wtorek, 31 maja 2022

Od Jastesa, CD. Aarveda

W powracającej świadomości odezwał się odległy, trudny do zlokalizowania ból. Próbowałem zepchnąć go z powrotem w głębinę, z której sekundy temu wypłynąłem, lecz wysiłki okazały się próżne- uparcie dawał o sobie znać i po chwili przybrał na sile, skupiając się w kilku konkretnych miejscach. Wkrótce dołączyły do niego inne doznania, w tym ciężki oddech dobiegający gdzieś z pobliża, zimno wnikające w  ciało i odgłos monotonnie odbijających się o podłoże kropel wody. 
Otworzyłem oczy na ciemność. 
Kark rwał niemiłosiernie, tak samo jak głowa i nadgarstki oraz śródstopie. Próbowałem rozprostować nogi, jednak przeszkodził mi w tym nagły i ból i jakaś duża siła. Zdezorientowany skierowałem wzrok na łapy i wziąłem gwałtowny oddech, widząc że przednia para, jak i tylna została mocno związana czymś podobnym do powrozu. W tym samym momencie uświadomiłem sobie, że leżę rozciągnięty na lewym boku, zdrętwiałym od chłodu promieniującego z podłoża, z grzbietem przylegającym do wilgotnej ściany i zaciśniętą na szyi obrożą. 
Zamarłem, czując wzbierającą w środku panikę. Leżę związany. Zapewne przykuty. Porwany. Co się do jasnej cholery stało? Strzępy wspomnień zaczęły wirować mi przed oczami, jednak ułożenie ich w spójną całość było za trudne. Myśli pędziły jakby pędzone batem, składając się w coraz to gorsze wyobrażenia.
Po chwili zmusiłem się do uspokojenia oddechu i z trudem, bo z trudem, ale zdusiłem chaos zalewający umysł, tłumacząc sobie, że tylko spokój da mi możliwość wyjścia z tej sytuacji. Oparłem pysk o kamień, przymykając powieki i dając sobie chwilę na odzyskanie kontroli. Skupiłem uwagę na palącym karku, próbując dociec co było przyczyną jego obecnego stanu. Warknąłem, gdy jedynym, co udało mi się wychwycić z pamięci był czarny błysk i kołyszący się przed oczami śnieg. Co mogło być przyczyną mojego porwania?
O jasna cholera, przesyłka! Z sapnięciem poderwałem pierś w górę, nerwowo poszukując wzrokiem torby w pobliżu, lecz ta zniknęła. Nie było jej ani przy mnie, ani gdziekolwiek w zasięgu wzroku, więc z pewnością została zabrana przez porywaczy. Zagadką pozostawało to, czy to na niej najbardziej im zależało i zabrali mnie jako dodatek, czy to ja miałem być daniem głównym, a ona jedynie przystawką. Bałem się nawet zastanawiać co byłoby lepsze. Jeżeli chodziło o pakunek, wzięli mnie tylko po to, bym się im na coś przydał, albo został sprzątnięty. Jeśli o mnie, do tych dwóch opcji dochodziły jeszcze osobiste porachunki. Przełknąłem ślinę. Tak czy inaczej wdepnąłem w naprawdę wielkie gówno, być może największe w życiu i od samej tej myśli zaschło mi w gardle.
Coś mi tu jednak nie pasowało, tak jakbym zapomniał o jeszcze jednym bardzo ważnym elemencie. Co mogło nim być? Jakieś okoliczności zajścia? Natrętne, nieuchwytne wspomnienia? Głosy? Twarze? Obmyślany miesiącami prezent na urodziny siostry?
Ktoś naprawdę musiał mocno przyłożyć mi w głowę. Porzucając denerwujące przeczucie, szarpnąłem łapami, sprawdzając czy nie uda mi się wyciągnąć ich z powrozów. Bez efektu. Kto by się spodziewał? Szarpnąłem raz, drugi, trzeci, czwarty. Nic oprócz fal bólu, idącego od skrępowanej skóry. Przestałem, nie widząc szans na uwolnienie się w ten sposób. Parę chwil rozważałem próbę wstania, jednak i ten pomysł odrzuciłem, widząc w wyobraźni jak chwieję się, opadam na pysk, podrażniam stare rany i tworzę nowe. Co by to dało? Iść i tak bym nie mógł. 
Stęknąłem, próbując jakoś się obrócić, by dać sobie ulgę w odrętwieniu, lecz zalała mnie nagła fala bólu, a zmęczone łapy same opadły ku podłożu. Nie zrezygnowałem jednak, mając skrystalizowany cel: zorientować się, czy obroża trzyma mnie przykutego do ściany. Czułem jakiś lekki ciężar odchodzący od niej, lecz chciałem mieć pewność i wkrótce ją pozyskałem. Leżąc niezręcznie na grzbiecie z łańcuchem wpijającym się w bolący jak skurwysyn kark, ujrzałem koniec okowów wystający z kamienia kilka metrów dalej. Musiałby mieć co najmniej dwa metry długości, skoro zbytnio nie dawały się we znaki. 
Z głuchym jękiem powróciłem do swojej poprzedniej pozycji która, o ironio, była najwygodniejsza. Pole widzenia zajęły mroczki, pochłaniając je całe w kilka sekund, głowa jakby straciła na wadze. Całe szczęście ten stan nie potrwał długo, więc gdy tylko wzrok wrócił do porządku skierowałem uwagę na pomieszczenie, w którym się znalazłem.
Z pewnością była to jaskinia, wilgotna i zimna, a gdyby nie dobiegające zza ściany po drugiej stronie słabe światło płomieni, niewątpliwie byłaby pogrążona w mroku. Parę chwil głupio wpatrywałem się w odbicie ognia w strużce wody spływającej po kamieniu, próbując zebrać myśli. 
Ah tak. Zimno szło od dołu, nie czułem wiatru. Jaskinia musi być na tyle duża, by nie docierało do niej nic ze świata zewnętrznego... Nie czułem wiatru. Do jasnej cholery, czy wszystko musi się sprzysiąc przeciwko mnie? Nie ma wiatru, nie ma mocy, a przynajmniej takiej, na której mógłbym oprzeć swoją walkę o przetrwanie. Nie zostało mi nic oprócz dyplomatycznych zagrywek i kontroli nad emocjami, którą kiedyś uważałem za swój najlepszy atut. Niestety, mroczny byt bawiący się moją głową podczas przygód z Vallieaną zostawił po sobie ślad w postaci wyrwy w murze, blokującym moje uczucia przed resztą świata. Jednak wierzyłem, że pomimo zdarzających się załamań nerwowych nadal udaje mi się je na ogół całkiem nieźle przytłumiać lub raczej odstępować od krawędzi w ostatniej możliwej chwili. Dlatego postanowiłem sobie w tej kwestii zaufać, nie mając za bardzo innych sposobów na wydostanie się z obecnej sytuacji w jednym kawałku.
Rozmyślania przerwało sapnięcie z drugiego końca pomieszczenia. Szybko skierowałem tam spojrzenie i na chwilę zamarłem, dostrzegając potężne wilcze ciało przykute do ściany w podobny sposób, co ja. Aarved! Jak mogłem o nim zapomnieć? Jak mogłem go wcześniej nie dostrzec? Ktoś NAPRAWDĘ mocno przyłożył mi w głowę. Skrzywiłem się, gdy tylko myśl skrystalizowała się w umyśle, zaraz przypominając o uporczywym bólu w czaszce. Wydawał się jednak nieco mniej gwałtowny niż wcześniej co, mimo wszystko, trochę polepszyło mi humor. 
Obrzuciłem sylwetkę wojownika uważnym spojrzeniem, próbując dostrzec stan, w jakim się znajdował. Z pewnością był nieprzytomny i nawet pomimo bardzo słabej widoczności mogłem powiedzieć, że wyglądał na ledwo żywego. Do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać czy w ogóle się wybudzi. Sądząc po odgłosach oddech miał płytki, a mój nos podrażniony był zapachem świeżej krwi. Nie powiedziałbym, że darzyłem basiora sympatią, jednak nie chciałem, by skończył w tak marny sposób. Można to nazwać jak się chce, współczuciem, uznaniem, lojalnością wobec towarzysza, strachem przed zostaniem samym w tej dziurze czy nicią porozumienia pomiędzy więźniami, grunt, że postanowiłem zrobić wszystko, by pomóc mu się stąd wydostać. 


