wtorek, 29 grudnia 2020

Lys i Tin

Autor: Właścicielka postaci


Prepare for trouble and make it double!


Imię: Lys i Tin

Ród: Z Rodu Capra Nocte

Wiek: 7 lat

Płeć: Wadera♀

Rasa: Lerdis

Stan: Mieszkaniec

Stanowisko: Myśliwy

Upomnienia: 0

Charakter: Oj, charakter to one mają. A nawet dwa! Ale po kolei.

Lys to ta dominującą "siostra". Jest pewna siebie, nieugięta i nieustraszona. Uważa, że jest niezwykle odważna, co niekoniecznie przekłada się na rzeczywistość. Nieco narcystyczna, z zawyżoną samooceną i lepszym wyobrażeniem siebie. Biegle włada sarkazmem, czasem zdaje się być nawet wredna, ale w gruncie rzeczy to dobra wadera. Kiedy już się zyska jej sympatię, będzie niezwykle lojalna, do samego końca gotowa trzymać się u boku przyjaciół. Z dość dziecinnym poczuciem humoru, chętnie będzie wkręcać innych i robić głupie żarty tylko aby się pośmiać. Choć udaje, że to nie na jej poziomie. Tak, czasami zgrywa zbyt poważną niż naprawdę jest.

Zupełnym jej przeciwieństwem jest Tin, która najchętniej nie wychylałaby się z cienia siostry. Niepewna, cicha, uciekająca od wszelkich problemów i wszystkiego, co tylko może źle się skończyć. Nie lubi rozmawiać z innymi, zdecydowanie woli słuchać niż niepotrzebnie strzępić język, skoro i tak sprawia jej to trudność. Całkowicie uległa, naiwna, gotowa zgodzić się na wszystko, byleby dano jej już spokój. Kłócić potrafi się tylko z siostrą, na tyle na ile jest to możliwe. Niezwykle wrażliwa, potrafi rozpłakać się przy byle wzruszającej historyjce. Miłość traktuje jako piękne uczucie i czasem zdarza jej się rozmarzyć na ten temat. Mimo nieśmiałości jest bardzo miła, uprzejma i życzliwa, a jej uśmiech to coś, co sprawia tylko przyjemność. 

Wygląd: Cóż, z wyglądu Lys i Tin to zgrabna, acz dosyć masywna i umięśniona wilczyca. Z pewnością wyróżniają ją z tłumu dwie pary grafitowej barwy rogów, niezbyt dużych, często śmiesznie stukających o siebie nawzajem. Z czego te przednie, skierowane do góry, są uzbrojone w ostre zadziory, po dwa na każdym rogu, pozwalające zadać dodatkowe obrażenia w wypadku walki. Przez grubość owych rogów, uszy mają mniejsze pole do ruchu, nie mogą ustać całkiem na sztorc, często są lekko opadnięte, co nieznacznie wpływa na gorszy słuch wader. Nieco niżej można znaleźć równie wyjątkowe, przykuwające wzrok oczy. Czarne, pozbawione białek czy źrenic, patrzą na innych jedynie cieniutkimi, złotymi kręgami. Mimo to nie wyglądają groźnie, a bardzo łatwo znaleźć w nich ciepło i zazwyczaj dobre intencje. Sprawne oko dostrzeże, że zależnie od emocji, niby-tęczówki stają się grubsze, albo sam okrąg mniejszy. Przechodząc do futra wader, jest ono dosyć szorstkie, nie tak miękkie jak mogłoby być, jednak dobrze chroni przed zimnem. Wydłuża się ono na nogach, tworząc coś na wzór niezbyt obfitych szczotek pęcinowych. Całe kończyny i spód brzucha są skąpane w ciemniejszym, ciepłym brązie, w podobnym kolorze jest również gruba pręga, ciągnąca się od głowy aż po sam czubek ogona. Zaś spód tego ogona brudzi biało-kremowa barwa, tak jak pysk, gdzie biel jest bazą pod charakterystyczne ciemne znaczenie, które zdobi wiele głów różnych gatunków kóz. Wszędzie indziej sierść przybiera kolor brudnego, stosunkowo ciemnego brązu. Śmiesznie krótki ogonek trudniej zdradza emocje, a nos, poduszki łap i pazury są w odcieniu zbliżonym do tego, który mają rogi. 

Żywioł: Ziemia, natura

Moce:

- Najprościej mówiąc, dowolne manipulowanie ziemią i piaskiem;

- Wpływanie na podłoże, czyli umiejętność poruszenia czy zatrzęsienia stałym gruntem, a czasem nawet powodując pęknięcia, wszystko jednak na niewielką skalę, maksymalnie w obrębie kilometra;

- Dzięki żywiołowi ziemi łatwo też przychodzi im wyczuwanie wibracji w podłożu, są w stanie wyczuć poruszające się po ziemi obiekty;

- Wzrost roślin i zmuszanie ich do ruchu;

- Wyjątkowa zdolność tych dwóch osobliwych wader sprawia, że po dotknięciu rośliny, są w stanie określić co się działo wokół niej w przeciągu ostatniej godziny, jak to, czy ktoś tędy przechodził, a nawet w pewnej mierze jego aurę. Im większa roślina tym łatwiej wykorzystać tą moc, a same rezultaty będą dokładniejsze.

Wadery wciąż doskonalą używanie tych mocy, każda zależnie od trudności pożera więcej energii. Ponadto, Lys lepiej idzie magia ziemi, a Tin łatwiej przychodzi obchodzenie się z żywiołem natury.

Rodzina:

- Matka – Ester

- Ojciec – Faust

Nie żyją. Lys i Tin wyparły ich z pamięci.

Druga Połówka: Tin czasami myśli o związku, jednak Lys nie chce sobie tym zaprzątać głowy. Płeć ewentualnego partnera nie będzie przeszkodą.

Potomstwo: Obie nie wyobrażają sobie posiadania dzieci.

Miejsce Zamieszkania: Dystrykt II, gdzieś w Lesie Ayre. Lys i Tin znalazły tam pod ogromnym dębem starą, opuszczoną niedźwiedzią gawrę, która po drobnej modyfikacji, powiększeniu za pomocą magii i skromnym urządzeniu, stała się przytulnym miejscem do mieszkania. Wejście do niej zdobią kształtne kamyczki i kilka ładnych roślin je otaczających, wyhodowane przez wadery.

