czwartek, 30 czerwca 2022

Od Ametrine - trening X

Nie sądziłam że ten nad wyraz spokojny dzień może w ciągu kilku chwil zmienić swój przebieg na tak wartki i gwałtowny co nurt rzeki w której się znajdowałam wraz z tą młodą wilczycą. Próbowałam dopłynąć do niej, lecz wodne prądy rzucały mną na wszystkie podwodne kamienie. Czułam, że będę miała siniaki. Nawet nie odważyłam się rozłożyć skrzydeł, mając na uwadze, że mogę jeszcze bardziej roztrzaskać złamaną kość w jednym z nich. Wilczyca próbowała utrzymać się na powierzchni, młócąc nogami w wodzie i nad nią. Bez wyraźnego skutku. Co chwilę znikała pod wodą, by po chwili wyskoczyć i znów pod wodę.
Widziałam, że nie mam za dużo czasu, ponieważ zarówno ją jak i mnie opuszczały siły. Jednak to nieznajoma była w gorszym stanie, ponieważ już się nie wynurzyła. Muszę działać i to szybko! – pomyślałam i natychmiast zaczęłam mozolnie do niej podpływać. Widać było kolorowe futro tuż pod przezroczystą taflą rzeki. Na oko wyglądała na Malisabisa, ale nie byłam w stu procentach pewna. Jakimś cudem znalazłam sposób na dotarcie do wilczycy – zamiast walczyć z prądem, poddałam mu się a podwodne przeszkody używałam jako pomoc napędową (odpychałam się w miarę możliwości, tym samym zmniejszając dystans między nami). Chwyciłam zębami za futro nieznajomej, starając się wyciągnąć przynajmniej jej głowę na powietrze. Gdy tak próbowałam, nagle do moich uszu doszedł cichy szum, który z każdą chwilą narastał. Serce mi zamarło a umysł gorączkowo próbował znaleźć wyjście z sytuacji. Koniec tego koryta rzeki, a co za tym idzie na tym terenie - spory wodospad - był coraz bliżej a ja nie byłam w stanie wyjść z wody mając ze sobą nieprzytomnego wilka.
Cholera! To miał być spokojny dzień! – przeklinałam w myślach. Nie mogłam stworzyć żadnych kryształów, ponieważ mogłabym jeszcze bardziej pogorszyć sytuację. Ich krawędzie są ostre, a nie chciałam się nadziać na jakiekolwiek twór mojej magii. Natomiast zaglądanie w przyszłość to raczej nie jest dobry pomysł w takiej chwi…
Niespodziewanie kątem oka zauważyłam jakiś stary pień opierający się o brzeg i za nic nie miał sobie silne prądy rzeczne. Był lekko spróchniały i obrośnięty roślinami pionierskimi, które były przystosowane do niskich temperatur. Z jego boków wystawało kilka sporych gałęzi.
To jedyna szansa… Musi zadziałać…!

~ Kilka godzin wcześniej. ~

Otwarłam lekko zaspana oczy. Dopiero była świta, ale mi już nie chciałam spać. Nie mogłam ułożyć się wygodnie do spania z tym skrzydłem…
Wczoraj miałam nieprzyjemność awaryjnego lądowania. Na szczęście w dużej zaspie świeżego śniegu, na nieszczęście – obok był przysypany dosyć duży kamień, na którym złamałam kość ramienną promieniową skrzydła. Nawet nie pytajcie jak doszło do tego lądowania…
Oczywiście, że poprosiłam o pomoc Sylię. Ta oczywiście zbadała mnie od palców stóp po czubek mojej głowy. Upewniwszy się, że nic więcej mi nie jest, sprawdziła w jakim stanie jest skrzydło. Werdykt był spodziewany, ale miałam nadzieję, że uraz będzie mniej poważny niż początkowo zakładałam. Sylia jednak pozbawiła mnie nadziei. Poprosiłam o dzień wolny dyrekcję szpitala a ci zgodzili się, nawet zapytali czy nie chcę dłuższego urlopu. Chciałam nieco odpocząć, żeby mieć siłę pomagać innym. Oraz przyzwyczaić się do tego… przymusowego uziemienia. Przyjaciółkę to ucieszyło, namawiała mnie nawet na dłuższy urlop, podobnie jak dyrekcja, ja jednak odmówiłam. Wiedziałam, że jeśli za długi będę siedziała w domu, po prostu zwariuje.
Obróciłam się ostrożnie, uważając by nie naruszyć kończyny z urazem. Jakoś się udało… Podeszłam do kuchni, otwierając szafkę apteczną, gdzie trzymałam podstawowe leki i materiały. Szybko znalazłam potrzebne mi bandaże i nożyczki. Usiadłam wygodnie, po czym zaczęłam usztywniać złamane skrzydło. Gdy skończyłam, spróbowałam kilka razy je rozłożyć, ale nie udało się a ja nie miałam jak manewrować kończyną zamkniętą w opatrunki.
Wstałam, ruszyłam po torbę do gabinetu a następnie wyszłam z mieszkania, kierując się do biblioteki, ubierając na siebie swój ulubiony szal.

~

– Cholera! – przeklęłam na głos, zauważając brak najważniejszej książki, kiedy wyjmowałam pozostałe ze swojej torby. Chciałam spędzić dzisiejszy dzień oraz najbliższe wieczory z dobrą, świeżą i medyczną lekturą. A tu klops…
Spojrzałam na zegar. Jeśli się pospieszę, może jeszcze uda mi się dostać do biblioteki zanim ją zamkną. Na szczęście główna bibliotekarka mnie znała i nawet chyba lubiła. Mówiła, że przypominam jej wnuczkę, która mieszka na drugim końcu Królestwa i rzadko ja widuje. Nie wiem jak to interpretować… Ale raczej pozytywnie.
Tak czy inaczej muszę się pospieszyć jak nie chce, przynajmniej częściowo, zwariować z nudów i braku ciekawego zajęcia. Chwyciłam szal i torbę, po czym znowu wyszłam, czy raczej wyleciałam, z mieszkania do wiekowej biblioteki.

~

– Jeszcze raz ślicznie pani dziękuję! – zaszczerbotałam słodkim głosem. Starsza bibliotekarka uśmiechnęła się i zaczęła na powrót mówić coś o swojej wnuczce. Stałyśmy na zewnątrz, gdzie starsza wilczyca zamykała ciężkie, mosiężne drzwi do świątyni wiedzy.
– …tylko uważaj na siebie, moje dziecko! W centrum doszło do jakiegoś wypadku czy wybuchu… – zaczęła coś mówić do siebie.
– Słucham?
– Jakiś budynek wybuchł czy coś w tym stylu i wiele ulic jest nie do przejścia…
Jęknęłam. Głośno.
– Ale tutaj jest ścieżka prowadząca do rynku… – Wskazała pomarszczoną łapą drogę prowadząca przez pobliskie zarośla oraz nieużytki.
– Dziękuję bardzo! – powiedziałam, po czym ruszyłam we wskazanym kierunku.
Bibliotekarka stała chwilę, zastanawiając się czy wskazała na właściwą ścieżkę…