<Vedziu?>

Słowa: 1032= 72 KŁ

Od Ametrine, CD. Xevy

Pytanie lekko mnie zaskoczyło i jednocześnie zbiło z tropu. Owszem, rośliny te są nielegalne ze względu na ich właściwości halucynogenne oraz wpływające ogólnie na psychoaktywność wilka jednak czułam się… dobrze. A nawet lepiej niż przed omyłkowym wypiciem herbaty z tymi ziołami. Miałam wrażenie, a nawet już analizowałam i porównywałam domniemane substancje, że Xeva oraz inne wilki z jej plemienia wiedzą jak usunąć nadmiar substancji psychotropowej. Niemniej jednak nadal ma ona takie właściwości, minimalne ale jednak… Chociaż jak sobie przeanalizuje cały przebieg "sesji" to raczej rośliny mają głównie działanie uspokajające i kojące umysł, bez jego otępiania, ale jednocześnie pobudzające ciało…
Nagle przed oczami zaczęło się coś ruszać. Potrząsnęłam głową, jak zawsze robię w takich momentach, ale to był zły pomysł. Zawroty i mdłości wróciły. Udało mi się jednak zapanować nad torsjami.
– Czy wszystko w porządku pani? – zapytała Xeva. Jej oczy były nieco zatroskane oraz lekko zaniepokojone.
– Tak… – wydusiłam z siebie, nadal walcząc z torsjami, które jednak nie odpuściły. Przełknęłam gorzką i lekko kwaśną ślinę. – Po prostu się zamyśliłam… Wzięłam kilka głębokich wdechów, mając nadzieję, że mój żołądek w końcu się opanuje. Na razie się zgodził na uspokojenie.
– Nie mam zamiaru nikomu mówić o Twoich roślinach ani ich… właściwościach. Tylko mam pewną… prośbę… Jeśli nie chcesz, nie musisz tego robić! I tak nie powiem! – Im dalej w las, tym gorzej… Z początku miałam po prostu zapytać, ale jakimś cudem z moich ust wypłynął potok chaotycznych zdań. Być może dalej jestem pod wpływem tych ziół? – pomyślałam. Nie lubiłam określenia narkotyk, ponieważ tutaj w ogóle on nie pasował… Znaczy pasował, gramatycznie, lecz to słowo było po prostu zbyt… mocne. Nieadekwatne.
Nie jestem zwolenniczką używek, zwłaszcza takich, jednak patrząc teraz z drugiej strony… Te rośliny są niezwykłe a ich właściwości można by było wykorzystać w medycynie na przykład z walką z chorobami psychicznymi lub kojąc ból bez obciążania organizmu. Jeśli chodzi o prawdziwenarkotyki jestem ich zagorzałą przeciwniczką. Wielu już przyjmowałam, którzy postanowili mocniej zadurzyć się w narkotycznym haju… I niemal tylu samu pacjentów straciłam.
Znowu przed oczami pojawiła się latająca, brązowa plama. Zamrugałam kilka razy.
– Znowu zamyślona Pani? – zapytała Xeva. Westchnęłam.
Ja i moje marzycielstwo…
– Tak… Chodzi o to… – zaczęłam nieśmiało. – …czy mogłabyś opowiedzieć mi o swoich ziołach…? Z początku wilczyca nie dała nic po sobie poznać lecz po kilku chwilach jej pyszczek zaczął się rozszerzać w szerokim uśmiechu a jej oczy zalśniły światłem wesołych iskierek. Niespodziewanie zaczęła ona wszędzie skakać, zupełnie jak wcześniej gdy powiedziałam jej, że może zostać swoje rośliny ze sobą. Wolała radosnym głosem w swoim języku. Wodziłam za nią wzrokiem dopóki znowu nie dopadły mnie mdłości. Przyłożyłam łapę do ust, znowu próbując zapobiec rzyganiu. Znowu się udało ale pytanie brzmiało ile jeszcze będzie trwał ten stan i szczęście w kwestii puszczania pawia. Xeva nagle się zatrzymała się i wtuliła swój pyszczek w moje futro. Czułam, że się rumienię…
– Od czego zaczynać będziemy, moja Pani? – zapytała przez moją sierść wadera. Jeszcze bardziej się zaczerwieniłam.
– A… eee… ja…
Ona natomiast zeszła na dół i po chwili wróciła z doniczką pewnego bujnego, zielonego krzewu o soczystych, żółtych kwiatach, których było zaledwie kilka.
– Drzewko te pochodzi z oko…
– Proszę o wybaczenie… ale miałam nadzieję, że opowiesz mi o swoich roślinach podczas drogi.
Xeva zamrugała kilka razy i nagle krzyknęła.
– Pani ma rację! Mam jechać z Pani po skarb! – Po czym ponownie zniknęła, zostawiając mnie z atrakcyjną rośliną niedaleko mnie. Gdy gospodyni była na parterze, ja się przyglądałam tajemniczemu krzewowi.
Miał takie znajome liście…
Nagle weszła Xeva mając na sobie ciemnobrązową skórzaną torbę, która miała swoje najlepsze lata miała już za sobą… Mimo to nadal spełniała swoją funkcję. Dodatkowo zauważyłam kilka sznurów koralików wiszących na jej zapięciu.
– Gotowa do drogi jestem! – oznajmiła wesoło.
– A ja za chwilę będę! – Również podekscytowanym tonem odpowiedziałam. – Chodźmy do mnie. Szybko się spakuje i możemy ruszać już zaraz.

