłem już w okolicy, spotkałem Marv'a przechadzającego się na tyłach chaty.
- Artem! Tamte wilki przekazały mi co się stało...wszystko w porządku?- Spytał z troską.- Nikt się tu nie kręcił, a przynajmniej nie kiedy ja tu byłem.
- To dobrze, Marv. to dobrze...Ale ta sytuacja jest dziwna. Rozmawiałem z bezdomnym który widział tą sytuację i znalazłem coś.- Pokazałem mu torbę, delikatnie otwierając ją w celu powierzchownego zbadania jej zawartości. Marv zajrzał do środka, po czym spojrzał na mnie w bardzo zmartwiony sposób.- No co jest?- przechyliłem głowę do boku.
- Ja widziałem coś takiego.- Zawahał się przez chwilę. Ten list - wskazał kawałek papieru, naznaczony jakimś znakiem.- Takie daje się komuś żeby zlecić mu...no wiesz.- Przejechał swoim pazurem po karku. Rozszerzyłem oczy, głęboko wzdychając. - Chyba musisz z nią pogadać i to szybko. Wątpię że to była jednorazowa akcja.
Miał rację. Ten ktoś na pewno tak szybko nie zrezygnuje. Nie wiedziałem tylko, jak wadera na to zareaguje, ani czy w ogóle wie o co chodzi. Podczas gdy partner dalej pilnował bezpieczeństwa, ja zapukałem sześć razy. Drzwi otworzył karczmarz, a widząc moją minę, usunął się od razu na bok. Zamknąłem szczelnie drzwi, słyszę delikatny stukot łap uderzanych o drewnianą podłogę. Ignorując jej pytanie, poleciłem żeby usiadła obok paleniska. Poprosiłem o rozmowę w cztery oczy, a po chwili zostaliśmy już sami. Spojrzałem w jej oczy, w których widać było zdenerwowanie.
- Jak się czujesz? Wyglądasz lepiej.- Zauważyłem, chcąc jakoś wprowadzić ją w temat. 
- Dziękuję, o wiele lepiej. Bardzo mi miło że mi Pan pomógł, Panie...
- Artem.-  dokończyłem za nią.
- A więc dziękuję Artemie. - Spuściła głowę. - Vallieana.- Przedstawiła się, podając mi łapę. Uśmiechnąłem się lekko, po chwili znów wracając do kamiennego wyrazu.
- Powiedz, czy podpadłaś komuś niedawno? Może jakieś porachunki z przeszłości?- Spytałem najdelikatniej jak potrafiłem. Vallieana pokręciła w zdumieniu głową.- Proszę, zastanów się, to ważne.
- Nie! Nie przypominam sobie takiej sytuacji. A co się stało jeśli mogę wiedzieć?
Wyjaśniłem jej całą sytuację. Co znalazłem, z kim rozmawiałem, o śladach, o tym że ktokolwiek ją śledził wie gdzie jest. Nie mówiłem jeszcze jednak o liście, nie wiedząc jak na to zareaguje. 
- Może poznajesz coś z tych rzeczy? - Wyjąłem znalezioną przez bezdomnego torbę.