~

W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać czy idę w dobrą stronę.
I czy starsza wilczyca się nie pomyliła… Miałam duże wątpliwości, ale postanowiłam trzymać się szlaku. Był on dobrze widoczny, mimo dosyć grubej warstwy śniegu jaka ostatnio spadła. Szlam tam, żałując, że nie mogę po prostu wznieść się w powietrze. Bardzo ułatwiłoby mi to drogę do dom…
Myśl przerwał mi czyjś krzyk, chyba wołający na pomoc.
Ruszyłam przed siebie, mimowolnie rozkładając skrzydła. Kontuzja jednak szybko dała o sobie poznać i poczułam ostre ukłucie bólu. Mimo to nie zwolniłam tempa.
Znalazłam się na brzegu szerokiej rzeki o wartkim przepływie. Rozejrzałam się gorączkowo i zobaczyłam wilka w wodzie. Zaczęłam biec wzdłuż brzegu, lecz nagle drogę zatarasowały mi wielkie głazy.
– Pomocy! – wolała wilczyca, sądząc po głosie. Bezradnie uderzała łapami o powierzchnię, chcąc się utrzymać nad nią. Odłożyłam torbę z książkami oraz szal i wskoczyłam do wody…

~

Wodospad był coraz bliżej. Podobnie jak gałąź. Zaczęłam machać nogami jak dzika, starając się dotrzeć do gałęzi. Nawet sięgnęłam telekinetycznie w jej stronę, aby niejako przesunąć ją w głąb rzeki, ale po chwili zaczęła się chwiać. Zaprzestałam. Skupiłam się natychmiast, tworząc mocny kryształ który, oplótł pień niczym tkanina. Przytwierdził on stare drzewo do ziemi, zupełnie jak kiedyś korzenie tej rośliny pełniły to zadanie. Otworzyłam oczy.
Sekundę mnie nie było.
A mogła zaważyć o wszystkim.
Gałąź była coraz bliżej a ja ledwie się zbliżyłam do niej. Już prawie…
Wyciągnęłam łapę, ale nie udało mi się sięgnąć. Dalej byłyśmy zdane na łaskę rzeki. Kaskada szumiała coraz głośniej a my zbliżałyśmy się do krawędzi. Dostrzegłam nowa nadzieję – wystający ponad powierzchnię płaski kamień, stojący tuż nad przepaścią. Zaczęłam mocniej przebierać nogami, tym razem dając z siebie więcej. Na szczęście w wodzie nieprzytomna wilczyca była łatwiejsza w transporcie niż na suchym lądzie. Płynęłam zaciekle do wybranego przez siebie miejsca. Czułam skurcze w łapach ale nie przestawałam.
Jakimś cudem dotarłam do kamienia, mokra, zmęczona ale z żywą, acz nieprzytomną nieznajomą. Wzięłam kilka wdechów, otrzepałam się z nadmiaru wody i spojrzałam na wilczyce. Rzeczywiście chyba jest Malisabisem…
Stworzyłam kryształowy most łączący nasze miejsce pobytu z brzegiem. Ostrożnie chwyciłam towarzyszkę za sierść i zaczęłam mozolną drogę powrotną dopóki się nie obudzi…

~

– Jeszcze raz dziękuję za pomoc… – powiedziała Aria, pociągając za łyk herbaty. Obydwie siedziałyśmy w moim mieszkaniu, w kuchni. Zaparzyłam po kubku melisy oraz innych leczniczych ziół, po czym Aria zaczęła opowiadać jak trafiła do tej rzeki.
Kiedy się ocuciła, sprawdziłam jej ogólny stan zdrowia. Nie było najlepiej ale nie była w stanie krytycznym. Poszłam szybko po swoje rzeczy, pozostawione na brzegu, i zaproponowałam pójście do mnie zamiast do szpitala.
– Nawet nie zauważyłam jak liny tego mostu zaczęły puszczać… – zamyśliła się, najpewniej wracając myślami do tamtego momentu. Nic się nie odzywałam. Pozwalałam jej mówić.
– Zawsze bałam się wody. Nie wiedziałam co robić jak wpadłam… do tej rzeki… – Delikatny głos zaczął się jej łamać. – Nie wiem co by było ze mną, gdyby nie ty…
– Jestem medykiem. Pomaganie innym to moje drugie imię. – Uśmiechnęłam się ciepło.
Aria miała mocne stłuczenia głównie tylnych nóg, pęknięte żebro, wybity bark oraz paskudny guz na głowie. Wszystkie obrażenia miała już opatrzone, w przeciwieństwie do mnie.
Gdy wypiłam swój napar do końca, wstałam i powiedziałam:
– Chodź, odprowadzę Cię do domu… – zaproponowałam.
– Na pewno chcesz?
– Tak… Będę musiała kogoś odwiedzić, tak więc mam po drodze.
Sylia mnie zabije…

Od Lys i Tin, CD. Vallieany

W ich uszach odbiło się pewne siebie "ruszamy". Już dosyć niepotrzebnej paniki, były zebrane i gotowe, już bez niepotrzebnego mętliku w głowie, który do niczego dobrego by nie doprowadził. Tak więc, zgodnie z tym słowem, ruszyły, nie chcąc już gubić większej ilości cennych sekund.
Wsłuchały się w rytm kroków odbijanych w śniegu, bo na razie nie miały nic więcej do powiedzenia. Może to i dobrze… Uszom Vallieany też przyda się mały odpoczynek. Ładunek na brązowym grzbiecie wader kołysał się delikatnie, a po niedługim czasie nawet kamieniarki przestały tak żywo popiskiwać. Wszystko zlało się z ciszą otoczenia. Okoliczne drzewa nie śmiały nawet zaszumieć, jedynie pochylały się wdzięcznie nad wędrującymi, jakby życząc im spokojnej drogi. Błękitnoszare niebo przebijało się przez korony, pozwalając słabemu światłu tańcować na futrach.
Tak, zdecydowanie chwila wyciszenia była wszystkim potrzebna.
– Ale w sumie to całkiem śmiesznie jest mieć takie małe ciałko – miały na myśli gronostaja oczywiście – i takie długie. Możesz sobie pewnie bez trudu powąchać tyłek – zaśmiały się.
Początkowo nieco zdezorientowana reakcja wilka w łasicowatym ciele też przerodziła się w krótki śmiech. Później rozmowa jakoś zaczęła im się kleić. Miały tylko nadzieję, że uda im się wyciągnąć Valli z tego ciałka, które przecież wcale nie należało do niej, pomimo tego, że nawet barwy miało takie same. Martwiły się trochę.
Brnęły do przodu. W takich momentach rogate wadery cieszyły się ze swojej krzepkiej budowy, bo inaczej już dawno padłyby z wycieńczenia, jęcząc, jak to jest im strasznie ciężko. A tymczasem trzymały się całkiem nieźle i to raczej nogi jako pierwsze odmówią im posłuszeństwa, nie ze względu na niesiony ciężar, a jedynie na przebyty dystans. W dodatku, ze względu na wzięcie na siebie całego ładunku, posiadały immunitet w postaci wcześniejszej przerwy. Opłaca się, nie? No, znaczy, opłacałoby się, gdyby to nie było jedyne wyjście. Jakoś trzeba było te ptaszki nad morze donieść.
Ale jeszcze trochę wytrzymają. Chciały przejść jak najwięcej, zanim w końcu pozwolą sobie na przerwę. Przecież były silne!
Na pewno? Ja to już bym odpoczęła.
Lys nie chciała słyszeć o takim scenariuszu. Do zachodu słońca jeszcze trochę, a do morza jeszcze dalej. Nie chciała marnować dnia.
Nie czujesz, że nogi nas bolą?
Ani trochę. Wcale. Było świetnie. Mogłaby przejść drugie tyle, co dzisiaj. Dobra, może to lekka przesada…
No weeeź.
To powiedz to Vallieanie!
Oh. Racja, przecież od tego trzeba było zacząć, a nie pytać się Lys o zgodę. Zwłaszcza że ona nie przyznałaby się do słabości.
Nagle chód wilczyc stał się mniej pewny siebie, a nawet odrobinę wolniejszy.
– Valli? – Tin zabrała głos.
Odczekała parę sekund, aby usłyszeć krótkie "hmm?".
– Możemy zrobić przerwę?