Patron: Zoldr

Umiejętności:


Intelekt: 21 | Siła: 12 | Zwinność: 18 | Szybkość: 13 | Latanie: 0 | Pływanie: 8 | Magia: 10 | Wzrok: 16 | Węch: 15 | Słuch: 13 |


Historia: Dlaczego dwa imiona? Dlaczego dwie osobowości? Dlaczego dwa zupełnie różne wilki w jednym ciele? Cóż, tak właściwie jest pewna przyczyna, która mogła spowodować te schorzenie. Jednak, zacznijmy od początku. Nie od zawsze takie były. Przyszła na świat jako Tin, mały, grzeczny i cichutki szczeniaczek. Jedynak w dodatku, gdyż tak już zazwyczaj było w tej watasze. Możliwe, że ze względu na rasę. Tin miała kochających rodziców, wręcz idealnych. Nie znała trosk i smutków ani większych zmartwień, niż brudne futerko. I chociaż nieśmiała, dobrze jej się żyło w ten sposób. Do czasu. Miała zaledwie rok, kiedy na terenach pojawił się ten bezlitosny, śmiercionośny ogień. Łakome języki niezwykle szybko pochłaniały wszystko, co tylko stanęło im na drodze. Dotarły do watahy małej Tin. Tam wybuchł chaos jeszcze gorszy od pożaru. Płonęły trawy, drzewa, wilki w panice. Niewinne oczy przerażonej Tin musiały oglądać sceny jak z najgorszych koszmarów. Uciekła. Ale jej rodzice nie. Smród zwęglonych ciał drażnił jej nos, kiedy ostatni raz patrzyła w puste, martwe oczy najbliższych. Niedługo potem wielka ulewa ugasiła pożar. Tin została... Sama. A co może być lepszego w samotności niż gadanie do siebie? Ona pojawiła się nagle, jakby ratunek wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowała. Razem uciekły ze zniszczonych doszczętnie terenów. "Ta druga" pojawiała się coraz częściej, coraz bardziej spychając przeszłość na drugi plan. I Tin też. Otrzymała nawet imię – Lys. Z początku trudno im się żyło razem, ale w końcu udało im się utworzyć stabilny stan. Druga z "Sióstr", bo tak też zaczęły się wzajemnie nazywać, okazała się dużo silniejsza psychicznie. Można powiedzieć, że zajęła miejsce tragedii i traum w głowie Tin. Całkiem zapomniały o przeszłości, oddzielając się od niej grubą kreską. Albo chcą myśleć, że zapomniały...

Inne: 

- Przechodzenie pomiędzy jednym charakterem a drugim, nie zawsze zachodzi kontrolowanie, choć i tak też może być. Czasami bardzo szybko, a czasem nawet co kilka dni, gdy jedna pozwoli oddać kontrolę drugiej na dłużej;

- Zdarza im się wręcz kłócić o ciało, jednak z zewnątrz wygląda to po prostu jakby wilk na ostrej fazie próbował iść prosto;

- Zawsze tym zmianom towarzyszą bóle i zawroty głowy, a czasem nawet gorsze objawy jak drżenie ciała czy nudności, ale wadery już się do tego przyzwyczaiły;

- Potrafią wydawać dźwięki kozicy północnej;

- Ich rogi stale rosną, jednak na tyle wolno, że problemy mogą sprawić dopiero za kilka lat;

- Zdarzają im się nagłe ataki paniki, często bez przyczyny.

Autor: Shira#9382 [disc] | | sanderab2005@gmail.com [mail]

 

 

 [rysunek wykonany przez właścicielkę postaci]


 

sobota, 26 grudnia 2020

Od Jastesa CD. Aarveda

Gdy niosący grozę ryk przeciął zalegającą nad zasypanym sypkim śniegiem lasem ciszę, ptaki kryjące się wśród gałęzi otaczających nas drzew, których słodkie głosy umilkły niedługo po pożegnaniu ostatnich promieni słońca, z przerażonym krzykiem poderwały się w górę, tworząc czarną, skotłowaną masę, która na parę sekund przesłoniła księżyc, pogrążając nas w niemal całkowitej ciemności. Zaraz jednak, jakże mała w porównaniu do wielości świata zasłona dzieląca nas od królującego na niebie ciała niebieskiego zniknęła, ponownie rzucając światło na niewielką polanę, na której za parę minut miało dojść do trzymającego w napięciu, pełnego dantejskich scen przedstawienia, którego żaden z aktorów się nie spodziewał.