– …gdzie ona się scho… Aha! – wyjęłam głowę zza biurka, trzymając w zębach specjalne pióro do pisania, podobnie jak mój stary notes którego szukałam od dawien dawna. Wrzuciłam te rzeczy do swojej torby, niedawno kupionej. Ta była szarawa, lśniła nowością o była bardziej pojemna ale w życiu nie zamienię starą torbę na inny model, mimo że młodszy okaz był bardziej pojemny.
Jakiś czas temu brat przysłał mi pewien przedmiot, twierdząc, że to amulet chroniący przed złymi czarami i zapewniający bezpieczną drogę. Zawiesiłam sobie go przez torbę, chcąc, aby ta niepozorna rzecz mi towarzyszyła. Xeva stała w przedpokoju, czekając na mnie. Widać było, że nie wie jak ma się zachować, tak więc stała i grzecznie czekała. Jeszcze raz sprawdziłam swoją torbę oraz drugą torbę, która była apteczką. Wolę mieć zapas leków przy sobie… – pomyślałam. I znowu jeszcze raz sprawdziłam. Potem upewniłam się że zamknęłam mieszkanie na cztery spusty.
– Chyba mamy wszystko… – powiedziałam, po czym zaczęłam szukać w torbie mapy. Zaniepokoiłam się. Nie mogłam jej znaleźć…
– Tego szukasz, pani? – zapytała Xeva.
– Tak… – odetchnęłam. – Dziękuję… Xeva kiwnęłam głową.
– Ruszać w drogę czas! – zawołała, po czym zaczęłyśmy swoją podróż na Południe…