<Vallieana?>
Słowa: 1444 = 93 KŁ

sobota, 12 marca 2022

Od Vallieany, CD. Jastesa

Byli pędzeni jak myszy.
Ona, Jastes, nawet Vernon był wodzony za nos. Nie mieli szans aby się przeciwstawić, skoro nawet do końca nie wiedzieli w jaki sposób mogliby zawalczyć przeciwko bytowi tego kalibru, a jedyne co mogli zrobić, to… czekać. Albo sprawa ucichnie ku uciesze wszystkich, albo, co bardziej prawdopodobne, demon po nich wróci i uderzy niczym bumerang, podczas kiedy oni będą stali z zamkniętymi oczami, modląc się, by ich nie sięgnął. Tak, czy inaczej, z tyłu głowy Vallieana wciąż odczuwała mrożące krew w żyłach przeświadczenie, że jeśli ostatecznie dojdzie do tej mniej optymistycznej wizji, polecą głowy, nie wspominając już o biednym Caiasie, który był nie wiadomo gdzie i nie wiadomo było czy w ogóle powróci. 
Co za masakra, westchnęła w myślach.  
Następnego dnia wstała wcześnie, podobnie jak towarzyszący jej posłaniec. Wymienili kilka luźnych zdań, z których jasno wynikało, że żadne z nich nie planuje pozostawać w jaskini Adrila ani dnia dłużej.
– Myślę, że warto będzie chociaż raz dziennie się odwiedzać, przynajmniej przez następne dwa tygodnie – rzuciła wadera niby niezobowiązująco. Rzeczywistość jednak była taka, że propozycja była niezręczna nawet w obowiązującej ich sytuacji. Zamieszała w kominku za pomocą metalowego pręta i telekinezy, rzucając kątem oka na basiora.
Jastes tymczasem podniósł się na łapy i rozciągnął ciało, prawdopodobnie dając sobie dodatkowe sekundy na przemyślenie słów niebieskookiej.
– Masz rację. Jak rozumiem, planujesz pozostać w swoim mieszkaniu?
Odparła skinieniem głowy, po czym dodała:
– Tak, w końcu… nie jestem do końca sama. Co prawda, wciąż jestem tak samo narażona na atak, ale nie wyobrażam sobie, żeby teraz pozostawać w bezruchu.
W tym momencie do konwersacji włączył się trzeci głos, którego wstęp został poprzedzony potężnym ziewnięciem. Adril wszedł do salonu i, niby nie patrząc na parę wilków, skupił wzrok na czerwonej plamie szpecącej jego stół, do której zmierzył z braku innego punktu zaczepienia.
– Szybcy jesteście w podejmowaniu decyzji – i to powiedziawszy, przetarł suchą łapą parę razy po pozostałościach barwiącego środka.
– Noc to aż za dużo czasu na podjęcie decyzji. Szczególnie takiej, w której stawką jest własny komfort i bezpieczeństwo – Vallieana lekko się uśmiechnęła, szukając wzrokiem swojej torby. 
– Co prawda, to racja– westchnął starzec. Dopiero po chwili porzucił nieefektywną próbę oczyszczenia blatu i odwrócił się do towarzyszy – Zjecie chociaż śniadanie?
Nieelegancko byłoby odmawiać, więc Zerdinka i Sivarius zgodzili się na posiłek przygotowany przez zielarza, chociaż raz omijając temat zaginionego szczeniaka i jego samozwańczego przewodnika. Próbowali odtworzyć swobodną konwersację, Adril opowiadał o jedzonych przez nich rybach, które ostatnio dostał od znajomego łowcy, Jastes podpytywał o aromatyczne zioła służące za dopełnienie smaku mięsa, a Valli swobodnie rozmarzała o potrawach, które widziała na targu, Vernon zaś milczał, tak jak miał w naturze, nie chcąc psuć tej niemalże rodzinnej scenki. Zamiast tego, zastanawiał się nad ich położeniem. Szukał luk w działaniach versagonowskiego pomiotu, przekraczał niefizyczne granice i rozważał wiele opcji, zaangażowany aż do momentu, w którym jego, jak lubił sobie ją nazywać, podopieczna pożegnała się z Adrilem, a za nią ruszył posłaniec. Oboje byli zaopatrzeni, każde dostało trzy porcje ziół mających ochraniać ich umysły przed iluzją, poza tym Vallieana otrzymała również pęczek roślin należących do gatunku niezbędnego, by podobną barierę mogła stworzyć sama.
Zanurzyli łapy w śniegu. W głowie zielarki biały puch wydawał się wrogiem, tak jakby wrzeszczał całemu światu o tym, że znów byli na zewnątrz. Zapamiętywał ich kroki i wskazywał trasę każdemu potencjalnemu niebezpieczeństwu. Wzdrygnęła się na samą myśl, jednak przecież już podjęła decyzję i wbrew własnemu instynktowi ruszyła przed siebie pod okiem Jastesa. 
– Co powiesz na to, żebym odprowadził cię do domu? – zaproponował basior bez cienia uśmiechu na pysku, co jednak nie wymusiło na Vallieanie zachowania podobnego wyrazu. Lekko się uśmiechnęła, kierując spojrzenie na otaczające ich drzewa.
– Bardzo chętnie, ale… nie masz ważniejszych rzeczy do załatwienia? Wiesz, praca.
Złotooki przez chwilę milczał, jednak nie zatrzymał się.
– Jest jeszcze wystarczająco wcześnie. 
– Racja. Ja jeszcze będę musiała… – i w ten sposób pociągnęła się rozmowa, która trwała dopóki na horyzoncie nie pojawił się potężny szkielet bestii. Smoka przytwierdzonego przez lód do miejsca swego wiecznego spoczynku, będącego cechą rozpoznawalną Kości Przeszłości.