Niedźwiedź.
Natychmiast wyszczerzyłem zęby w stronę nieproszonego gościa, który widząc, że przy kolacji pałętają się jakieś dwa małe kundle zatrzymał się i węsząc w powietrzu przez parę krótkich chwil, które wydawały się wiecznością, wpatrywał się w nas swoimi małymi, czarnymi oczami, w których nie dało się ujrzeć nawet cienia głębszych emocji, jedynie głód i odrobina zdezorientowania. Z gardła stojącego tuż obok mnie basiora wydobył się niski, groźny warkot, który jednak w żaden sposób nie wzruszył zwalistej kupy mięśni i tłuszczu przyglądającej się nam z niezbyt inteligentnym wyrazem oblicza, nawet gdy i mój głos przeciął ciszę nocy i splótł się z wrogim warczeniem mojego towarzysza, raz po raz kończącym każdą kolejną falę warknięć krótkim acz głośnym szczeknięciem, wywołanym szybkim kłapnięciem pyska.
W końcu niedźwiedź opuścił dotąd wiszące w powietrzu potężne przednie łapy na śnieg, wzbijając mieniące się w świetle księżyca kryształki i bez pośpiechu zaczął zbliżać się w naszą stronę, z pewnością będącym świadomym swojej dominacji.
Gdyby na naszym miejscu stały dwa niemagiczne wilki z pewnością by ją miał. Zwierzę byłoby dla nas z pewnością zbyt silne i szalenie niebezpieczne. Jeżeli pazury głodnej bestii dosięgłyby ciała, mogłyby doprowadzić przez głębokie rany do śmierci. Każdy wilk wie, że lepiej nie zadzierać z niedźwiedziem, zwłaszcza będąc tylko we dwójkę. Na całe szczęście jednak ja i Aarved (a przynajmniej tak podejrzewałem) mieliśmy przewagę w postaci mocy, z których pomocą może uda nam się uratować upolowane przez nas pożywienie przed przejęciem przez głodnego zwierza. Jednak czy warto walczyć o coś takiego z tak groźnym przeciwnikiem? Zmrok już zapadł, stado uciekło w popłochu, a temperatura powoli, lecz bezlitośnie zaczęła się obniżać. Byłem doskonale świadomy tego, iż szansa na dopadnięcie ofiary, które poprzedza tropienie, gonitwa a co za tym idzie- zaganianie, atak i w końcu siłowanie ze złapanym w szczęki zwierzęciem po dwóch próbach i w temperaturze grubo poniżej bezpiecznej dla zmęczonych wilków nie ma za bardzo szans powodzenia. Do tego dochodzi jeszcze powrót do miejsc zamieszkania i przygotowanie się do jutrzejszej podróży. Oczywiście pozostawała również opcja, by zapolować podobnie rano, jednak powierzono nam zadanie, w którym dużą wagę odgrywał czas. Nie było więc mowy o przełożeniu, nie bez długiego tłumaczenia się przed górą, a tego ochoty doświadczać nie miałem w żadnym stopniu.
Jednak czy nie lepiej mieć pewności, że nie skończy się w kawałkach, a przynajmniej po prostu bez jakiegokolwiek obrażenia? 
Ale uciekać z podkulonym ogonem przed głupią kupą tłuszczu...?
Tłuszczu z zębiskami i pazurami długości mojej łapy.
Trudna sytuacja.
Rzuciłem szybkie spojrzenie Aarvedowi, próbując przekazać nurtujące pytanie: co robić? W końcu był wojskowym, więc zapewne lepiej potrafił ocenić czy warto się narażać, możliwe nawet że znalazł się kiedyś w podobnej sytuacji. Basior wyłapał moją niepewność kątem oka i ze zmarszczonym przez groźny grymas pyskiem, zębami błyskającymi w powietrzu i nastroszoną sierścią zwrócił się w pełni ku kroczącemu niespiesznie przeciwnikowi, który raz po raz wydawał z siebie niskie pomruki, a każde stąpnięcie odbijało się echem w moim mózgu. Ja natomiast nie ruszyłem się z miejsca, stojąc kilka kroków w bok, magazynując wiatr w mojej władzy, podjudzając go i nęcąc, jednocześnie bez trudu trzymając na krótkiej wodzy i w pogotowiu obserwując sytuację. Niedźwiedź uniósł głowę i węsząc w powietrzu zwrócił nos w stronę pogrążonej w mroku leśnej głuszy, przez moment całkowicie nas ignorując. Nie rozbudzałem w sobie jednak zbyt kruchej nadziei na to, iż postanowi odejść przez przyciągający jego uwagę zapach, pozostawiając pokryte śniegiem niewielkie pole, które tak niewiele dzieliło od zalania krwią. Nie czułem więc zawodu, gdy stwór prychnął tylko i ponownie zwrócił na nas swoje tonące w poskręcanych kudłach czarne oczy. Parę chwil mierzyliśmy się wzrokiem: bezrozumne zwierzę z dwoma, będącymi w zwykłych warunkach na niższym szczeblu hierarchii wilkami. Czyżby w tym pustym łbie narodziło się jednak zdezorientowanie związane z brakiem reakcji z naszej strony na widok przed którym wielu podobnym nam uciekało?
Aarved wykorzystując chwilę zawahania postąpił krok do przodu i nie czekając na ewentualną reakcję bestii otworzył pysk, tworząc wokół niego lekką pomarańczową łunę. Z początku nie wiedziałem co basior kombinuje, szybko jednak moja ciekawość została zaspokojona, gdy towarzysz polowania otworzył szeroko pysk, ukazując niespokojny płomień wychylający się zza długich zębów. A więc ogień. Rozległ się cichy trzask, ogień nagle zachwiał się, po czym buchnął z nową mocą, formując swoje energiczne ciało w estetyczną kulę, która niemal w całości pochłonęła długi nos Aarveda i wypełniła jego lśniące w mroku oczy jasnym, czerwonym blaskiem. Ułamek sekundy- i gorący pocisk już płynął w powietrzu z niesamowitą prędkością, z towarzyszącym mu cichym sykiem mknąc ku ciemnej, zastygłej w bezruchu bryle mięsa, tłuszczu i długiego futra. Kolejne dłużące się chwile...  Nad lasem rozległ się wypełniony bólem i wściekłością ryk, otaczając nasze sylwetki jak stojący ze wszystkich stron trębacze z całych sił dmiący w swoje instrumenty. Wiatr zbił się z tym głosem o  spotęgowanej bólem sile i zdradziecko na mnie natarł, wciskając swój niewidoczny wydech w moje i tak już cierpiące uszy, powodując natychmiastowe ukłucie w  głowie spowodowane nagłym zwiększeniem głośności.
- Cholerny Brutus- warknąłem w przestrzeń dla samej satysfakcji wypowiedzenia tych słów, wiedząc że wiatr i tak mnie nie zrozumie. Miałem tylko nadzieję, że Aarved zapamiętał fakt o mojej zdolności komunikowania się z powiewami i zda sobie sprawę z tego, że słowa te nie są wypowiedziane przez świra.
Rzuciłem szybkie spojrzenie na ukryty w mroku las, w dalszym ciągu lekko parujące zwłoki leżącego na śniegu roślinożercy, po czym ponownie skupiłem je na oklapłego na śniegu niedźwiedzia, który z urywanymi jękami łapał się długimi łapami za pysk, zastanawiając się czy postanowi zemścić się na nas za poparzenie czy raczej ucieknie w las. Minuty mijały, my staliśmy w gotowości jak kamienne posągi, czarna w świetle nocy bryła dalej żałośnie skarżyła się niebu, a unosząca się nad polaną nerwowość i napięcie zgęstniały jeszcze bardziej, jak kłęby czarnego, duszącego dymu.


< Vedziu? >


Słowa: 1048 = 72 KŁ

Od Elijasa CD. Kvischa

 Siedział.

Ale gdyby wstał to najpewniej złapałby za blat i wywalił go przez okno z impetem. Jako, że nie było okien to bez wahania sam zrobiłby jedno tymże blatem, przebijając się przez grubą ścianę. Potem mógłby wszystko podpalić, tak dla zasady. Wcześniej jednak zabrałby cały alkohol. Albo właściwie to nie, przecież tu nie było nawet poważnego alkoholu. Więc po prostu puściłby to z dymem. Oczywiście musiałby liczyć się ze złą sławą ale pal licho o sławę, miałby większy problem: musiałby zapłacić za szkody.

Więc siedział. Ciepłe powietrze wentylowało w tę i z powrotem przez wrażliwe zatoki, zaś zapach mięs drażnił jego organizm, niczym mdła chmura. Gnębiło to basiora z jeszcze większym okrucieństwem. Zimne spojrzenie wbił w porzucone posiłek i napar, które wciąż były ciepłe. Artysta nie lubił nadmiernie opryskliwych dziadów, którzy wychodzą bez żadnego słowa, nie lubił też wyrzucać jakichkolwiek pieniędzy w błoto, taka ignorancja wkurwiała go niemiłosiernie, jednak nic, absolutnie nic go tak nie skręcało niż myśl, że do wyrzucenia pójdzie właśnie jedzenie. Wiele z jego znajomych oddałoby ogon za coś ciepłego, a ten prostak po prostu to zostawił.