<Xeva? Pierwszą przeszkodę zostawiam Tobie.>
Słowa: 813= 46 KŁ

Od Lys i Tin, CD. Sakiego

Pewnego, jakże ciepłego jak na krainę wiecznie skutą lodem, poranka, dwie kozłorogie wadery obudziły się z ogromną energią do działania. Nawet nie przeciągnęły swojego pokrytego ciemną, grubą sierścią ciała tak dokładnie, jak zazwyczaj, po prostu wstały z posłania, przebierając podekscytowane nóżkami. Co najmniej z takim entuzjazmem, jakby zaraz pod wejście do ich norki miał przybyć Święty Mikołaj w towarzystwie kolorowego konfetti i oznajmić, że były najgrzeczniejszymi wilkami w całym tym roku, a potem wręczyć największy prezent, jaki tylko w życiu widziały i sobie nigdy wyobrazić. Szkoda tylko, że ten dzień był tak samo zwykły jak każdy inny, a one same nie wierzą w żadnego Świętego Mikołaja. Skąd więc ten zapał? One same nie miały pojęcia.
Postanowiły jednak jakoś tę energię spożytkować.
– Lecimy? Lecimy!
Gdyby piłeczki golfowe same potrafiły wyskakiwać z dołków, to pewnie wyglądałyby bardzo podobnie, jak teraz Lys i Tin. Popędziły przed siebie, dopiero po jakiejś chwili orientując się, że aby coś upolować (bo taki miały zamiar), należy zachować chociaż tę odrobinę cierpliwości i spokoju. Awykonalne, prawie że.
Okazało się jednak, że poranne polowanie, choć zakończone sukcesem, a nawet śniadanie, nie ujarzmiło tlącej się w środku wader nieokiełznanej energii. Niesamowite.
– Więc co robimy?
Wstały z pozycji siedzącej, aby zrobić dokładnie dwa i pół kółka po swoim skromnym mieszkanku. Zmarszczyły zabawnie brwi, a potem nos, do kompletu.
– Możemy posprzątać, jak tak bardzo nie mamy co robić – zadecydowała w końcu jedna z nich.
Racja, mimo tego, że nie miały zwyczaju bałaganienia w swojej norce, kurz i tak zbierał się w różnych zakamarkach, drażniąc samą swoją obecnością. Tak więc broń, znaczy miotełka, w ruch i jedziemy.
– Ej, myślisz, że na przykład takie lisy, zamiatają kurze swoim ogonem? – rzuciła nagle, najprawdopodobniej Tin.
Co to w ogóle za pytanie? Na pewno nie.
– No bo, są takie puszyste, aż żal ich nie wykorzystać!
Mówię ci, że nie ma takiej opcji. Szkoda ogona! Nie wiesz, jak to jest pobrudzić futro na ogonie, bo nasz jest krótki. To na pewno denerwujące.
– Ale może ktoś tak jednak robi? – upierała się.
Nie ma takiej opcji.
– Sprawdzimy?
Nie! Oszalałaś?
– Czyli sprawdzimy – wyszczerzyła ząbki.
Przeciągły jęk Lys już na nic nie pomógł. Zwariowała, po prostu zwariowała. Idiotyczny pomysł.
Cztery puchate nogi znów tegoż dnia wybiegły na zimny śnieg.
I tyle było o sprzątaniu.
Właściwie to ani Lys, ani Tin nie miały bladego pojęcia, gdzie i jak szukać lisów, ani skąd w ogóle w ich wspólnej głowie zrodził się taki pomysł. Lys wciąż co jakiś czas upierała się, aby wrócić, ale Tin nie dawała za wygraną, skutecznie ignorując uwagi siostry. Nieźle ją dotknął ten zastrzyk energii. Może najbardziej losowy pomysł na spożytkowanie jej okaże się nie najgorszy… Można mieć taką nadzieję.
Jakimś niesamowitym trafem resztek szczęścia, stało się tak, że pozłacane tęczówki w pewnym momencie dostrzegły płomieniste futerko. A nawet nie wyszły z lasu Ayre! Jednak… Zanim się w ogóle zbliżyły, delikwent zaczął uciekać. O nie, nie chciały go spłoszyć! Żwawy trucht przerodził się w bieg, w pogoń za niewielkim rudym stworzonkiem. Dlaczego ucieka?
Bo go, do cholery, gonisz.
No… Racja. Ale on sam zaczął biec! Więc nie chciała dać za wygraną. Chciała dogonić go i powiedzieć, że chce się tylko o jedną rzecz zapytać, a potem grzecznie przeprosić za najście. W pewnym jednak momencie zauważyły, że coś w wyglądzie tego lisa im nie pasowało.
– Jesteś wilkiem! Nie zorientowałyśmy się.
Zatrzymały się gwałtownie, zaraz przysiadając w pobliżu i obserwując, jak obcy wpada w zaspę. Uśmiechnęły się łagodnie, chociaż tego niestety nie mógł widzieć. Przechyliły łeb odrobinę na lewo.
– Ale ogon masz śliczny i prawie tak samo puchaty, jak lisy. Zamiatasz nim może czasem kurze? – wypaliła Tin i gdyby Lys mogła, pewnie uderzyłaby się teraz łapą w czoło – albo nie, poczekaj. Przepraszamy najmocniej! Przepraszamy za taką niespodziewaną pogoń i że cię mogłyśmy przestraszyć.
Jeszcze chwilę obserwowały ognisty ogon.
– Ale chyba wyjdziesz do nas, co? Nie zjemy cię – łagodny śmiech znalazł ujście z ich krtani.

<Saki?>
Słowa: 641= 38 KŁ

środa, 18 maja 2022

Od Sakiego

Ilekroć pytano Sakiego, czym zajmuje się w życiu, jego odpowiedź brzmiała bardzo różnie. Czasem zgadzała się z jego oficjalnym stanowiskiem, czasem zupełnie mu przeczyła, a na końcu nie było już wiadomo, czy on w ogóle zajmuje się czymś konkretnym. Może on sam nie wiedział.

Prawda wyglądała tak, że wszystkie odpowiedzi były prawidłowe, ale tylko przez krótki okres czasu. Basior co chwila zmieniał zainteresowania, często przez to też nie kończył poprzednich projektów. Obiecywał sobie wrócić do nich po jednym dniu odpoczynku, ale jak dotąd ani razu się to w pełni nie udało. Najkrótsza przerwa trwała dwa tygodnie, potem jednak projekt nie był już tak interesujący i Saki, choćby chciał, nie był w stanie go dokończyć.

Na obecną chwilę basior próbował zbudować szałas, w którym wędziłby mięso na sprzedaż. Próbował, bo jego uwagę odwrócił ciekawie wykrzywiony patyk, którym fajnie się kręciło po śniegu. I szu, i szu, i szu, i patyk robił wesołe kółka dookoła własnej osi. I wrrr! I patyk się zatrzymał. Saki wreszcie przypomniał sobie, co powinien robić. Spojrzał na kupę gałęzi, która w niedalekiej przyszłości miała stać się szałasem do wędzenia mięsa. Przynajmniej taki był plan. Wilk westchnął głęboko.

– Tak w sumie to mi się nie chce – stwierdził na głos, bawiąc się swoim patykiem w łapach. – Jutro skończę.