<Jastesie?>
Słowa: 660 = 38 KŁ

czwartek, 10 marca 2022

Od Ametrine, CD. Artema

Nie wiem kiedy zasnęłam, ale czułam w zdrętwiałym karku, że trochę spałam na blacie biurka. Jęknęłam, wstając i jednocześnie nastawiając kręgi szyjne. Róża stała w wazonie, nadal piękna i rześka, zupełnie jakbym zerwała ją wczoraj rano oraz dodała do wody nawozu w płynie. Zastanawiałam się czy nie nałożono na niej jakiegoś zaklęcia. Musiałabym zapytać Kye'a w następnym liście do niego. Tęskniłam bardzo za bratem i miałam nadzieję, że niedługo będziemy w stanie się spotkać. Niestety, mieliśmy swoje sprawy – ja pracę w szpitalu, gdzie brakowało personelu, a Kye – pracował nad specyfikacją magii, cały czas badając jej właściwościami oraz testując nowe receptury alchemiczne. Zarówno magia jak i alchemia służyły tamtejszym mieszkańcom. Cieszyłam się, że mój braciszek spełnia się w tej niewielkiej mieścinie na Południu i pomaga innym wilkom.
Wstałam powoli, rozciągając resztę ciała. Przeszłam do swojej kuchni, gdzie zapatrzyłam sobie ulubione zioła. Kilka szafek wykonanych z jasnego drewna oraz ciemny piecyk stały ustawione w rzędzie przy ścianie naprzeciw drzwi. Ściany otoczone białymi kafelkami miały swego rodzaju urok, który mnie urzekł. Pomieszczenie było niewielkie, ale wystarczało dla samotnej wilczycy. Pod jedynym oknem w kuchni, położonym na jej lewym końcu stał stolik i trzy pufki do siedzenia a z okna padał widok na rynek naszego Królestwa. Spojrzałam na zegar. Miałam jeszcze trochę czasu na wyjście z domu. Czułam lekkie pulsowanie w głowie, lecz nie był to straszny ból. Po prostu ją czułam, nic więcej. Sylia jednak będzie innego zdania i pewnie kazałaby mi zrobić multum badań… Westchnąłam na tą myśl. Nie miałam ochoty wcielać się w rolę pacjenta. Nie po to studiowałam, aby finalnie odwrócić role. Usiadłam na pufce, delektując się pysznym naparem oraz słoneczną pogodą za oknem.