<Vall?>
Słowa: 425 = 26 KŁ

Od Karwieli, CD. Xevy

Po wyjściu Xevy zapadła niezręczna cisza, a sołtys wyglądał tak, jakby właśnie przełknął coś naprawdę niedobrego i przez to go zemdliło Nie zdążył jednak dać upustu emocjom, ponieważ przyzwyczajona do zachowania teneriski Karwiela postanowiła zainterweniować, nie mając najmniejszej ochoty na bycie ofiarą wybuchu, który niewątpliwie by nastąpił.
-Niech pan wybaczy mojej towarzyszce, nie może doczekać się pomocy mieszkańcom.- wyjaśniła, doskonale zdając sobie sprawę z nieco innych powodów zachowania Xevy, które pominęła, by nie sięgnąć dna w oczach sołtysa. Trzeba przecież będzie z nim współpracować, a lepiej żeby nie rzucał kłód pod nogi, bo jeszcze je odeślą i z łuseczek lipa. Nie czuła jednak żadnych wyrzutów sumienia, bo w końcu ekscytacja i chęć zmierzenia się z przyczyną terroru wśród tutejszych wilków jest formą pomocy, prawda? 
Basior nie wyglądał na przekonanego, dlatego wadera kontynuowała- Mogę pana zapewnić, ma dobre intencje i zna się na rzeczy. Ale, nie chcę jej zbyt długo zostawić samą, bo wie pan, dusza odkrywcy to ogień, a ogień rzuca światło na dotąd nieodkryte, dlatego chciałabym przy tym być. - widząc w dalszym ciągu zdenerwowaną minę rozmówcy postanowiła przyjąć nieco inną strategię. Nie było czasu na wahanie, jeszcze chwila i wywiązałaby się kłótnia, podczas której tylko straciłaby swój czas. Dlatego, dochodząc do wniosku, że w sumie i tak ich nie odeślą, bo nie mają nikogo na zastępstwo, z bardzo poważną miną kontynuowała- Poza tym ogień, jak pan doskonale wie, ma tendencję do gwałtowności, która może być powodem różnych konsekwencji. Mojej przyjaciółce bardzo zależy na dojściu do celu, co zresztą dobrze widać...- w oczach sołtysa pojawił się niepokój, potwierdzający jego opinię o młodszej waderze- Dlatego proszę, by pan szybko odpowiedział na jeszcze kilka pytań, bo czas nas nagli.- Xynth parę sekund zastanawiał się, ale w końcu skinął głową. Karwiela obdarzyła go szerokim uśmiechem. 
-Gdzie mieszka rodzina Tevaro?- sołtys zmarszczył brwi.
-W zachodniej części wioski, na samych obrzeżach, przy jednej z dróg. Ich dom łatwo rozpoznać, bo stoi przy nim wspomniany warsztat, w którego odbudowie pomagał Asserio, oby w Caishe odnalazł szczęście.- wadera zanotowała informację w pamięci.
-Gdzie możemy znaleźć tych, którzy odnaleźli ciało?- pytanie wzbudziło podejrzenia Xyntha, które bardzo widocznie odbiło się w jego rysach.
-Dlaczego pani pyta? Policja już zajęła się tą sprawą, morderca został złapany i ukarany. Po co kazać szczenięciu przypominać sobie po raz kolejny to traumatyczne przeżycie i wystawiać je na niepotrzebny stres?- Karwiela uważnie wpatrywała się w niego przez chwilę, zastanawiając się czy jego reakcja była skutkiem faktycznej troski, czy dyktowanego strachem przed zagłębieniem się obcych w sprawę niepokoju.
-Jej słowa mogą okazać się bardzo ważną wskazówką w znalezieniu zła, które gnębi tę wioskę. W końcu była tam pierwsza, może zauważyła coś szczególnego, coś istotnego.
-Wszystko, co zobaczyła, już opisała naszym służbom.- basior nie dawał za wygraną i, choć wyglądał beznamiętnie, w jego głosie pobrzmiewała irytacja. 
-Wasze służby nie spędziły większości lat swojego życia na obcowaniu z bestiami, sołtysie- odwarknęła Karwiela, która bardzo nie lubiła, jak ktoś jej się przeciwstawiał, zwłaszcza w powierzonej jej specjalnie sprawie. Zaraz jednak ochłonęła, ponieważ w dalszym ciągu nie wiedziała czy rozmówcy po prostu nie zależy na dobrobycie mieszkanki wioski. 
-Musimy mieć dostęp do wszystkich poszlak, by skutecznie działać. Obiecuję panu, że będziemy delikatne i nie będziemy się nad małą pastwić. Jednak jeśli pan chce, by pańska wioska jak najszybciej odzyskała spokój, proszę mi zaufać.- Xynth westchnął i skapitulował.
-Mieszkają blisko rynku. Proszę spytać kogoś o Gawgira i Urię z rodu Mupiani, z pewnością wskażą paniom drogę. 
-Dziękuję. Jak daleko stąd znajduje się kopalnia, w której przebywa sprawca?
-Około 7 kilometrów od wioski.
-Czy pan Asserio zachowywał się inaczej niż zwykle na krótko przed zaginięciem?
-Nie wydaje mi się.- wadera zamilkła, rozważając czy nie wypytywać dalej, ale uznała, że równie dobrze może to zrobić później albo z kimś innym, niekoniecznie sołtysem. W dodatku Xeva musiała się niecierpliwić.
-Na razie to wszystko. Dziękuję za poczęstunek i odpowiedzi.-skinęła sołtysowi głową, wstając z pufy.
-To ja dziękuję. Odprowadzę panią.- zaczął prowadzić ją przez korytarz. Wadera nie zwracała uwagi na obrazy i materiały dekorujące wnętrze, w jej głowie bowiem krystalizowała się świadomość sytuacji i początkowy plan działania. Dziwna siła mogła być powiązana z ofiarą, ze sprawcą, z obojgiem lub z żadnym z nich. W dodatku nie wiadomo, czy wioska miała do czynienia z bestią, demonem lub czymś jeszcze innym. Krótko mówiąc, były jak szczeniaki we mgle, ale hej! Od czegoś trzeba zacząć i chyba najlepiej będzie od ofiary, bo tutaj coś już miały. Przynajmniej póki nie było z nimi maga.
Wkrótce łowczyni przekroczyła próg, pożegnała sołtysa i na odchodnym poprosiła go o zorganizowanie spotkania z myśliwymi wioski. Basior zgodził się, po czym zamknął drzwi. Wilczyca rozejrzała po ulicy, na której spodziewała się zobaczyć zniecierpliwiony wulkan energii, jakim była Xeva. Ulica jednak była pusta. 
-Xeva?- zawołała, przystając-Xeva!
Gdzie ona znowu zginęła?