Oczywiście nie było szans, żeby to skończył, ale zawsze warto sobie wmawiać. Może któregoś dnia stanie się cud. Może kiedyś.

Rudy podniósł się z miejsca i zaczął iść do przodu. Przód był jedynym sensownym kierunkiem gdy nie ma miejsca, do którego chce się dotrzeć. Saki nie przepadał za spędzaniem czasu w swojej zimnej, zasypanej śniegiem chacie, mimo że uważał ją za dom. Więcej go tam nie było niż był, nawet na noc rzadko wracał. Sypiał gdziekolwiek, najczęściej wśród korzeni drzew, przykryty warstewką lodu, jeżeli ktoś coś od niego chciał to musiał szukać go w promieniu kilku kilometrów od niby-jego chatki albo ewentualnie musiał go szukać wszędzie w lesie.

Chodzenie do przodu zaprowadziło go jak zawsze w sumie nigdzie. Dla niego nie istniały żadne szczególne miejsca w lesie Ayre poza Chatą oraz Granicą, od których większość czasu trzymał się z daleka. Nie przepadał za wychodzeniem ze swojego małego, uroczego światka, w którym może i momentami było niebezpiecznie, ale za to był to dom i jedyne, co Saki całe życie znał. Może niektórych dziwi, dlaczego jeden las w jednym dystrykcie jest wystarczający dla łażącego wszędzie basiora, ale gdy jest się takim małym jak ten oto rudzielec, wszystko jest od razu większe, nawet to zbiorowisko drzew. Po co w takim razie iść dalej, co nie? Tam są problemy, kłopoty... Wilki. Towarzystwo. Nowości i wszystko, co obce. Można wyjść parę metrów za las, ale na pewno nie opuścić go na jakąś wycieczkę. Tu jest wszystko, czego Saki potrzebował.

Takie przyzwyczajenie do wszystkiego takiego samego oduczyło Sakiego oczekiwania na niespodziewane. Obce kroki na śniegu spłoszyły Foxila do poziomu, że zaczął uciekać. Znowu do przodu, znowu bez celu, ale tym razem w biegu i w strachu. Basior spłoszył się jak zestresowana sarenka i nawet sadził takie same susy przez śnieg, który był dla niego w niektórych miejscach za wysoki. Ktokolwiek był ten co posadził wtedy kroki w śniegu, wilk nie chciał się z nim spotkać, bo jeszcze będzie musiał wykonać jakiś obowiązek związany z jego papierowym stanowiskiem. O wiele lepiej było siedzieć sobie samemu bez zobowiązujących zadań. Takie trochę lenistwo, ale kto może winić odizolowanego od świata wilka, który nigdy nie był przyzwyczajony do normalnej pracy? Całe życie pracował tylko dla siebie i od siebie, niby próbował coś zarobić, ale nie było mu to do szczęścia potrzebne. Papa, problemy! On się zmywa.

Niestety kroki doganiały go dużo szybciej niżeli by tego pragnął, czemu nie ma się jak dziwić, jeśli to co go goniło było od niego znacznie większe. Od niego wszystko było znacznie większe. Nienawidził tego, ale co mógł zrobić, jeżeli natura tak bardzo poskąpiła mu wzrostu. Chciał się szykować na rychłą śmierć, gdy cokolwiek, co go goniło, zatrzymało się niedaleko za nim i odezwało się.

– Jesteś wilkiem! Nie zorientowałyśmy się.

Saki przystanął w miejscu tak jak hopnął, nieszczęśliwie trafiając w zaspę usypaną podczas jednego z silnych wiatrów. Nic nowego, umiał już z takich tarapatów wyskakiwać. Tylko teraz się szczerze mówiąc trochę bał, bo nie za bardzo miał pojęcie, z kim ma do czynienia. Co tu zrobić, co tu zrobić... Pozostać w śniegu? W sumie było całkiem przytulnie. Póki co się nie ruszał i pozornie nie zwracał uwagi na waderę, która stała tuż za nim i zapewne oglądała długą, rudą kitę wystającą spod śniegu.

<Lys i Tin?>
Słowa: 748= 43 KŁ

Saki

 https://cdn.discordapp.com/attachments/888713892132454420/976528020288471040/0.png

" Moje szczęście nie jest twoim interesem. Ono należy do mnie."