Kiedy Elijas tak wpatrywał się w pełny talerz, dokładnie wyczuwał jak spojrzenie kelnerki przesuwa się a to po jego całym ciele, a to po posiłkach, jednak nie odważyła się podejść. Przynajmniej na początku.

Rozzłoszczony Aeskeron miał w naturze ignorowanie tego, co miał ochotę ignorować, więc zaraz powrócił do swojej gęsi, nie darząc natrętnej wilczycy nawet pojedynczym spojrzeniem. Zresztą, mimo pozornego spokoju, był w stanie wybuchnąć w każdym momencie. Dosłownie, każdym. Nie dość, że stracił czas, to dodatkowo nadzieję. To mógł być naprawdę dobry obraz z wilkiem w roli głównej, gdyby tylko ten dzikus mógł zrozumieć, jak bardzo malarzowi zależało na tej pieprzonej współpracy. Ale nie, oczywiście, skoro życie wsadzało Elijasowi kija w dupę, to teraz jeszcze go tak na siłę tam musiało dopychać, żeby miał ochotę krzyczeć. A potem inni narzekali, że marudny. Jak nie być marudnym w takich warunkach?!

Skończył jeść. Wypił zimną herbatę. Łuski na jego polikach i uszach przybierały w tamtym momencie kolor agresywnie pomarańczowy. Nie powiedział nic, kiedy kelnerka podeszła.

- Smakowało? Podać panu coś jeszcze?

Podniósł wzrok. Pozornie spokojny, acz wciąż zimny. 

- Poproszę o rachunek, dziękuję. Było smaczne- odparł, prostując się. Samica skinęła łebkiem i zaraz podała basiorowi kawałek pergaminu w taki sposób, że czerwone oczy nie były w stanie zarejestrować skąd ten się wziął. Ledwo powstrzymał się od pytającego spojrzenia, z powodu nagłej zmiany zainteresowania, ale zaraz sobie przypomniał, że przecież był wściekły na świat. Zmierzył więc papier z niesmakiem, po czym podał pracownicy zajazdu odliczoną ilość łusek. W odpowiedzi otrzymał ładny uśmiech i przyjazne “miłego dnia”. Nawet jeśli jego dzień już nie miał prawa być dobrym, podziękował i odparł “wzajemnie”. Był sfrustrowany całą sytuacją, a poczucie zostania zignorowanym tkwiło między jego łopatkami niczym jakiś przeszkadzający guz, który uwierał wilka przy każdym ruchu. Jedyna wartościowa nauka jaką wyniósł z tego wszystkiego, to że nie każdy dziwak mógł mu coś zaoferować. Poza tym stwierdził, że chyba szczeniak z kwiatkiem nie byłby takim głupim pomysłem. Szczeniaka zawsze mógł znaleźć, kwiatków też nie było mało nawet na takim lodowym zadupiu. Przynajmniej jednego był pewien w ostateczności- nawet jeśli sama królowa poprosiłaby go o namalowanie tego dzbanowatego Aeskerona, syn Ragnarooka nie zgodziłby się.

Tymczasem zszedł na ziemię i dla kontrastu spojrzał w niebo, kiedy już opuścił karczmę. Mentalnie prychnął, zdając sobie sprawę, że ma do przeżycia jeszcze pół dnia. A mógłby gdzieś się schlać i kontynuować ciąg picia, trwający niezmiennie od czterech dni. 

To chyba jest niezdrowe, pomyślał, jednak nie potrafił nic zrobić z narastającym dyskomfortem. Zabulgotało mu w żołądku. Zrobił kilka kroków w przypadkowym kierunku, udając, że cieszy się orzeźwiającym spacerem w miły dzień. Minął parę szczeniąt, paru wojowników, kilka innych wilków. Jedni byli w pośpiechu, kolejni się śmiali, jeszcze następni dyskutowali. Część z nich rzuciła na niego okiem, a druga część nawet nie zauważyła jego obecności. Odetchnął w duchu, telekinezą naciągając wyżej swoje czarne futro. Jeśli już coś ma zostać nazwane niezdrowym, to życie powinno być pierwsze na liście. 

W swej beznadziei dotarł do murów odgradzających Centrum od reszty Królestwa. Nieco otępiałe spojrzenie prześlizgnęło się bo okolicy, lustrując domki, mieszczan i inne cegłówki. Cóż za miłe, nudne miejsce. Artysta aż przycupnął w cieniu jednego z budynków, by pooglądać niebo i chmurki.

Minęła chwila...

- Pan Elijas Ragnarook!

… i przestało być nudno. Jednak łeb piaskowego wilka wciąż był skierowany na pogodny horyzont przez następne sekundy. Zimny ogień z jego oczu przeszywał na wylot każdy obłoczek, który wchodził mu w paradę, analizując kształty i kolory. Lekko się skrzywił, gdy słońce wysunęło się nagle zza dachu, atakując rombowate źrenice. Opuścił głowę, wysunął gniewnie język i skupił się w końcu na swoim rozmówcy. Zamrugał w konsternacji, zdając sobie sprawę iż uśmiechniętej wilczycy wcale nie speszyło takie oczekiwanie.

- Rzeczywiście, to moja godność- odparł, lekko się kłaniając- Wszystko w porządku?

Rozmowa z początku była luźna i niezobowiązująca, jednak Seresshmir wyczuwał podstępy lepiej niż drogie wino. Wcale się więc nie zdziwił, kiedy biała jak mleko Sivarius przeszła do sedna, pytając go o obraz. Im głębiej jednak wprowadzała go w szczegóły, tym ciekawszy się robił. 

- Zależy mi, żeby to był naprawdę duży obraz rodzinny. Wie pan, ród mojego partnera od wielu pokoleń zamieszkiwał te tereny, mój zresztą także, jednak od jakiegoś czasu planujemy przeprowadzkę poza Królestwo. Wiem, że partnerowi z trudem przychodzi ta decyzja, ponieważ jest przywiązany do tego miejsca. Wymyśliłam, że taka pamiątka mogłaby go trochę podnieść na duchu- wadera nieśmiało się uśmiechała, co jakiś czas gubiąc się w zdaniu. Malarz pokiwał głową, bacznie słuchając- Chciałabym, aby na obrazie był mój partner, jego matka, jego dwaj bracia, ja z siostrą i trójka naszych szczeniąt, a w tle byłaby nasza posiadłość. Wszyscy są teraz na miejscu... planujemy przenieść się za około dwa księżyce, więc zależy mi na czasie… No i słyszałam o panu wiele dobrego.