– Gdzie mój płaszcz…? – mruknęłam, szukając swojego okrycia. Nie pamiętam, gdzie wczoraj go odłożyłam… Miałam trochę czasu do rozpoczęcia mojej zmiany, jednak chciałam pogadać z Sylią przed pracą, dlatego tak zależało mi na czasie. Biegałam po całym mieszkaniu jak oszalała. W końcu udało mi się znaleźć poszukiwane odzienie. Sprawdziłam jeszcze zawartość swojej torby – jedzenie, dokumenty medyczne oraz parę innych bibelotów. Znalazłam wzrokiem klucze i chwyciłam je mocą telekinezy, kierując w stronę zamka. Wsadziłam, a następnie przekręciłam klucz, otwierając tym samym drzwi. Gdy otworzyłam je, zaskoczyła mnie pewna duża puchata kulka białego futra czekająca na mnie. Złote oczy zalśniły z radości a futrzasty ogonek zamerdał rytmicznie.
– Pani Ametrine! – zawołał Ivius. Wstał i odwrócił się do mnie przodem.  
– Ivius! Co ty tutaj robisz? Nie powinieneś być w szkole? – zapytałam, lekko zaniepokojona. Mam nadzieję, że nie opuszcza szkoły zbyt często…
– Martwiłem się… – przyznał, opuszczając uszy. – ...widziałem jak on zrobił pani krzywdę… 
No weź się tutaj nie rozczul…
– Nic mi nie jest, jak sam zresztą widzi… – przerwałam, przypominając sobie rozmowę z Artemem w sali zabiegowej. – Co tam robiłeś? Podobno rozrabiałeś z kolegami! – powiedziałam z nutą złości i niezadowolenia.
Młody wilk znowu położył uszy oraz odwrócił głowę. Ja czekałam, jak zawsze. W końcu powiedział cicho:
– Koledzy ze szkoły mnie namówili… Mieliśmy się uczyć u jednego z nich ale poszliśmy do miasta i…
– Musisz ostrożniej dobierać kolegów. Teraz powinieneś skupić się na nauce, aby się wykształcić i mieć dobrą pracę… – Schyliłam się do niego i położyłam swoją łapę na jego barku, patrząc mu w oczy. – Twoja mama bardzo by chciała, abyś skończył szkołę i był kimś.
Wilczek nieśmiało kiwnął głową. Czułam, że bierze moje słowa do swojego serca. Uśmiechnęłam się, czochrając jego futro na głowie. Ten zaśmiał się, wołając:
– To łaskocze!
– Uciekaj do szkoły, bo będę dalej Cię łaskotać.
Ivius przytulił mnie, czym mnie zaskoczył, po czym pożegnał się i czmychnął w stronę szkoły. Nim zdążył zbytnio się oddalić, powiedziałam, że może mnie odwiedzić dopiero gdy dostanie dobre oceny w szkole. Ten się odwrócił i z uśmiechem na pysku pomachał mi, po czym ruszył dalej.
Ja również z uśmiechem na pysku ruszyłam w stronę mojego miejsca pracy, czując, że będzie to dobry dzień.

~*~

Zamknęłam drzwi do mieszkania z głośnym odetchnięciem. Dzień był dobry ale równie pracowity…
Mieliśmy sporą grupkę maluchów zakażonych parwowirusem z jednej z najmłodszych szkolnych klas. Mieliśmy mały problem z ulokowaniem większości z nich tak, aby nie blokować pracy zarówno oddziału pediatrycznego jak i reszty szpitala. Normalna izolatka była za mała, żeby zmieścić ponad 10 łóżek ze szczeniętami z ostrą biegunką i wymiotami. Koniec końców udało się zorganizować drugą, prowizoryczną izolatkę, gdzie umieściliśmy wszystkie maluchy. Te starsze były w miarę dobrym stanie, niestety młodsze gorzej znosiły chorobę. Wszystkie szczeniaki musiały zostać na kroplówce, ponieważ zdążyły już mocno się odwodnić. Rokowania były dobre ale z parwowirozą nie ma żartów, zwłaszcza, gdy leczenie (które głównie polega na przechorowaniu oraz nawadnianiu) wdroży się za późno…
Weszłam do kuchni i podświeciłam pod czajnikiem, chcąc zapatrzyć sobie rumianek. Starałam się pić codziennie inne zioło, o ile miałam wystarczający wybór w kuchennej szafce. Gdy czajnik zaczął gwizdać, nalałam wrzątku do prostej filiżanki, po czym chwyciłam ją telekinezą i udałam się do swojego domowego gabinetu. W drodze do pomieszczenia zabrałam ze sobą dokumentację medyczną mojego pacjenta oraz pewną literaturę fachową na temat układu immunologicznego szczeniąt.
Usiadłam przy biurku, spoglądając oczywiście na złotą różę. Nadal wyglądała jak żywa, świeżo zerwana, lecz zauważyłam pierwsze zmarszczki na jej płatkach. Było mi nieco jej szkoda, ale tak wygląda cykl życia – kwitniesz, by potem zwiędnąć…
Otworzyłam dokumenty oraz książkę, zatapiając się w lekturze na resztę wieczoru.