Imię: Saki
Ród: Dalais
Wiek: 6 lat
Płeć: Basior♂
Rasa: Folix
Stanowisko: Oddany
Upomnienia: 0
Charakter: Saki to zakręcona osóbka, której wszędzie pełno i jednocześnie jest nigdzie. Nie jest fanem towarzystwa, raczej trzyma się na uboczu, ale też nie ma problemu z dogadywaniem się z innymi. Można stwierdzić, że jest paradoksem - samotnikiem o towarzyskim usposobieniu. Nie można liczyć na jego pomocność, nie cechuje się nią, ale za to lojalność niesamowita. Nigdy nie wygada cudzego sekretu (wcale nie dlatego, że zapomni komukolwiek powiedzieć, nawet jakby chciał). Niby pracowity, ale ze względu na szybkie wypalanie zainteresowań rzadko kiedy jego pracowitość przynosi efekty. Ma też ciekawą tendencję do "pożyczania bez pytania" przypadkiem cudzych rzeczy i nieczęsto te rzeczy zwraca. Czy mu szkoda? Bynajmniej! Przynajmniej ma więcej szpargałów do udekorowania swojego domostwa, których nigdy nie będzie używał, ale które zostawi, bo może kiedyś się przyda. Po co komu miejsce na kanapie, jak można na niej posadzić stos mysich czaszek, prawda? Ten zapominalski basior nie tylko ma problemy z niekontrolowanym pożyczaniem, ale także z koncentracją, która zdarza się mu uciekać z głowy nawet w momentach wymagających niesamowitego skupienia. Świadom swoich problematycznych cech stara się przyjaźnie do wszystkiego podchodzić, by łatwiej znaleźć wymówkę, dlaczego nie może czegoś zrobić.
Wygląd: Niestety, o wiele łatwiej Sakiego usłyszeć niż zobaczyć, gdyż natura nie obdarzyła tego Foxila nawet średnim wzrostem. Jest miniaturką wilka, często mylony z lisem ze względu na swoją rasę i niezwykle lisi wygląd. Nietrudno się dziwić, jest całkowicie rudy z sierścią przypominającą ogień. Na nogach widoczne są ciemne skarpetki czerwonej barwy (na szczęście nie czarne, więc ma jeszcze możliwość się wymigać od bycia lisem). Tego samego koloru są uszy, a także powieki, aż do brwi. Z kolei spód pyska, środek uszu oraz końcówka ogona są jasne, ale nie białe. Zapewne futro zabrało całe kolory przy tworzeniu, bo oczy Sakiego są z kolei całkowicie szare. Na prawej przedniej nodze basior ma przywiązany pochwę na miecz z mieczem wsadzonym do środka. Raczej jest to tylko dodatek, ale niektórzy bez ucha stwierdzą, że nie warto tego sprawdzać...
Żywioł: Iluzja
Moce:
» Może stworzyć iluzję kalejdoskopu, dzięki czemu skutecznie dezorientuje drugą osobę. Działa to tylko na dystans do 10 metrów.
Rodzina: Jego rodzina nie ma za bardzo znaczenia w jego historii, może poza ojcem, który nazywał się Amern Dalais.
Druga połówka:  Samotnik z pokruszonym sercem.
Potomstwo: Nie dotyczy
Miejsce zamieszkania: Dystrykt II, dokładniej las Ayre. Ma specyficzną chatkę, niby jest to nora, ale jedna ze ścian jest z drewna i ziemi. Od środka przypomina chatkę leśną.
Patron:  -
Umiejętności: Ma bardzo dobrą intuicję, ponadto dobrze idzie mu odczytywanie czyichś intencji, nastroju czy nawet myśli. Jest również dość zwinny.

Intelekt: 10 | Siła: 5 | Zwinność: 18 | Szybkość: 15 | Latanie: 0 | Pływanie: 2 | Magia: 10 | Wzrok: 10 | Węch: 15 | Słuch: 15 |

Historia: Ciężko opisać historię tego rudego szaraka w taki sposób, by pozostała jakkolwiek ciekawa, ale może idzie coś wykaraskać z jego księgi życia. Urodził się w małej wilczej chatce w Dystrykcie II w rodzinie, która choć bogata nie była, podobno miała szlachetne korzenie - nie, żeby Saki wierzył w te opowieści, znając z pamiętników prawdziwy życiorys rodziny Dalais. Tam dorastał w kochanej rodzinie, bez żadnych niespodziewanych śmierci, poza tym, że jego mama nie mieszkała z nim i z jego ojcem Amernem, a wyprowadziła się z siostrą Sakiego w bezpieczne miejsce. Dla Foxila wydawało się to całkowicie normalne, więc nie robił nigdy z tego afery. Kochał swoje proste życie w terenie, w chatce, gdzie śnieg zawsze sypał się przez jedną konkretną dziurę w dachu, pod którą nic nie było ustawione. Tak sobie dorastał pod okiem Amernema, wychodząc na wilki całkiem nieźle. Mieszkanie w samotnej chatce nauczyło go samotnictwa, bycie jednym z zaledwie dwóch mieszkańców ukształtowało w nim samowystarczalność.
Inne:
» Lubi zakopać się w śniegu i spać pod gołym niebem, zamiast wracać do domu 5 metrów od niego.
» Można go czasami znaleźć przyklejonego do sopla. Nie pytajcie.
Autor: ryuukiitami68@gmail.com || Ryuukitsune#2349
 
 