Gdyby jakiś przyjaciel mu powiedział, że słyszał o nim “wiele dobrego”, to Elijas zaśmiałby mu się w nos. Ale Elijas nie miał prawdziwych przyjaciół. I nieczęsto się śmiał. A przed nim stała potencjalna klientka, która ewidentnie go chwaliła. Może i powinno zrobić mu się miło po takich słowach, ale dziwnym trafem wcale się nie poczuł niczego miłego, ponieważ nie wspomniała o jego sztuce, tylko o nim samym.

- Brzmi to jak masa pracy, jednak wszystko jest do ustalenia- odparł łagodnie, spoglądając w złote tęczówki. Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że malowanie tych oczu już mogłoby być całkiem miłe.

- Oczywiście- wadera pokiwała żywo łebkiem, po czym się rozejrzała dookoła- Co pan powie na spacer przez Podziemne Ogrody, żeby nie stać pod murami?

Elijas podniósł zad.

- Proszę przodem.

Basior poświęcił nieznajomej spory kawał dnia, ponieważ go o to poprosiła, a co jeszcze ciekawsze- zadziwiająco zależało jej na tym, aby to właśnie on namalował ten obraz. Powodem mogło być to, że miał tak dobre recenzje, w końcu nierzadko się trafiało, że nawet jego miłości na jedną noc kojarzyły jakieś jego malunki (co prawda wnoszenie pracy do łóżka nie było czymś pożądanym, ale przynajmniej Elijas miał świadomość, że jest rozpoznawalny w jakichś kręgach), ewentualnie po prostu nie znała innych artystów, którzy byli na miejscu i zbierali zamówienia, właściwie, w biegu. Dwa miesiące to nie było dużo czasu, co Elijas zaznaczył od razu, ponadto sama posiadłość znajdowała się w, o ironio, Dystrykcie III. Malarz nie byłby w stanie tak podróżować z i do Centrum, żeby zdążyć ze wszystkim i przy okazji żyć w jakiś godny sposób, więc Sivarius bez problemu zaproponowała artyście na czas pracy jeden z pokoi oraz wyżywienie. Stwierdziła, że nie byłby to żaden problem, a i wciąż skłonna była wiele zapłacić za skończone dzieło. Poprosił o czas na przemyślenie sytuacji i dopięcie niektórych spraw, na co wadera przystała, codziennie przychodząc po odpowiedź. Już po trzech dniach, Seresshmir miał zapakowane na wóz najpotrzebniejsze rzeczy. Po czterech był już w Dystrykcie III, przywitany i ugoszczony przez właścicieli domostwa. Po czterech i pół, wybrał się na spacer po okolicy.

Przede wszystkim, musiał obejrzeć dom z każdej strony i wybrać najbardziej korzystną perspektywę, w końcu potrzebował zmieścić na płótnie osiem wilków w ten sposób, żeby byli na pierwszym planie, a przy tym budynek za nimi musiał być rozpoznawalny. Problemem były też drzewa ciasno otaczające całość- nie dość że ograniczały plac manewru, dodatkowo psuły padanie światła. 

Wyraz na pysku Aeskerona pozostawał tak samo beznamiętny, nawet po siódmym okrążeniu dookoła budowli. W zamyśleniu badał co do dziury w drewnianych palach, podtrzymujących dwupiętrową posiadłość. Obserwował drzewa, światło, dachówki podchodząc, a potem cofając się o kolejne metry. Malował w głowie kolejne ujęcia, a potem wybierał te najlepsze. Po jakimś czasie powrócił do środka.

Między pokojami przepływał zapachy pieczeni, kiedy skierował się do kuchni, gdzie oczekiwał spotkać panią domu. Wadera rzeczywiście krzątała się po całym pomieszczeniu w skupieniu, jednak szybko wyłapała intruza i promiennie się do niego uśmiechnęła.

- Pan Elijas! Zaraz będzie kolacja, zapraszam. Jak podoba się dom?


Wszyscy byli ożywieni pojawieniem się artysty na ich włościach. No dobra, może nie wszyscy- jeden z braci gospodarza miał we wszystko absolutnie wywalone, a sam gospodarz wyglądał na tak zmęczonego życiem, jakby nie miał sił na prowadzenie konwersacji, chociaż wyraźnie się starał. Dla odmiany, siostra gospodyni była tak niesamowicie rozgadana, że wręcz raziła Elijasa iskrami, które sypały się z jej oczu, podobnie jak trójce rozbieganych szczeniąt, które podskakiwały i nie kontrolowały swoich zdolności, zamrażając przypadkowe obiekty w zasięgu wzroku. Ledwo wyrabiał z odpowiadaniem na wszystkie pytania, w czym pomagało mu naturalnie zachowywanie spokoju. Gdyby nie to, pewnie poraziłby wszystkich obecnych prądem zanim zasiadł do stołu (może oprócz gospodarza, tego było mu prawie żal). Niemniej jednak z ulgą przyjął, że ze względu na obowiązki domostwo szybko kładzie się spać, jednak on ma się czuć jak najbardziej komfortowo. Niczego więcej nie potrzebował. Szybko podziękował za posiłek i wycofał się do swojego pokoju, skąd wziął szkicownik, węgle i butelkę wina, którą schował pod naprawdę grubym, bordowym futrem. Wyszedł z mieszkania, na zdziwione spojrzenie wadery odpowiadając wyłącznie “niedługo wrócę”. Ta skinęła głową i się uśmiechnęła, krzycząc coś jeszcze o ostrożności. Jednak Elijas nie miał czasu na ostrożności, kiedy poczucie uciekającego czasu go przygniatało z każdej strony. Skoro już wywędrował poza Centrum, to powinien poświęcić jak najwięcej życia na problemy pokroju zbliżającego się deadline’u konkursu, czy nawet braku pieniędzy, które mógłby zarobić po uprzednim namalowaniu paru obrazów. Był wolnym strzelcem, więc potrzebował jakiegoś zabezpieczenia, a teraz miał świetną okazję na uzyskanie takowego. 

Jako że w poprzednich latach bywał w okolicy z różnych powodów, z pamięci zawędrował nad Lśniący Przesmyk, który w nocnym świetle księżyca wyglądał dobrze jak zwykle. Aeskron odetchnął chmurą ciepłego powietrza i ciaśniej okrył się płaszczem, którego kaptur niemal przyslaniał mu świat. Wsłuchany w ciszę, rozmyślał o tym, jak bardzo nie lubił przebywać poza Centrum Królestwa- tam przynajmniej nie musiał podnosić swojej temperatury do tego stopnia, że pod jego ciałem trawa robiła się natychmiast sucha, bo było mu zbyt zimno. Podniósł zmęczony wzrok i przesunął nim po krajobrazie, nieoczekiwanie zatrzymując się na jakimś białym punkcie w oddali. Jak się okazało, był to wilk. Ha, oczywiście nie byle jaki wilk. 