<Xevooooo? Gdzie jesteś?>


Ilość słów: 787= 45 KŁ

Od Xevy, CD. Lys i Tin

Xeva zatrzymała się gwałtownie, a rogate wadery omal nie wpadły w ogon swojej towarzyszki. Ledwo jednak zdążyły wyhamować, a Teneriska obróciła się na pięcie i stanęła przed nimi. Przełknęły głośno ślinę, gdy wadera przysunęła się tak blisko, że niemalże stykały się nosami.
- Lysitin - zaczęła odkrywczyni konspiracyjnym tonem. Jej oczy błyszczały dziko, a jej głos drżał, gdy szepnęła lekko ochrypłym, cichym tonem: - Jesteście tego pewne?
Wilczyce położyły po sobie uszy.
- T... Tak? - pisnęły niepewnie. 
- Wspaniałe to! Lisitin, najlepsze jesteście! - krzyknęła piegowata. Podskoczyła, zamiotła śnieg kitą i jak gdyby nigdy nic powróciła do swojego marszu.
- Tak więc... Od czego zacząć, hm, hm, hm... Kamienie, kości, pióra i reszta, co was najbardziej interesuje? Alfabetycznie może? O, alfabetycznie, to dobry pomysł. W każdym bądź razie... 
Myśliwie jeszcze stały tak przez chwilę, próbując zrozumieć, co się przed chwilą stało, ale w końcu otrząsnęły się, zamrugały i ruszyły biegiem za waderą i jej cichnącym monologiem. 
- ...i w środku takie fioletowe kryształki są. I to na ,,g" się nazywa, nie kryształki, a to wszystko, cały kamień ten. Tylko ja nie pamiętam... ,,G", ,,g", ,,g"...
- Geoda? - sapnęły wilczyce, dopadając do boku partnerki.
- GEODA! - wykrzyknęła różowooka, wyraźnie uradowana. - Lisitin, wy takie mądre jesteście. Geoda... A oprócz geody to jeszcze taki zielony kamień mam, z takich zielonych wypustek jest. Ja musiała bym ci go pokazać, bardzo ładnie w świetle błyszczy. I obok różowa kuleczka stoi, na targu ją kupiłam. Trochę droga była, ale się nie mogłam oprzeć. Potem nieco żałowałam, jak do końca miesiąca korzonki jadłam. Ale to jeszcze nic, kiedyś...
Lys i Tin starały się podążać za potokiem słów, jednak nikt nie mógł ich obwiniać za to, że gubiły się w zmasowanym ostrzale wyrazów, problemów składniowych, obcojęzycznych wtrąceń oraz twardego akcentu. Xeva była... chaotyczna. Oczywiście nie było to jej winą, aczkolwiek trzeba było czasu, aby się do tego przyzwyczaić.
Zaczęło się ściemniać. Teneriska, zbyt zajęta swoją opowieścią, zdawała się tego w ogóle nie zauważać. 
- I jeszcze prawie gotowy szkielet sowy mam, ale mu tam czegoś brakuje, no i składać mi się nie chce...
- Xeva?
- ...ale kiedyś ją złożę, chociaż najpierw tę półkę naprawić powinnam...
- Xeva...
- ...no bo jak ją tam postawię, a na pewno tam postawię, bo tam postawić chcę...
- Xeva!
Piegowata odwróciła się z uśmiechem.
- Tak, Lisitin?
- Ściemnia się. Nie powinniśmy poszukać schronienia?
Długoucha zatrzymała się i zadarła głowę.
- Och, rzeczywiście ciemno się zrobiło. Musimy szybko kominek rozpalić. Ja drewno znajdę, a ty polanę znajdź. Albo ja polanę, a ty drewno? Albo...
- Poszukam drewna - zaoferowały się wadery. Xeva otarła się łbem o szyję rogatych, a te uszczypnęły ją delikatnie w szpiczaste ucho.
Rozeszły się. Odkrywczyni zaczęła rozglądać się po okolicy, obserwując ułożenie lasu. Jej zmysły się wyostrzyły - podobnie jak skupienie. Próbowała wychwycić to, co puszcza próbowała jej przekazać. Zapachy, widoki, nawet ułożenie gałęzi w koronach drzew sprawiały, że czytała ze swojego otoczenia jak z otwartej księgi. 
Teneris była znana z trzech rzeczy - swoich niewielkich rozmiarów, zamieszkujących jej watah oraz wyjątkowej niegościnności przyrody. Potężna magia, która przepływała przez jej ziemie, sprawiała, że większość gatunków znacząco przerastała rozmiarami swoich kuzynów na kontynencie - dotyczyło to zarówno roślin, jak i zwierząt. Wiele miejsc było dostępnych tylko dla stworzeń umiejących latać lub wspinać się po drzewach, albowiem zarośla potrafiły sięgać kilku metrów wysokości; nie mówiąc o tym, że prawdopodobnie po kilku krokach nadepnęłoby się na jadowitego pająka wyglądającego jak kawałek kory, wpadłoby się na grupę mrówek, z których każda była wielkości łapy lub odetchnęłoby się toksycznymi oparami z odchodów krookli. Jedynymi wilkami, które potrafiły poruszać się po tej wyspie, byli członkowie wędrownych watah, od pokoleń wiernie strzegących swoich sekretów.
Rzecz w tym, że nawigowanie lasów Królestwa było niczym dziecinna zabawa dla Xevy. Czasami ją wręcz nudziło - w puszczach Teneris ciągle się coś działo. Północ była niczym pustynia.
Nauczyła się to jednak lubić. Doceniła ciszę i zdradziecki spokój śniegu Królestwa i uświadomiła sobie, że jego bezpieczeństwo jest tylko pozorne, a wszelkie tajemnice i ciekawe miejsca - ukryte. Sprawiło to, że Kraina Wiecznie Skuta Lodem stała się dla niej niezwykle atrakcyjna, jeśli chodzi o szukanie sekretów. 
Mimo że nie mieszkała długo w Królestwie, jego lasy znała jak swoje własne mieszkanie. Wiedziała, gdzie płyną strumienie, gdzie jelenie chodzą odkopywać korzonki i gdzie szukać króliczych nor. To wszystko mówiła jej puszcza. Wystarczyło słuchać. Nie gubiła się... Przynajmniej nie w lasach. Miasta ją przerażały.
Drzewa zaczęły się przerzedzać, a grunt pokrywały nagie zarośla. Wadera podążała za zmieniającym się ułożeniem warstw roślinności, aż w końcu wyszła na niewielką polankę. Jej większość zajmował pień powalonego, starego i pustego w środku drzewa. Niski pniak był widoczny na skraju łąki. Wilczyca rozejrzała się po okolicy, aż w końcu podeszła do pniaka, nachyliła się i zajrzała do środka. ,,Idealny", pomyślała.  Jeśli pogoda się pogorszy, będą miały, gdzie się schować. Zaczęła przygotowywać miejsce na palenisko, oczekując powrotu swoich towarzyszek. 
Przytaczała nosem ostatni kamień do okręgu, gdy z krzaków wyłoniła się rogata głowa, obok której lewitował pokaźny pęk chrustu. 
Odkrywczyni poderwała się do góry, rozrzucając wokół siebie śnieg i ziemię.