poniedziałek, 16 maja 2022

Od Xevy, CD. Karwieli

Wioska Darminasa graniczyła z jednym z wielu lasów Królestwa. Jej głównym punktem był niewielki, okrągły rynek naśladujący ten znajdujący się w Centrum. Na środku placu, naprzeciwko głównej studni, znajdował się pomnik patrona osady - Darminasa z rodu Equri, filantropa, uczonego, ale przede wszystkim wielkiego podróżnika, któremu Królewska Biblioteka zawdzięczała dużą część swoich woluminów.
Takie właśnie informacje zawierała na sobie nieco zardzewiała ze starości plakietka przybita do podstawy posągu, z którą zapoznawała się Xeva, gdy Karwiela tymczasem rozglądała się za sołtysem, który miał im opowiedzieć o dziwnych zdarzeniach z ostatnich tygodni.
- Ty wiesz, że on wielkim podróżnikiem był? - spytała Xeva.
- Kto? Darminas? - Teneriska kiwnęła głową. - Tak, brał udział w wielu wyprawach, przejechał chyba cały kontynent. Zajmował się głównie odzyskiwaniem antyków i starych ksiąg. Jest też sierociniec nazwany jego imieniem, chyba nawet on go założył.
- Och... - rozmarzyła się Xeva. - Wielkim podróżnikiem tak miło byłoby być... I cały kontynent zobaczyć. Ja niewiele widziałam, a tak dużo bym chciała...
Jej przemyślenia przerwało jednak przybycie szczupłego, wysokiego basiora. Był on razy Xynth, jego pysk przyprószyła siwizna, a sierść na szyi się przerzedziła. Ubrany był w krótki kubrak z barwionej na niebiesko skóry sarny wiązany z przodu zawadiacką wstążką. Karwiela zauważyła, że w jeden ze splotów wetknął gałązkę cisu - symbol, który miał odstraszać kłamców, ale również uszczknąć noszącemu wiedzy i mądrości Zeriona. ,,Pewnie przydałoby się to w tej sytuacji", pomyślała, swój wzrok kierując na wisiorek z kości udowej królika z wyrytymi symbolami. Od góry były to padann (chroniący przed duchami), versa (odstraszająca złe duchy) oraz sithil (symbol Lecaishi).
- Panie Xeva i Karwiela Skārpiyō?
Obie wadery kiwnęły głowami, a piegowata wilczyca zaczęła energicznie machać ogonem. Widać było, że nie może się doczekać, aby zanurzyć się w przygodę. Sołtys jednak zmarszczył brwi. Najwyraźniej będzie musiała jeszcze poczekać.
- A pan Deharo Nagvit? 
- Jutro będzie. Na razie my tylko jesteśmy, żeby... Um... Jak to się nazywało... 
- Żeby zrobić rozeznanie - wtrąciła Karwiela, a Xeva przymrużyła oczy w uśmiechu.
- Tak! Rozeznanie! My tutaj rozeznanie zrobić przyszłyśmy! 
Samiec zamrugał parę razy i rzucił Tenerisce długie spojrzenie, jednak w końcu kiwnął głową. 
- Zapraszam do mojego domu. Porozmawiajmy w cieple i... nie na zewnątrz.
Ruszył przez niewielki rynek, a przez dno śladów przez niego pozostawianych prześwitywała kostka brukowa.  
Nagle Xeva ujrzała coś kątem oka. Jakiś jasny kształt prześliznął się po ciemnych ścianach budynków. Piegowata uniosła głowę, jednak nie dostrzegła nic niepokojącego. Ot, zwyczajne domy jakich wiele w Centrum. Przewidzenie? Może po prostu za bardzo nastawiła się na to, że będą walczyć z potworami i demonami. Skrzywiła się. Mogłoby to w końcu nadejść. Ile już minęło? Kilka... godzin. Westchnęła. ,,Ta, jeszcze za wcześnie na walkę z potworami i demonami".
Weszli w jedną w głównych uliczek, jednak ich spacer nie trwał wiele dłużej - sołtys stanął przed drzwiami sporej chaty. Otworzył je i odchylił płacht skóry, który stanowił dodatkową izlolację.
Oczom wader ukazał się dom urządzony w tradycyjnym stylu Królestwa Północy. Wybudowano go na planie prostokątu, gdzie główne pomieszczenie pełniło rolę zarówno salonu, jadalni i gabinetu. Od niego odchodziły dwa pokoje: kuchnia oraz sypialnia, do której prowadziło przejście w kształcie łagodnego łuku. Zasłony zrobione z grubych skór zostały spięte na bokach i powiewały lekko przez przeciąg, a za nimi widać było niewielką szafkę z ususzonymi ziołami w wazonikach.
Centrum salonu zajmował ciężki, niski stół na krótkich nogach otoczony różnokolorowymi pufami. Leżały one na tkanym dywanie, który stanowił o statusie rodziny - zazwyczaj na podłogi kładło się futra, jako że były one powszechnie dostępne i o wiele tańsze niż pleciony materiał. Na przeciwległej do drzwi ścianie piętrzył się potężny kominek z czerwonej cegły z huczącym oginiem, a nad nimi na ścianie wisiał znak padaan - dwa złączone romby w okręgu.  
Xeva zadarła głowę. Sufit był wysoki i odkrywał belki tworzące podporę dla dachu. Były one ułożone na skos wraz z ozdobnymi podporami. Taki styl spotykała w wielu domach Królestwa. 
Basior wszedł do środka. Teneriska już chciała ruszyć za nim i klapnąć na pufę, jednak Karwiela postawiła przed nią łapę, kręcąc powoli głową. Xeva odwróciła głowę, a jej długie uszy skierowały się w tył.
- Zapraszam panie do stołu. Podać herbaty? Może chcą panie coś przekąsić? Mam królicze łapki, jelenie uszy...
Karwiela uśmiechnęła się i kiwając głową na bok, odsunęła się od Teneriski, która z podekscytowaniem podbiegła do poduszki na podłodze i usiadła na nią z wyraźną radością. 
- Ja jelenie uszy poproszę! - krzyknęła nieco za głośno piegowata. Po chwili z przejścia kuchennego wyłonił się basior, trzymający w powietrzu tacę z napojami i przekąskami, jednak na jego twarzy gościł kwaśny wyraz. Posłał długouchej waderze długie spojrzenie, położył naczynia na stole i zasiadł naprzeciwko swoich gości. Poczekał, aż obie wadery wezmą swoje miski, po czym wziął głęboki oddech i zaczął:
- Może zacznę od samego początku: kilka miesięcy temu jeden z naszych wilków, Asserio, zaginął. Był on stolarzem, pomagał rodzinie Teravo z naprawą warsztatu po ostatniej śnieżycy. Uczciwy wilk, miał dobre serce i był znakomitym fachowcem, niech Caishe prowadzi jego duszę. Zaczęliśmy poszukiwania, ale... Chyba już wiecie, jak się one skończyły. Ciało znalazła młoda waderka, która szła z ojcem na polowanie. To było dwa dni później po zaginięciu Asserio, niechaj dusza jego ucztuje z Caishe.  Okropna, okropna tragedia... - wziął parę łyków z płytkiej miseczki na herbatę. - Nie będę ukrywał, wstrząsnęła nami wszystkimi. Wilki były trochę... przerażone. Szczenięta prawie nie wychodziły na zewnątrz, a jeśli już, to zawsze ktoś z nimi był, nawet mimo tego, że zabójca został złapany.
Przejdźmy jednak do tych... dziwniejszych wydarzeń, bo myślę, że o zabójstwie już panie wiecie. Wilki zaczęły mówić o dziwnych wydarzeniach; o wyciu i skomleniu w środku nocy, o kawałkach porwanych materiałów zawiązanych na studni, o odgłosach po zmroku, które brzmiały tak, jakby jakieś zwierzę szukało czegoś wokół domów. 
Zapadła chwila ciszy. Końcowka ogona Xevy kiwała się z boku na bok przez cały monolog basiora. Jego właścicielka uniosła spojrzenie i zerknęła na swoją partnerkę. Karwiela miała zmarszczone w skupieniu brwi i wyglądała bardzo poważnie. Teneriska również zmarszczyła swoje brwi, chcąc wyglądać równie profesjonalnie, co swoja towarzyszka i wbiła wzrok różowych oczu w sołtysa, czekając na ciąg dalszy.  
- Wilki zaczęły się bać wychodzenia w ogóle. Zabrakło jedzenia, bo nikt nie polował. Spróbowaliśmy znaleźć źródło tych dziwnych dźwięków; były one łatwe do wytłumaczenia, ale wioskę chyba opanowała paranoja. Tak przynajmniej myślałem: to tylko paranoja. Dla świętego spokoju zaczęliśmy rysować versy na ścianach budynków i umieściliśmy je przy drogach... Wiecie panie, aby dać jakieś poczucie bezpieczeństwa i boskiej ochrony, ale to okazało się być jeszcze gorsze. W sensie, wszystkie dziwne wydarzenia w wiosce ustały i po raz pierwszy od kilku tygodni miałem dzień, w którym nikt nie przyszedł, narzekając na jakieś dziwne dźwięki albo rozwleczone śmieci, ale... Dziwne rzeczy zaczęły dziać się na zewnątrz kręgu, jaki utworzyliśmy ze znaków versa...
Zapadła długa chwila ciszy. Kairwela zagryzła mocno szczęki, a jej rysy stwardniały, zupełnie tak jakby jej pysk został wyciosany z kamienia, natomisat sołtys wyglądał na kogoś, kto ma zaraz paść jak długi naa ziemię. Zapanowała grobowa atmosfera.
Xeva jednak nie mogła nie trząść się z podekscytowania. Duch! Demon! Coś innego niż duch i demon! Nie wiadomo jeszcze, co to było, ale to właśnie ona miała się tego dwieodzieć. Ach, na Rakazuth! Jak ekscytująco!
Zsakomlała cicho podekscytowana tą myślą. Zbombardowało ją oburzone spojrzenie basiora.
- Mogę w czymś pani pomóc?
Gdyby wzrok mógł zabijać, Xeva padłaby trupem na miejscu. Na jej szczęście jednak żaden wilk nie miał takiej mocy.
- Tak! Niech pan wreszcie wstaje i tę sprawę ruszajmy zbadać!
Samca zamaurowało. Tak jawny brak manier i braku poszanowania dla powagi sytuacji był dla niego nie do pomyślenia. I to jeszcze w jego własnym domu!
Zanim jednak zdążył wyrazić swoją dezaprobatę, Xeva już dawo wybiegła z domu i przeskakiwała z łapy na łapę przed drzwiami.
XxX
Zakręciło się pod drzewem. Odepchnięcie. Niechcenie. Tak, nie chcieli tam CZEGOŚ. Chciało ponownie wejść do wioski, ale nie odważyło postawić nogi dalej niż osłona lasu.
Ból. Bolało. Już tak dawno nie czuło bólu. Ale to był inny ból, ból obcy, ale znany. Ach, rozkosznie podobny do fizyczności ból tego, czym teraz była dusza CZEGOŚ.
Podniosło zniszczony łeb. Coś się zmieniło. Czuło zmianè w strefie astralnej. Zafalowała, napięła się i zssztywniała niczym dzikie zwierzę. Ucieczka. Uciekać.
Niebo pociemniało.
Nie było samo w tym lesie.
Uciekać.
Zamarło bez ruchu. 
Trwało tak godzinami.