<Panie Kvisch?>


Słowa:1813 = 135 KŁ


sobota, 19 grudnia 2020

Od Vallieany CD. Quigleya

 Zdziwiona, przesunęła wzrokiem po pakunku leżącym tuż przed jej łapami.
- Jak myślisz, Vernon, skąd to się tu wzięło?

Pakunek, jednak, to było złe określenie. Pod kurtyną z roślin, prowadzącą do mieszkania Vallieany leżała nie jedna, a kilka ładnie zawiniętych w liście paczuszek. Wprawiony węch wadery był w stanie wyłapywać co niektóre bardziej znajome zapachy, a i te mniej charakterystyczne dawały o sobie nieśmiało znać, co wcale nie zmniejszało czujności Zerdinki… czujności, która i tak była rozpraszana przez dodatkowy zapach, pozostawiony na liściach i śniegu.

Ten alchemik…

Zamrugała, po czym jakby ją olśniło. Po całonocnym buszowaniu po lesie, jej szare komórki usilnie walczyły żeby odmarznąć, produkując logiczne wnioski.

- Pan Quigley, rzeczywiście- skinęła łebkiem, lekko się pochylając. Śnieg posklejany w futrze poruszył się wraz z resztą ciała, odsłaniając skórę na zimno. Otrzepała się z tej warstwy, leżącej na niej jak koc. Wzięła wdech, po czym ostrożnie złapała zębami paczki i wniosła je do środka. 

Powiedzieć, że jaskinia była ciepła i przytulna byłoby wyolbrzymieniem, jednak zielarce to nie przeszkadzało, póki nie czuła na sobie lodowatego wichru. Usiadła więc na środku głównego pomieszczenia, zaś luminescencyjne, niebieskie grzyby kąpały wszystko w tym swoim mizernym światełku, nadając sytuacji jeszcze więcej tajemniczości. Szybko odłożyła torbę ze zbieranymi przez całą noc ziołami na bok, a jej uwaga została skierowana na prezenty. Nawet jeśli dziesięć minut wcześniej myślała tylko o tym, aby odespać zarwaną noc, znajome zapachy wystarczająco ją zaintrygowały by mogła odłożyć drzemkę w czasie.

Był niedawno, pewnie się minęliście. 

Vallieana poczuła jak niematerialna masa porusza się za jej plecami, a następnie gdzieś znika, kiedy w tym czasie ona sama rozplątywała paczuszki niemal z namaszczeniem, nie chcąc uszkodzić zawartości.

Czuła je od jakiegoś czasu, ale sama nie dowierzała własnym zmysłom, gdy zmarzniętymi łapami wyjmowała rzadko spotykane nasiona oraz liście, które rozkładała na jeleniej skórze. Uniosła brwi, kiedy jej długi ogon wachlował na boki z emocji. Nie spodziewała się prezentów, a już napewno nie od niemal obcego basiora, którego ostatni raz widziała nieprzytomnego w lecznicy. Nie wiedziała wtedy co mu dolegało, a i medyk nie przekazał jej zbyt wielu konkretnych informacji. W tych okolicznościach ucieszyła ją myśl, że pan Quigley najwyraźniej już wydobrzał.


Dni mijały, a życie toczyło się swoim tempem. Wadera spędzała czas na typowych zajęciach zielarza- opiekowała się roślinami, mieszała je w różne lekarstwa i sprzedawała. Jej życie było naturalnie nudne, co wcale nie wadziło- czuła się dobrze z tym co miała, nawet jeśli nie zmieniało się to od czterech lat. Była ona, jej rośliny, był też Vernon.

Ziewnęła, a przez chude ciało przeszedł dreszcz. Pokaleczone łapy nieprzyjemnie mrowiły od świeżych cięć, jednak starała się nie zwracać na to uwagi, wszak nie był to pierwszy raz. Rośliny musiały coś zjeść, a przed nią samą była misja. Zamruczała pod nosem, wpychając do skórzanej torby pojemniki na wodę. Usilnie ignorowała też duszący zapach krwi, tak dziwnie wpływający na osobniki jej rasy. Zmierzch zbliżał się nieubłaganie szybko, a ona miała przed sobą szmat drogi do pokonania. 

Wadera po raz ostatni zbadała wzrokiem gojące się rany, aż w końcu narzuciła na grzbiet jelenie futro, które towarzyszyło jej jeszcze za czasów mieszkania u starego zielarza. Zgarnęła torbę i opuściła swoje domostwo, by ruszyć w kierunku zachodzącego słońca.


Celem Zerdinki na tę noc był Dystrykt I, a konkretniej mówiąc- Aloves. Czarna samica wiele razy słyszała w porcie, jakoby gdzieś między murami porzuconej świątyni miały znajdować się niewielkie kałuże wypełnione wodą błogosławioną przez samą Caishe. Woda podobno pojawiała się w różnych miejscach i uzdrawiała chorych, zaś zdrowych napawała spokojem ducha i wydłużała życie- nieważne jak bardzo Vallieany nie interesowali bogowie i ich ingerencje w świat, ciekawość wygrała. Był jednak w tym wszystkim pewien myk, a mianowicie, woda pojawiała się wyłącznie w czasie pełni. Rzeczywiście, pełnia wydawała się nieco przejedzonym tematem, acz zielarka była w stanie zbadać nawet taką legendę. Brodziła więc tak, niszcząc idealnie płaską pokrywę białego puchu własnym ciałem. Podążała w kierunku ścieżki, która doprowadziłaby ją do upatrzonej części Królestwa. Całe jej jestestwo wkomponowywało się w zmarznięty, martwy świat skąpany w jasnym świetle milczącego księżyca. Jednym słowem, było cicho i spokojnie, monotonnie, tak jak lubiła. 

No, przynajmniej do czasu.

Coś złego się dzieje. 

- Eh?

Wszystkie cztery łapki zatrzymały się, a czarny łeb uniósł się powyżej wysokość kłębu. Ledwo zdążyła dojść do Lasu Darminasa, a już pojawiały się problemy ze strony losu?

- Co się dzieje?- wyszeptała, nastawiając uszy.

Nie jestem pewien, ale chce mi się rzygać.

Brwi samicy uniosły się pod sam księżyc. Takie wyznania nie były czymś często spotykanym w przypadku wilka, który nawet nie miał żołądka. Zmusiła się do skupienia, wyrywając umysł z myśli owiniętych dookoła Aloves.

Zemdliło mnie. Po prostu… coś dzieje się w lesie.