<Lys i Tin?>

Słowa: 814= 46 KŁ

poniedziałek, 27 czerwca 2022

Od Jastesa, CD. Vallieany

-Dzień dobry.- przywitałem się, posyłając Vallieanie nieśmiały uśmiech.-Wybacz to najście, ale nie odpowiadałaś na wołania.- wyjaśniłem i przystanąłem w progu pomieszczenia. Reszta zdania została niedopowiedziana, ale zawisła w powietrzu jak zły omen: "bałem się, że stało się coś niedobrego". Wadera przez parę sekund wpatrywała się we mnie bez słowa, a atmosfera w momencie nabrała ciężkości. Jednak nie zdążyłem poczuć się niezręcznie, gdyż zaraz jej zmartwienie zastąpił, a przynajmniej przykrył ciepły uśmiech.
-Nie, spokojnie. Zapraszam. Herbaty?
-Dziękuję. Dopiero co spożyłem posiłek.- przeniosłem spojrzenie na flakoniki, które jeszcze sekundy temu musiały pochłonąć jej uwagę. Podszedłem i przyjrzałem im się z bliska, a potem leżącym obok liściom i korzeniom, czekającym na swoją kolej.- Widzę, że praca wre.- rzuciłem bez szczególnych emocji, trącając nosem jedną z wystających roślin.
-Cóż, kiedyś trzeba się za nią zabrać, bo klienci czekają. A niektórzy są naprawdę niecierpliwi- parsknęła, lecz bez złości. Pokiwałem głową, bo dobrze wiedziałem co znaczą niecierpliwi klienci, a w moim przypadku raczej niecierpliwi adresaci, którzy gotowi są odgryźć pysk za choćby jednodniowe opóźnienie. 
-Lubisz to robić, prawda?- nie tyle spytałem, co stwierdziłem, będąc świadomym ogromnej liczby roślin, świeżych i suchych, które znajdowały się w domu wadery. 
-Nie tak trudno zauważyć.-zaśmiała się cicho, przelewając płyn ze zwykłej, przezroczystej fiolki do eleganckiego, kryształowego flakonika. W milczeniu obserwowałem jak ostatnie krople spływają za resztą, jak Vallieana odkłada fiolkę i zawiązuje tabliczkę z nazwą wywaru na szyjce flakonu.
-Ale, ale, co cię do mnie sprowadza?- spytała, odkładając towar na specjalną półkę i kierując na moją osobę całą swoją uwagę. Zastanawiałem się co odpowiedzieć, żeby nie zabrzmieć inwazyjnie, żałośnie albo jakbym miał do niej jakieś uczucia. Tyle czasu ostatnio razem spędziliśmy, że czuję się dziwnie sam? Chciałem nawiązać kontakt w innej sytuacji, niż z mieczem wiszącym nad głową? Musiałem upewnić się, że żyjesz?  Mam przerwę, ale nie mogę zasnąć, bo dręczą mnie koszmary? Wpadam w paranoję i próbuję się przed nią ratować rozmową z kimś żywym? Albo może po prostu "szukam pomocy"?
Bogowie, te iluzje naprawdę popsuły mi umysł. A bezczynność doprowadzi do szaleństwa.
-Co powiesz na spacer?- to jedyne co w końcu powiedziałem i nie byłem pewien czy śmiać się z siebie czy raczej zacząć martwić. 
-Z chęcią.- odparła po chwili zastanowienia, lecz nie umknęło mi jej szybkie spojrzenie na zastawiony szkłem i roślinami stół.
-Skończ, poczekam. O ile nie przeszkadza ci wzrok widza.- zmusiłem się do uniesienia kącików pyska bo, szczerze mówiąc, nie było mi dzisiaj do śmiechu. Jeżeli wadera wyczuła mój kiepski humor, nie dała tego po sobie poznać.
-Na pewno? To może jeszcze chwilę potrwać, a godzina mnie nie zbawi.- machnąłem na to łapą.
-Nie przeszkadza mi to. Możesz mi co nieco opowiedzieć o tych swoich wyrobach.- na to Vallieana uśmiechnęła się łagodnie i zaczęła tłumaczyć, co, z czego, jak i po co. Starałem się słuchać z uwagą, jednak po pewnym czasie nazwy oraz zastosowania całkowicie mi się pomieszały i dopadła mnie nagła świadomość, że zielarzem to ja już nie zostanę.

~*~

Kilkadziesiąt minut później przechadzaliśmy się wzdłuż Bumari, ciesząc się komfortowym milczeniem. Pogoda dopisywała spacerowi, bowiem słońce świeciło na nas prawie nieprzerwanie, a wiatr nie wymagał wprowadzania żadnych ograniczeń z mojej strony. Na początku próbowaliśmy rozmawiać, ale raczej z "przyzwoitości", bo ani jedno, ani drugie nie miało na to szczególnie ochoty. Daliśmy więc sobie spokój i czerpaliśmy przyjemność z niewymagającej starań bliskości, przystając co jakiś czas, by obserwować ptactwo lub ślady. Moje myśli jednak ciągle prześladował niepokój, z którego zamierzałem zwierzyć się już na samym początku spotkania, lecz wciąż odpychałem go od siebie, próbując... właściwie co? Przedłużyć stan niepewności, by nie musieć spojrzeć w twarz prawdzie? W końcu jednak zebrałem się na odwagę.
-Vallieano... Jest pewna kwestia, która nie daje mi spokoju. Dotyczy naszego niefizycznego problemu.- bańka pseudorelaksu prysła, sprowadzając myśli na celowo spychany przez nas od dłuższego czasu tor- A może tylko mojego.- wadera zmarszczyła brwi i zatrzymała się. Lekko pomarańczowe światło powoli zachodzącego słońca spłynęło po boku jej pyska. 
- Od dwóch dni mam poważne problemy z zaśnięciem, nawiedzają mnie tak realne koszmary, że nie wiem czy to jawa, czy sen... czy iluzja. To uczucie wydaje się być identyczne, jak wtedy. Ale nie jestem w stanie ocenić. Tobie się coś śniło?- spytałem, siląc się na opanowany ton.
-Tak, ale nie wydaje mi się, by było wywołane przez demona.- zamyśliła się, uwidaczniając wyryte w rysach zmęczenie emocjami.
-To dobrze. Albo źle. Sam nie wiem.- bezradność znowu zaczynała dawać o sobie znać, ale trzymałem ją na wodzy.- Zażywam zioła od Adrila, nie czuję demonicznej obecności. Dlatego przyszedłem dopiero po dwóch dniach. A jednak boję się, czy zaraz coś się nie stanie. Boję się, że ten skurwiel zrobił coś z moją głową, że pewnego razu nie będę mógł się obudzić i to będzie prawdą, że utknę tam i już się nie wydostanę.- mój oddech przyspieszył.- Albo gorzej, że za każdym razem to naprawdę się dzieje, a demon zdobył nade mną kontrolę, słyszy i widzi wszystko, wszystkie myśli, wszystkie lęki!- gdzieś w głowie odezwał się głos rozsądku, że takie sny dręczą mnie tylko od dwóch dni, a ja już wariuję, poza tym Vallieana tego słucha i trzeba się ogarnąć. Wziąłem więc głęboki wdech, potem wydech i z wymuszonym spokojem kontynuowałem:- Ale, jak już mówiłem, biorę zioła od Adrila i ufam w jego umiejętności oraz wiedzę. Jednak wcześniej było w porządku, a sny zaczęły się gwałtownie. Może dlatego, że wcześniej byłem zbyt zmęczony, nie wiem. Jeśli to nie demon... Boję się, że tracę nad sobą kontrolę. Że popadam w szaleństwo. Już od dłuższego czasu czuję się zagubiony, zdekoncentrowany, prześladują mnie zawroty głowy, nudności. Może to po prostu...- zawiesiłem na chwilę głos, wyobrażając sobie rozczarowany wyraz twarzy ojca. Tak dumny ze swojej kontroli nad emocjami, która okazuje się tylko ułudą, taki słaby psychicznie! Wściekłe łzy zapiekły pod powiekami.- załamanie nerwowe. Tak czy inaczej, chciałbym cię prosić...- ponownie przerwałem, szukając odpowiednich słów i zbierając odwagę, by je wypowiedzieć- o poradę. Znasz się na ziołach jak mało kto, więc czy coś mogłoby pomóc? I... zapewne to tylko problem w mojej głowie, ale proszę, miej się na wszelki wypadek na baczności. Dla mojego spokoju duszy. 