~*~

Leniwie otworzyłam jedno oko, chcąc przekonać się jaką porę dnia zastałam. Gdy zapoznałam się z historią medyczną pewnego małego pacjenta z ciągle nawracającymi infekcjami i po zasięgnięciu języka w książce miałam potencjalną diagnozę. Chwilę jeszcze nad tym siedziałam, obracając w głowie ten temat, upewniając się, że niczego nie przeoczyłam ani nie pomyliłam, po czym położyłam się spać. Sen był przyjemny, lecz poranki pozostały niezmienne – nakaz wstania był dla mnie bardzo bolesny, pomimo wolnego dnia. Dwa lub trzy dni w tygodniu należały do dni wolnych od dyżurów, choć wszystko zależało od tego jak dużo pacjentów jest na pogotowiu oraz jaka ilość personelu jest tam. Na szczęście dzisiaj nie działo się nic poważnego, a przynajmniej na tamtą chwilę, tak więc miałam wolny, nie zaplanowany dzień.
Wstałam, ziewając szeroko, po czym poszłam do kuchni. Wygrzebałam dorsza i zaczęłam go szykować na śniadanie… Po zjedzonym najważniejszym posiłku dnia, zaczęłam myśleć co dzisiaj robić. Mogłam siąść do książek i czytać o nowych metodach leczenia, ale jakoś nie miałam dzisiaj na to ochoty… Pogoda dopisywała – słońce świeciło na pustym, błękitnym niebie, było przyjemnie ciepło oraz bezwietrznie. Było mi szkoda zmarnować taką okazję na przyjemny spacer..
…albo nawet odwiedzić kogoś…
Z tą myślą zaczęłam szykować się do wyjścia, przygotowując się do prawdopodobnie dłuższego lotu.

– Dobrze, dziękuję za informację! – powiedziałam, wychodząc z posterunku dla strażników Królestwa w centrum Rynku. Udało mi się uzyskać informację na temat miejsca zamieszkania Artema. Czekał mnie dłuższy lot, ale byłam ciekawa jak on mieszka. Nie chciałam być wścibska, ale naprawdę byłam ciekawa jak żyje Nocny Stróż, który ocalił mnie przed pewnym pijackim wariatem. Wyobrażałam sobie skrajnie pierwotne warunki ale również mieszkanie podobne do mojego. Poza tym coś czułam, że mam tam lecieć, zupełnie jakby musiała tam być.
Jakby miało coś się stać.
Potrząsnęłam głową. Po prostu chciałam sprawdzić jak ma się Artem oraz jak się trzymają świeże szwy na jego nodze.
Nie wiem dlaczego, ale gdy odrywałam się od ziemi, czułam, że moja twarz oblana jest rumieńcami.