Głos Vernona był stłamszony, z każdą chwilą mocniej zduszony, jakby realnie powstrzymywał wymioty. Vallieana poruszyła się na boki. Niepokój towarzysza fizycznie na nią wpływał, więc nie do końca wiedziała co ma zrobić w tej sytuacji, odczuła potrzebę rozruszania kończyn. Powinni się oddalić? Poszukać przyczyny złego samopoczucia ducha? Nie tak miała przebiec ta noc.

- Na spokojnie, Vernon. Jak mogę ci pomóc?- zapytała ponownie, odrobinę głośniej niż poprzednio, jednak wciąż w ten sposób, aby nie zwrócić na siebie przypadkiem czyjejś uwagi. Stała na ścieżce pomiędzy luźno rozmieszczonymi drzewami, zmysłami badając okolicę.

Podejdź w tamtym kierunku- usłyszała warknięcie, a następnie trzy szyszki wbiły się w śnieg wprost z drzew, wskazując jej kierunek- Nie podoba mi się to.

Kiwnęła głową, godząc się na zboczenie z drogi. Poruszała się ostrożnie niczym łowca podążający za celem, podczas kiedy sama nie wiedziała czego powinna się spodziewać. Jednak brnęła, zostawiając za sobą tylko ślady w świeżym śniegu.

Oddychała płytko z głową nisko opuszczoną ledwo nad pokrywę śniegu. 

Nie minęły dwie minuty. Odskoczyła gwałtownie na bok. Nieznajomy cień doprowadził ją do zanurkowania w śniegu i szybkiego obrotu, a z tej obronnej pozycji dodatkowo zawarczała. Lodowate oczy zalśniły ostrzegawczo, odbijając światło białego satelity.

Nagle zamrugała. Całkowicie zbita z tropu wbiła wzrok w cień, który szybko okazał się znanym przez nią pyskiem. Na miłość boską, skąd pan Quigley się tam tak nagle pojawił?! Gdzieś z tyłu głowy usłyszała niezadowolone marudzenie Vernona.

Odetchnęła nerwowo, czując jak serce wali w jej chudej piersi i się wyprostowała.

- Pan Quigley...- zaczęła, siląc się na opanowany ton głosu. Odwróciła wzrok, uśmiechając się niepewnie- Ładna dziś noc. Mam nadzieję, że wszystko u Pana dobrze.



<Quigley?>


Słowa: 1031 = 71 KŁ

niedziela, 13 grudnia 2020

Od Nevt CD. Xevy

Mój dzień miał się dziś delikatnie różnić od mojej codzienności, choć zaczął się jak każdy inny. Jego inność powodowana była delikatną zmianą w planach. Zamiast jak co dzień siedzieć z nosem w książkach od rana do... no cóż, rana, chciałam przejść się na Pole Ćwiczebne położone w Dystrykcie II. Przez ostatni tydzień nie robiłam nic poza próbami przeczytania wszystkiego co udało mi się znaleźć na temat nowego zaklęcia wyszukującego i koniecznie chciałam je w końcu przetestować. Ostatniej nocy możliwe, że trochę przesadziłam z przygotowaniami, ale zaklęcie to wymaga niesamowitego skupienia i wolałam się upewnić, że doskonale je zrozumiem, zanim podejmę się prób użycia go. 
Ziewając więc solidnie i potrząsając od czasu do czasu głową dla rozbudzenia brnęłam przez nowiutki śnieg, nie poruszony jeszcze przez najmniejsze stworzenie. Zdziwiłam się jego widokiem, bo dopiero po zobaczeniu tak świeżego puchu zorientowałam się jak bardzo zaczytana musiałam być. W końcu normalna osoba, która praktycznie zarwała noc, w którymś momencie spojrzałaby na zewnątrz i zauważyła śnieg. Zastanawiałam się który to już raz coś takiego mi się przytrafiło, ale jakoś nie potrafiłam zliczyć. Nie istotne, czy powinnam się przejąć podobnym wnioskiem, bo ostatecznie wzruszyłam na to w myślach ramionami. To nie tak, że mi się to jakoś bardzo nie podoba, ale mam jakieś dziwne wrażenie, że ktoś mógłby mnie zgonić za podobne zachowanie. 
Dotarłam na Pole Ćwiczebne szybciej niż sądziłam, ale najwyraźniej godzina była dość niesprzyjająca treningom, bo nie zastałam tam żywej duszy. Dla pewności wypróbowałam zaklęcie. Przy okazji mogłam sprawdzić, czy nie wybuchnie mi jakimś niespodziewanym magicznym rykoszetem prosto w pysk. Na szczęście niczym nie oberwałam, co dość mnie ucieszyło, bo z tymi nowymi, skomplikowanymi zaklęciami, to nigdy nie wiadomo. Niestety z zaklęcia wynikało też, że naprawdę nikogo tu nie ma poza mną. Westchnęłam głęboko zawiedziona tym wyludnieniem. Może mieli dziś jakiś specjalny trening? A może specjalnie utrudniają półżywemu magowi życie? 
Zaśmiałam się z tej niedorzecznej myśli i zaczęłam rozważać gdzie mogłabym teraz pójść, by spróbować wyszukać coś żywego. Może wycieczka tutaj nie była aż taką stratą czasu. Skoro wiem, że zaklęcie jest względnie bezpieczne, mogę bez problemu użyć go w praktyce. Zaraz przyszedł mi na myśl dość prosty sposób na korzystanie z niego. Skierowałam wiec swoje łapy w stronę Bumari. W końcu proste sposoby sprawdzania w praktyce są najlepsze. Wybrałam Bumari, a nie Las Ayre, bo tam zwierzęta się aż tak nie chowają, więc nie będę miała problemów z potwierdzeniem ich obecności we wskazanym miejscu, a w końcu nie chcę przecież na nie polować, tylko ich szukać. 
Gdy szłam przez Bumari z aktywowanym zaklęciem szukając czegoś żywego w zasięgu mojej magii nagle wykryłam coś drobnego biegnącego w moim kierunku. Zatrzymałam się obserwując i nasłuchując chwilę. Zaraz zorientowałam się, że za małym zwierzątkiem biegnie z zawrotną prędkością coś większego. Zastanowiło mnie to, więc przypatrywałam się przez parę chwil tej pogoni. Jakbym na to nie patrzyła wyglądało to jak polowanie, szczególnie, że gdy większy dogonił małego za chwilę moje zaklęcie przestało wykrywać drobne zwierzątko, pozostawiając tylko większego osobnika. Postanowiłam podejść i to sprawdzić. 
Na miejscu zobaczyłam waderę z morką, uwaloną w śniegu sierścią, która nie przejmując się bożym światem z ogromnym zapałem pałaszowała coś co przypominało z ucha królika i pewnie nim było. Pokręciłam z niezadowoleniem głową. Czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę, gdzie jest?
- Zdaje sobie pani sprawę, że polowanie nad Bumari jest zabronione, prawda? - zapytałam nieznajomej, na co ona aż podskoczyła zaskoczona, najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z mojej obecności. - Możesz za to dostać sporą grzywnę.
Wadera wydawała się delikatnie zbita z tropu i trochę zaskoczona moim nagłym zintegrowaniem się tutaj. Zamrugała parę razy patrząc na mnie, po czym zasłoniła sobą królika.
- Nie oddam ci go. To mój królik. Poza tym nie upolowałam go bumerangiem, tylko zębami. 
- Czym? - Spytałam wpatrując się w dziwną waderę i zastanawiając się czym jest bumerang. - Chodziło mi o Bumeri, no wiesz, tę rzekę i jej okolicę. Nie można tu polować i grozi za to spora kara. Jeśli chciałaś gdzieś pójść po coś do jedzenia, czemu nie poszłaś do Lasu Ayre? To dość blisko stąd, a tam można polować bez najmniejszego zmartwienia. 
Wadera patrzyła na mnie bez słowa szeroko otwartymi oczami. Wydawało mi się, że naprawdę nie wiedziała o zakazie, więc zawahałam się. Nie chciałam psuć nam obu dnia zgłaszaniem tego, ale Bumari jest patrolowane i strażnicy raczej szybko znajdą całą tę krew, która rozbryzgała się na śniegu. Przemyślałam szybko sytuację. Może jeśli pójdę z nią i zaświadczę, że nie wiedziała o zakazie dadzą jej tylko upomnienie? W końcu to tylko jeden królik, a ona chyba nie jest stąd, patrząc po tym bumarangu. gdybym jednak z nią poszła musiałabym zrezygnować z dzisiejszych testów. Westchnęłam przeciągle godząc się z tą myślą. 
- Posłuchaj, - odezwałam się po chwili - mogę pójść z tobą i spróbujemy razem wytłumaczyć straży sytuację. Wtedy jest mała szansa, że nie będziesz musiała płacić kary, ale pamiętaj, żeby więcej nie polować w okolicach tej spokojnej rzeki, dobrze? 