<Valli? Czy to faktycznie załamanie, czy też zwiastun nadchodzących wydarzeń, decyzja należy do ciebie ;*>

Ilość słów: 1003= 70 KŁ

czwartek, 23 czerwca 2022

Od Rosa - Nim bezdzień przeminie, część I

Dzień najazdu Bezdziennych na Watahę Verdis.

Młody basior szarpnął sztywno łapami w marnej próbie wydostania się z zaspy - marzenie ściętej głowy. Tak jak go wywalili, tak cały czas leżał na boku, ciężko przy tym wentylując. Jak śmieć. Odpad. Nie był świadomy, kiedy jego ciało samoistnie napinało poszczególne mięśnie, a następnie zapominało je luzować. Było zdesperowane. Na zmianę podnosiło głowę i ją opuszczało; prostowało i podkurczało kończyny; wyginało grzbiet na każdą stronę. Bez skutku. Nie wiedział gdzie była góra, a gdzie dół. Błędnik szalał, fikał koziołki, rozbijał się, a jedynymi sygnałami jakie obity mózg dostawał, były impulsy bólu. Masa, masa wszechogarniającego bólu, wypływająca krwawymi smugami  z jego oka, nosa, pyska i wszystkich nowych dziur w ciele, stworzonych przez wilki z Watahy Bezdnia. 

Wataha Bezdnia…

Opuścił łeb, a raczej zawiesił go poziomo w przestrzeni. Trząsł się przeraźliwie, zupełnie tak, jakby czynność wymagała ogromnych pokładów energii… a może z zimna.

W końcu stracił energię. Poddał się. Upadł, zmęczony.

Wziął dwa gwałtowne wdechy, na zmianę zaciskając powieki i otwierając je do lunatycznego wytrzeszczu. Był tak strasznie wykończony, że krew mieszała się ze łzami. Miał wrażenie, że tym co wydycha była jego własna, ulatująca dusza.

Czy umrę? 

Mógłby krzyczeć i wołać o pomoc ale… ale wołać kogo? Czy ktoś pojawiłby się, gdyby tylko Ros dał radę otworzyć pysk i wyrzygać całą tę zalepiającą jego ciało krew? Gdyby wydał dźwięk? Czy zostałby uratowany?

Jednak nie poruszył się.

Dlaczego te mafijne kurwie miałyby go zostawić wśród wilków? Dlaczego mieliby mu dawać szansę na przeżycie? Pewnie leżał gdzieś w górach lub w lesie, opuszczony przez wszechświat, zdany na towarzystwo przeszywającego mrozu. Pierwszy raz tak prawdziwie czuł, że każdy następny haust powietrza jaki zaczerpnie mógłby być jego ostatnim, ponieważ nie było nikogo, kto byłby na tyle przychylny by mu pomóc. Został porzucony aż do szpiku kości. 

Już nie walczył, zbyt zmęczony…

Więc gdy następnego dnia otworzył oczy, bardzo długo zajęło mu dojście do siebie. Poważnie przemarznięty i obolały nie poruszył się przez całą noc ani o milimetr, leżąc tak niczym martwy. Sam nie był w stanie uwierzyć, że jednak przeżył. Po prostu nie wierzył. Więc najpierw leżał i płytko wentylował, powoli próbując otworzyć oczy i chociaż z tym prawym nie było większego problemu, tak lewe bolało go zupełnie jakby przebite prętem. Potem dopiero spróbował poruszyć kończynami, jednak… nic z tego. Musiał być martwy, a niewyraźny promyk słońca docierający gdzieś z góry tylko utwierdzał przyćmiony umysł w tym przekonaniu. Światło, ból i przeszywająca cisza.

Tak mogła wyglądać śmierć. 

.

.

.

– Tutaj leży, weźcie go proszę.

Zesztywniał niczym rażony piorunem, gdy nagle śnieg z jego łba został strząśnięty, a w miejscu w którym jeszcze przed chwilą były promienie, pojawiła się obca czarna plama. Pierwsza myśl? Przyszli mnie dobić. Chciał wstać i rzucić się na napastnika, żeby wyrwać mu trzewia z cielska, jednak przez noc utracił kontrolę nad połową ciała… więc tym, co był w stanie zrobić to szeroko otworzyć oczy i znów zacząć na zmianę przełykać ślinę, by pozbyć się zastanej w przewodzie pokarmowym posoki, oraz dziko warczeć w przestrzeń.

– Halo, dzień dobry! – krzyknął obcy basior, przebijając się przez zastały mózg Rosa, sprawiając mu nienazwane cierpienie. Szturchnął go nawet kilka razy w zesztywniałe ciało – Słyszysz co mówię? Co ci się stało?

Przerażony Lerdis nie odpowiedział. Nie rozumiał co się działo, ani tym bardziej nie był w stanie opowiedzieć co mu się stało. Skąd wzięły się te wilki i dlaczego tak dookoła niego tańczyły niczym opętane?!

– Bierzemy go na sanki. Del, ogrzewaj go i uważaj na zęby.