~*~

Pogoda była idealna na taką podróż. Pusty błękit aż zachęcał do szybowania… Leciałam spokojnym, niemal monotonnym lotem z Centrum do Dystryktu III, gdzie mieszkał Artem. Jego dowódca naszkicował mi jak wygląda okolica, w której mieszkał, tak więc nie leciałam tam w ciemno. Po kilku minutach zaczęłam nieco rozpoznawać teren, tak więc zniżyłam lot. Niespodziewanie coś zauważyłam…
Srebno–turkusowe futro pewnego znajomego basiora. Siedział on na tafli zamarzniętego jeziorka, patrząc się przez niewielki wyłom w lodzie na taflę wody. Wpadłam na pewien pomysł, aby się z nim przywitać.
Wylądowałam za niewielką górką, uważając, by nie zostać zauważona. Przy lądowaniu wzniosłam niewielką chmurkę sypkiego śniegu. Z początku obawiałam się, że zdradzi on moje przybycie ale gdy wyjrzałam ostrożnie zza swojego ukrycia w postaci zaspy śnieżnej Artem zdawał się mnie nie zauważać – patrzył na wodę skupiając na niej całą uwagę.
Jeszcze…
Przy pomocy telekinezy uformowałam porządną śnieżkę, celując ją w srebrnego basiora. Rzuciłam, po czym obserwowałam. Gdy Artem nieco się otrząsnął, pozwoliłam aby mnie dostrzegł. Schowałam się za skarpą, ale wyjrzałam delikatnie zza ukrycia. Dobrze zrobiłam, ponieważ zauważyłam, że basior zbliża się do mnie. Pewnie myśli, że go nie widzę i chce mi zrobić niespodziankę.
Ja jednak miałam inne plany.
Wzniosłam się, omijając wilka, aby jemu zrobić niespodziankę. Gdy Artem krzyknął, podnosząc się i stając na tylne łapy, ja już stałam za nim. Gdy opadł, zaskoczony, to ja krzyknęłam, rozkładając mimowolnie skrzydła. Wilk padł, na bok, trzymając się w okolicy mostka i oddychając szybko. Ja cicho zachichotałam, podchodząc do niego i podając mu pomocną łapę. Zaakceptował moją ofertę, po czym pomogłam mu wstać.
– W porządku? – zapytałam, przyglądając się. Z początku wydawało mi się to śmieszne, ale teraz zaczęłam się nieco martwić, że nieco przesadziłam.
– Tak, tak… – Zaczerpnął powietrza. – Nieco mnie przestraszyłaś.
– Widzę… I zastanawiam się czy nie przesadziłam… – przyznałam, przymykając lekko oczy oraz czując, że lekko się rumienię.
– Przeszkodziłam Ci w czymś? – zapytałam chwilę potem.
– To nic ważnego…
– Mów! – zażądałam.
– Próbowałem złowić rybę… – bąknął po pewnym czasie.
– Chodź, złowimy ich cały kosz! – Po czym ruszyłam w stronę dziury w lodzie, ciągnąć swojego towarzysza ze sobą.

Myliłam się. Nie udało nam się złowić kosza ryb.
Udało nam się wypełnić dwa kosze świeżo złowionymi rybami. Artem pokazał mi jak to się robi i szybko złapałam rytm. We dwoje udało nam się szybko wypełnić puste kosze, które przyniósł Artem. Zauważyłam, że lekko utyka oraz często rusza skrzydłem. Wyjaśnił, że noga często go boli, mimo branych środków, a skrzydło mrowi. Lekko mnie to niepokoiło, zwłaszcza, że dostał silne leki. Narazie nie poruszałam tego tematu, lecz czułam, że i tak jeszcze raz będę musiała na to spojrzeć. Miałam nadzieję, że jakoś się nie nadwyrężał ostatnio.
– Tyle już wystarczy, nie? – zapytałam. Wszystkie ryby trafiały do spiżarni Artema. Ja miałam bliżej do rynku.
– Teraz muszę się zastanowić gdzie to wszystko dać – powiedział z szczerym uśmiechem na pysku.
Również się uśmiechnęłam, wstając z śniegu. Futro na brzuchu zdążyło zmoknąć od roztopionego śniegu. Chwyciłam telekinezą jeden z koszy, basior zrobił podobnie. Kiwnął głową i wyjaśnił ile będziemy szli do jego jaskini, która znajdowała się niedaleko stąd. To dobrze, bo już chciałam go zbesztać za chodzenie tam i ówdzie, mając tak pokaleczoną nogę.
Już mieliśmy ruszać, kiedy oboje usłyszeliśmy czyjś krzyk. Rozjerzaliśmy się, lecz niczego nie zauważyliśmy. Odstawiłam szybko, lecz ostrożnie, kosz z rybami i wzniosłam się w powietrze, aby uzyskać lepszy obraz sytuacji. Niedaleko, za zaspami znajdowała się pewna rodzina – dwoje dorosłych i dwójka młodych, tyle że…
Jeden z szczeniaków topił się w lodowatej wodzie, próbując utrzymać się na powierzchni, chwytając za cienki lód, który natychmiast się kruszył. Drugi, stał obok rodziców, cały przemoczony i przerażony. Rozglądał się, szukając sposobu na ocalenie swojego brata lub siostrę ale bez skutków. Rodzice również próbowali znaleźć dość mocną gałąź, która utrzyma ich dziecko nad wodą. Nic z tego.
– Artem! – zawołałam, lądując. – Tam się topi szczeniak! Musimy im pomóc!
Wilk miał spojrzenie, jakby przeczuwał, że to się stanie. Mnie natomiast przeszedł dreszcz, gdy przypomniałam sobie uczucie jakie towarzyszyło mi przy rozpoczęciu drogi do skrzydlatego wilka.
Kiwnął głową, po czym oboje ruszyliśmy w stronę zrozpaczonych krzyków o pomoc.