<Xeva?>

Słowa: 808 = 45 KŁ

czwartek, 3 grudnia 2020

Od Lysandra CD. Spero

Śmiech wadery był dźwiękiem błogim dla moich uszu, tak spragnionych by go usłyszeć, że mógłbym się rozpłynąć. Bardziej jednak zachwyciła mnie odpowiedź Spero, która stwierdziła, że ze mną poszłaby wszędzie. Jednak to gest jaki wykonała później był gotów zatrzymać pracę mojego serca. Wtuliła się we mnie ponownie, mrucząc, co sprawiło, że po całym moim ciele przeszły dreszcze. Zupełnie jakbym był szczeniakiem. Musiałem jednak ponownie się skupić, wolałbym żeby lądowanie było najprzyjemniejsze dla mej towarzyszki jak tylko się da. I chyba takie właśnie było. Ostrożnie wylądowałem na śniegu, chciałbym rzecz puchu, jednak był on już doszczętnie wydeptany, złożyłem skrzydła, pozwalając tym samym wilczycy na zejście.
- Mały lot nie jest zły – zaśmiałem się serdecznie, ciesząc się jak głupi, że znowu mogłem poderwać się w górę… z nią. Naprawdę czułem się jak nastolatek, kiedy najprawdopodobniej połowa życia już za mną. Niby mogę żyć jeszcze z piętnaście lat, może trochę dłużej, ale nie oszukuję się, nie dożyję pewnie nawet 25 lat jako weteran. Choć podobno nas trudno dobić. To jednak nie zmienia faktu ile czasu już zmarnowałem będąc daleko. Gdyby nie te cholerne wojny, jak teraz to wszystko by wyglądało? Jedynie cieszyć mogę się, że wróciłem, że znów tu jestem. Ile nocy siedząc nad mapami i planując kolejne kroki w bitwach myślałem tym by wrócić? Móc się położyć, otulić skrzydłem Spero, albo po prostu położyć łeb na jej boku, zasypiając. To jak się przy niej czułem przed laty nie minęło, mogę wręcz śmiało powiedzieć, że się nasiliło. 
Z mego małego zamyślenia wyrwał mnie śnieg rzucony na mój pysk.
- No, odpowiadaj co więc proponujesz? – spytała, rzucając mi szyderczy uśmiech, dłubiąc pazurami, jakby zaraz miała obrzucić mnie kolejną dawką puchu. Ja tymczasem spojrzałem na budynek po drugiej stronie ulicy.
- Madame czyżbyś nie pamiętała gdzie jesteśmy? – udałem urażony ton, przyciągając ją skrzydłem do siebie. – Idziemy na tartę. To tutaj w końcu pierwszy raz taką zjedliśmy. Chcę to powtórzyć!
- Jaki podekscytowany – skomentowała
- Oczywiście! Wiesz jak dawno nie jadłem takich dobroci? – rozmarzyłem się – A, no i ty też tutaj jesteś, więc też fajnie – zerknąłem na nią, drocząc się, za co oberwałem kuksańcem pod żebra. – Auć, a wyżej nie możesz? – cicho warknęła i już chciała coś odpowiedzieć kiedy weszliśmy do tawerny, karczmy, piekarni, już nie pamiętam jak nazywało się to miejsce. Przyjemne ciepło uderzyło w moje Poliki, a do nozdrzy dotarł słodki zapach ciast. Radosnym i żywym krokiem wszedłem do środka, zamykając za nami drzwi. O tej godzinie jeszcze kilka stolików było na spokojnie wolnych. Pewnie za chwilę będzie tu więcej przybyszy, zaczyna się wieczór. Poleciłem Spero usiąść przy jednym, ja w tym czasie zamówiłem dla nas dwie tarty i po kubku wytrawnego wina. Nie kieliszku, z nich w końcu ciężko pić. No i nie słodkiego, wystarczy nam już w końcu ciasto. Z zamówieniem przyklapnąłem na poduszce, podając waderze jej porcję.
- Tęskniłem za tym – mówiąc rozejrzałem się po pomieszczeniu, utykając wzrokiem na błyszczącym źrenicach wilczycy. – Ale należy przyznać, że za tobą najbardziej – szepnąłem. – Smacznego – rzuciłem szybko, okazywanie emocji i uczuć wciąż jest takie… specyficzne. 


<Spero?>

Słowa: 500 = 30 KŁ

Layout by Netka Sidereum Graphics