I jeszcze w tamtym momencie białooki był pewien, że ma do czynienia z wrogiem, tak samo jak przez całą drogę, kiedy medycy coś do siebie mamrotali. Jego ostały umysł nie mógł przezwyciężyć skutków ciężkiej nocy, tego bólu i zimna. Dopiero zdołał się uspokoić 

kiedy trafił na szpitalną salę i został poddany specjalistycznej opiece w mniej polowych warunkach niż sanie. Dostał łóżko, ogrzali go, obmyli z krwi, dali środki przeciwbólowe i opatrzyli. Wiedział jak działają szpitale, chociaż nigdy wcześniej w takowym nie był. Zaufał więc swojej intuicji, która oszołomiona przez atrakcje i leki podpowiedziała mu, że nie ma powodu do paniki. Czy czuł radość lub wdzięczność, że wbrew jego przekonaniom został uratowany? Raczej ulgę, przeplataną z napięciem związanym z ekstremalnie obcą sytuacją. Z drugiej strony, nie chciał uciekać. Może gdyby miał gdzie iść bardziej zależałoby mu na tym, żeby opuścić szpital, jednak przecież został wygnany z własnego domu, doskonale pamiętał. Więc po prostu posłusznie siedział i jedyne słowa jakie opuszczały jego pysk, to były proste odpowiedzi na proste pytania.

Jak się nazywasz i ile masz lat?

– … Vay. Rok… i pół.

Z rodu..?

– Sineoriginis.

Masz może rodzinę, którą moglibyśmy powiadomić, że trafiłeś do szpitala?

– Nie, już nie. 

Pamiętasz co ci się stało? Dlaczego spałeś w rowie na obrzeżach Centrum?

– Były czarne wilki, gdzieś… i gwiazdy… potem nic nie pamiętam. 

Kłamał jak z nut, krzywiąc się i zaciskając powieki w cierpieniach. Nie był w stanie przedstawić swojej prawdziwej tożsamości wśród takiej ilości głupich, nieświadomych wilków, poza tym nie miał pojęcia co się z nim stanie, więc po prostu łgał, nadając malującym się na jego pysku stracie i przerażeniu zupełnie innego charakteru. Wbrew pozorom, potem już trzymał się lepiej niż sam mógł przypuszczać, uspokajany przez medykamenty i samą świadomość bycia żywym, zaś w ciągu całego jego pobytu w szpitalu, od początku do końca, tylko jedna sytuacja wzbudziła w nim całą kaskadę odczuć skłaniających się do paniki.

No dobrze Vay, sytuacja wygląda następująco: opatrzyliśmy wszystkie zewnętrzne rany, które otrzymałeś, jednak wychodzi na to, że jeszcze tu posiedzisz. Masz pęknięte dwa żebra, młodzieńcze, ale to nadal nie jest największy problem. Musimy przeprowadzić dokładne badania, żeby stwierdzić, że utrata węchu to wynik uderzenia w nos, a nie obrażeń otrzymanych w głowę. Poza tym rana po amputowaniu oka nie goi się dobrze i… 

– Amputowanie oka?

Tak… W zasadzie to nie było za bardzo co wycinać, ktoś nas uprzedził…


Wtedy znów nie wierzył. Nie wierzył, nie czuł i nie rozumiał terminu “amputacja oka” w jego przypadku. Wiedział, że zostało uszkodzone, jednak nie do tego stopnia, że go nie było wcale. Czuł jak boli, widział nim obrazy, które zaczęły się rozmazywać dopiero, gdy dotarła do niego informacja, że… że go nie ma. Odebrali mu je.

Jak to było? Wypełniło go wszystko co przygnębiające i natychmiast kazał podać sobie lustro. Potem była już tylko silnie ukierunkowana nienawiść, następnie bezsilność i odraza do siebie samego, które sprowokowały spazm wymiotów. W jaki inny sposób niby mógłby sobie poradzić? Z tą całą nienawiścią, z tym oszpeceniem, histerią… 

Po pozbyciu się z organizmu całej obrzydliwej kałuży żółci która zalała podłogę, młody wilk natychmiast zagrzebał się w czystych pościelach, prawie rozrywając pazurami materiał. Pielęgniarki wymieniały się poleceniami, ktoś od razu zaczął sprzątać, mówili do niego, jednak przyćmiony umysł był już w innym miejscu. Zaczął zastanawiać się nad resztą watahy. Jak przez mgłę widział obrazy jego cierpiących współtowarzyszy, katowanych przez wroga, który przybył znikąd. Śmiech zdrajców, wrzaski Verdisów, jego własna agonia, wydające się iluzją. Dlaczego to wszystko tak się potoczyło? Czy zabili wszystkich? Białooki poczuł roznoszącą go od wewnątrz frustrację. Wgryzł się więc w jedną z poduch i tak zamarł, a z zewnątrz było tylko widać jak pognieciona pościel spazmatycznie podryguje od czasu do czasu.

I odpłynął. Pierwszy raz miał okazję zagrzebać się w czystych pościelach, pachniały dziwnie, jednak czuł się spokojniejszy, gdy oddzielony był od innych pacjentów i medyków, od ich spojrzeń, prób podejmowania rozmów przez tę grubą warstwę bieli. W katakumbach nie było wielu czystych pościeli, a już na pewno nie białych, ponieważ nikomu nie były potrzebne. Gangsterzy na misji nie zwracają uwagi na coś tak przyziemnego, a sam pobyt na terenie podziemia nakłada na ciebie ciężar “misji”, więc ta atmosfera szpitala… nie wpływała pozytywnie na basiora, który dotychczas niemal nigdy nie opuszczał swojego pierwszego domu, a po czymś takim odpoczynek przychodził mu z jeszcze większym trudem. 

Gdy pierwszy szok minął, młodzieniec stopniowo wracał do egzystowania i posłusznie wykonywał polecenia lekarzy, traktując ich z szacunkiem wymaganym dotychczas przez wilki dowodzące. Był grzeczny jak tylko mógł nie sprawiając problemów, a przy tym unikając pokazywania innym z jak dużym trudem przychodził mu ten bezruch. Bolało go. Całe ciało bolało go, jakby w mięśniach zamieszkały pasożyty, podgryzające unerwione włókna ale, do cholery, ślęczenie w jednym miejscu tylko potęgowało całą tę katorgę. Wewnętrznie chciał wrzeszczeć i uciekać. Ale nie mógł. Nie miał gdzie ani do kogo, pozbawiony wszystkiego, łącznie z tożsamością, którą musiał w sobie zagrzebać. Więc gdy tylko któregoś dnia usłyszał przy swoim łóżku ciepłe “Dzień dobry”, natychmiast wychylił się spod kołdry, by rzucić prawym okiem na gościa. Nos i zaklejoną plastem dziurę po tym lewym zostawił jednak schowane. Przeszył najeźdźcę na wskroś, przesuwając chaotycznie srebrzącą się tęczówką po jego sylwetce.


Stojący przed nim basior był wysoki i masywny, pokryty biało-brązowym futrem. Na grzbiet miał zarzucone granatowo srebrne szaty obszyte gdzieniegdzie złotem, a jego uśmiech w połączeniu z wesolutko zerkającymi oczami w kolorze jasnego fioletu niemal oślepiły Rosa. Obok stała wadera podobnego wzrostu, jednak czarna, bardziej zgarbiona i przykryta ciemnym płaszczem ze srebrnymi zdobieniami, przypominając całą sobą sennego demona. Jej matowe ślepia błądziły po okolicy, a młody wilk poczuł nagły dyskomfort gdy spojrzała na niego i przybrała na pysk coś w rodzaju bardzo, bardzo wysilonego uśmiechu. Mimowolnie odchylił głowę w tył.

Absolutnie nie miał pojęcia o co chodzi.

– Masz na imię Vay, zgadza się?