<Artem? Brajanek nie musi przeżyć. Może ale nie musi :)>

Słowa: 1859 = 138 łusek

środa, 2 marca 2022

Od Ametrine, CD. Xevy

Spojrzałam na miejsce, które wskazywała wadera swoją czekoladową łapą. Pięknie napisane litery, zawiłe oraz delikatnie pochylone, skrzywały przede mną tajemnicę swojej zawartości, jednak niewielki, acz pięknie narysowany krzyżyk gdzieś pomiędzy niedbałymi kreskami mówił sam za siebie.
Skarb! W zasięgu łapy… – rozmarzyłam się. Oczyma wyobraźni widziałam skrzynie pełne złota, kufry wypełnione drogocennymi klejnotami oraz stosy ksiąg ukryte pod ziemią w tajemniczej komnacie…
– Jak daleko jest to miejsce? – zapytałam, układając w głowie plan. Jaki będzie potrzebny ekwipunek, zapasy, co zbędne a co niezbędne... Ile funduszy ze sobą zabrać na wypadek, gdy trzeba będzie coś kupić lub kogoś wynająć… Intensywnie myślałam, analizując każdy możliwy scenariusz. Na pewno będę potrzebowała pomocy Odkrywczyni, to więcej niż pewne.
– Wyspy Kręgu to są – odpowiedziała. – Salara… Droga daleka…
Kiwnęłam głową. Będziemy musiały znaleźć jakąś łódź i ewentualnego przewodnika… Nie znałam zbytnio wyspy Salary, ale miałam nadzieję, że nie jest ona zbyt trudna do przemierzenia ani zbyt niedostępna, że tak to ujmę.
Oderwałam wzrok od starej mapy, spoglądając przez zakurzone okna na zewnątrz. Nie pamiętam kiedy przyszłam do Xevy, ale chyba minęło już sporo czasu. Musiałam wziąć urlop w szpitalu i poszukać jakiegoś zastępstwa za siebie. Sylii nie ma, ponieważ wyjechała w pewnej sprawie na Południe. Musiałam znaleźć jakiegoś innego medyka czy chociażby ucznia. Westchnęłam. Zaczęłam wstawać z pufki.
– Ja już będę się zbierać… Bardzo dziękuję za goś…
– Nie! Ty pani zostań! – zawołała Xeva, która gwałtownie wstała. Jest bardzo… wyjątkowa i inna, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. – pomyślałam.
– Ja pyszną herbatę zrobiłam! – dodała, spoglądając na moją nietkniętą miseczkę. Nie wyglądała najlepiej – miała urwany kawałek ucha oraz widoczne pęknięcia tu i ówdzie. Niemniej jednak naczynia to miały coś, co mnie urzekło. Do tej pory nie wiem co to było… Xeva podniosła metalowe kółko mojej miseczki, odsłaniając zaparzony napój.
A ja, jak niewychowana suka, chciałam wyjść…
Zajrzałam z ciekawości do zawartości filiżanki. Lekko przeźroczysty, zielonkawy płyn wypełniał jej brzegi. Z lustra herbaty wydobywały się języczki ciepła niosące kuszący aromat napoju. Spojrzałam na gospodynię, która akurat pociągnęła łyk herbaty. W jej oczach tańczyły wesołe iskierki, które dodawały uroku tej wilczycy.
Uśmiechnęłam się i wypiłam łyk.