Głos zajął biały basior. Tak jak Vay się spodziewał, rzeczywiście jego ton był bardzo przyjemny, nieco irytując tym młodzieńca, a przy tym budząc zaintrygowanie. Wcześniej nie widział tak… czystego wilka. Wyniosłego, dostojnego ale z głupawym uśmiechem, który jakby miał upewniać, że najeźdźca jest niegroźny. Ponadto te szepty i mamrotanie pozostałych pacjentów mieszały w głowie szczeniaka. Jednak nie odwrócił swojego białego, natarczywego spojrzenia, a odpowiedzi skinął pewnie głową. Analizując ich odzienie i reakcję tłumu mógł szybko wywnioskować, że ci tutaj byli albo bogaci, albo wpływowi… albo co jeszcze gorsze - oba. 

– Masz może ochotę się przejść?

I znów szybkie skinięcie. Nie zastanawiał się nad odpowiedzią, bo wybór od samego początku był tylko jeden. Do tej pory nie odważył się zapytać czy może się ruszyć z własnego łoża, bo lekarze wyraźnie podkreślali, że ruch jest niewskazany. Skoro pojawiła się okazja, nie będzie marudził. Pójść z obcą parką nie wiadomo gdzie? Żaden problem, o ile to oni zapytają czy może wyjść. 

– To chodź.

I rzeczywiście białooki wyślizgnął się z legowiska aby stanąć niemal w rozkroku u boku basiora, nieco krzywo i chwiejnie, nie łapiąc jeszcze równowagi. Tygodniowe rany przypomniały o sobie nieznośnie, przebijając się w najróżniejszych częściach ciała żywym bólem – grzbiet, pierś, coś go gdzieś ciągnęło na szyi, łapy rwały, zdrowe oko zapulsowało, a brak tego drugiego, oh, to było najgorsze ale wilczek nie narzekał. Zacisnął zęby, zgarbił się i niepewnie łypnął na nieznajomych. Zdecydowanie nie wyglądał na przestraszonego, ani straumatyzowanego, nawet owinięty w bandaże na wzór mumii. Wyraz jego pyska zdradzał jakieś nieokreślone napięcie, zupełnie niepasujące do tego, co podobno przeszedł. Ale nie przejmował się pozorami. Wyczuł zmianę energii w otoczeniu, tylko spoglądając na resztę wilków. Z tą samą powagą rozejrzał się po pomieszczeniu, szerokim łukiem obracając głowę, by wyłapać jak najwięcej wzrokiem. 

Starszy basior również skorzystał z chwili, by szybko przebadać młodzieńca fiołkowymi oczyma, po czym nagle się poruszył, jakby przypominając sobie o czymś istotnym. Ros natychmiast zjeżył się na ten szybki gest i wrócił białym okiem na wilka. Ledwo uchylił wargi, ukazując zęby i zniżył się na łapach, gdy jego okryta klatka piersiowa dała o sobi znać.  

– Ah, jeszcze jedno. Słyszeliśmy z Loaną, że nie posiadasz wiele, więc sprawiliśmy ci prezent. Teraz widzę, że może być trochę za duży ale jestem pewien, że jeszcze do niego urośniesz.

Młodszy nadal milczał, nie rozumiejąc co się dzieje. Podniósł jednak łeb do fioletowych oczu, gdy tylko ich właściciel zarzucił na szarawe plecy płaszcz. Nie był to byle jaki płaszcz, a gruba, bardzo ciężka, ciemnobrązowa skóra, podbijana od spodu mięciutkim białym zającem. Odzienie sięgało mu poniżej połowy długości łap, a tył był jeszcze dłuższy. Na grzbiecie spoczywał również wielki kaptur. Vay’owi niespodziewanie zrobiło się tak ciepło, jak wtedy kiedy odpoczywał w czystym posłaniu, całkiem zakryty. Nie widział nigdy czegoś podobnego. Zmarszczył brwi i otworzył poharatany pyszczek ale nie wiedział jak zareagować. Wpatrywał się więc białym ślepkiem w te uśmiechnięte oczy, nie mogąc się nawet zdobyć na podziękowanie… Zaraz zacisnął zęby, oszołomiony.


Słowa: 2017= 146 KŁ

sobota, 4 czerwca 2022

Podsumowanie maja

Witajcie kochani obywatele!

   Moi drodzy! Zbliża się koniec czerwca (tak, wiem, że dziwnie wspominać o końcu miesiąca, kiedy ten ledwo się zaczął), a wraz z nim wakacje. My - to jest, administracja - nie zamierzamy spocząć na laurach, bo na blogu jest jeszcze duuużo do zrobienia. Niektóre rzeczy z poprzedniej aktualizacji pozostają do dopracowania, a przyszłe plany są bardzo ambitne i myślę, że możemy bezpiecznie powiedzieć, że jest to nasz najbardziej zaawansowany projekt, jakiego się podejmujemy.

    Zarówno wiara, mapa, jak i terytorium to wielkie cegły, dlatego termin jest względnie daleki. Mamy jednak nadzieję, że uda nam się do niego wyrobić, a rezultaty pozwolą wam się lepiej bawić na blogu.

Co jednak dzieje się w Królestwie? Zapraszamy do podsumowania!


Plany na przyszłe aktualizacje: 
 
- aktualizacja mapy i zakładki ,,terytorium"
-odnowienie zakładki ze świętami oraz przesądami
- aktualizacja wiary oraz bóstw
- wprowadzenie pór roku
- dalsza poprawa blogowej grafiki
 
Przewidywany termin najbliższej aktualizacji:
koniec 2022
prace mogą przedłużyć się do 2069 roku

Przez niską aktywność w maju nie ma wiele do opisywania. Życzymy szczęścia w przyszłym miesiącu!
Przez niską aktywność w maju żaden wilk nie dostanie premii. Życzymy szczęścia w przyszłym miesiącu!
 

 Do konta wilków zostanie dodanych:

Aarved: 150
Ametrine: 46
Artem: 0 KŁ
Jastes: 72
Karwiela: 0 KŁ
Lys i Tin: 38
Roosevelt: 0 KŁ
Saki: 43
Vallieana: 406
Xeva: 88


1.  opowiadania
2.  questy
3. nagroda Najaktywniejszego Wilka 
4. 20% z sumy wszystkich zarobionych KŁ, jeśli wilk napisał minimum 20 opowiadań



 
Dodatkowo każda osoba z administracji otrzymuje 100 łusek do rozdzielenia na swoje wilki
 
Ostrzeżenia otrzymują:
- Karwiela (drugie ostrzeżenie)
- Artem (pierwsze ostrzeżenie)

Nevt zostaje przeniesiona do NPC jako Główny Mag Białej Magii,

 Doszły do nas dwie nowe postacie:
- Roosevelt z rodu Sineoriginis
- Saki z rodu Dalais
 
Podsumowując, końcowy stan to:
 5♀
5♂

Ogółem: 10🐺
 
    Mimo że zostało jeszcze kilka rzeczy do dokończenia z poprzedniej aktualizacji, nie zatrzymujemy się i planujemy kolejne zmiany na blogu. Mam też nadzieję, że niedługo aktywność się zwiększy, a wątki się rozwiną. 
 
~Adulara, właścicielka 
i główna administratorka
Layout by Netka Sidereum Graphics