Herbata była nawet smaczna, acz miała specyficzny posmak, który dodawał specyficznego uroku przyjemność z picia jej. Niemniej jednak była na tyle dobra, że można było ją wypić, przynajmniej z grzeczności. Strzałem w dzieskątkę tego bym nie nazwała, ale gustach i guścikach nie będę dyskutować… – pomyślałam i wypiłam jeszcze łyk.
Z każdym kolejnym stałam się bardziej… rozluźniona. Zaczęłam gadać z Xevą na różne tematy, te normalne, wręcz codzienne, aż po mocno dyskusyjne. W pewnym momencie, kiedy rozmawiałyśmy o jakimś tam rzeczach, nagle zaczęłam chichotać, ale nie byłam w stanie nad tym zapanować. Po prostu wszystko zaczęło mnie bawić… Xeva na szczęście nie obraziła się za mój histeryczny śmiech, który narastał. Ba, udzielił jej się mój dobry humor.
Potem było jeszcze dziwniej. Rzeczy zaczęły przybierać inne, nierealne kształty. Zaczęłam czuć nieznane, prawie egzotyczne zapachy. W pewnym momencie wstałam, po czym podchodziłam i wąchałam rośliny, niezależnie czy te miały kwiaty czy nie i pytałam gospodyni czym są oraz jakie mają właściwości. Na szczęście obyło się bez omamów dźwiękowych.
Nie wiem kiedy urwał mi się film…
Obudziłam się chyba kilka godzin później, jak nie więcej, leżąc na jakimś rozpadającym się łóżku. Byłam przykryta starym kocykiem z owczej wełny, który zdążył nieco… wyblaknąć. Dookoła było nieco zimno, tak więc podciągnęłam delikatnie koc wyżej i nastroszyłam pióra w skrzydłach, przytulając je bliżej ciała.
W pewnym momencie usłyszałam skrzypienie zniszczonego drewna. Rozejrzałam się i zobaczyłam idącą w moją stronę Xevę.
– O, ty pani się już obudziła! – zawołała szczęśliwa.
– Co się stało…? – zapytałam mocno zmieszana. Próbowałam sobie przypomnieć cokolwiek, ale widziałam jedynie urywki… Byłam nieco zawstydzona i zażenowana swoim zachowaniem. Próbowałam zrozumieć swój stan. Zaczęłam nawet szukać chorób psychicznych!
– Moje zioła chyba zadziałały mocno zbyt… Przypomniałam sobie herbatę, która podała. Specyficzna, jednak smaczna, lecz z każdym łykiem…
– Co to były za zioła? – zapytałam, jedynie z ciekawości. Szczerze mówiąc nie miałam ochoty więcej ich próbować, ponieważ miały sporo skutków ubocznych, takich jak ogromny kac.
Teneryjka wyjaśniła mi co było w zaparzonej przez nią herbacie. Kiwnęłam głową i po chwili tego pożałowałam, ponieważ miałam wrażenie, że moja głowa jest ogromną grzechotką. Nie polecam…
Przynajmniej wiem czego już unikać… – pomyślałam luźno, co wywołało u mnie krótki śmiech.
– Przepraszam za… kłopot… – bąknęłam. Miałam nadzieję, że w żaden sposób nie uraziłam wilczycy swoim zachowaniem i nadal będzie chętna na wyprawę po skarb. 
 
<Xeva?>
Słowa: 722= 42 Łuski
Layout by Netka Sidereum Graphics