<Karwieloooo?>

Słowa: 1352= 88 KŁ

sobota, 14 maja 2022

Od Rosa - trening XIII

Czasy obecne.

Będąc jeszcze szczenięciem, Ros już dawał wyraźne sygnały, że nie lubił być przesadnie dotykany, przytrzymywany, ani w ogóle nie lubił, kiedy ktoś zmuszał go do robienia rzeczy, na które wcale nie miał ochoty. Szarpał się wtedy i gryzł bezlitośnie każdego, kto tylko odważył się schwytać tę maleńką kulkę futra i przygnieść do ziemi, a był wtedy naprawdę mały. Nigdy w życiu nie posiadał również jakiegokolwiek odpowiednika ewentualnego rodzica, co sprawiało, że bardzo często czuł się porzucony i osamotniony, chociaż sam do końca nie wiedział co czuje,  więc kiedy inni w żartach popychali go i pędzali, śmiejąc się przy tym do rozpuku, jego białe oczka wypełniały się czystym przerażeniem i agresją. Walczył tak, jakby walczył o swoje życie, kiedy inni się po prostu bawili, a może raczej zabawiali jego kosztem. Jednak nigdy też nie płakał. Nieważne jak źle się czuł i ile ośmieszania znosił, łzy nigdy nie były jego mechanizmem obronnym – nigdy zresztą nie obserwował żeby inni reagowali w ten sposób, więc nie chciał odstawać. Zamiast tego szarpał się, wgryzał coraz mocniej i głębiej, a z wiekiem nawet nauczył się wydzierać całe pukle futra z napastników, rozdzierać ich skórę, wydobywając na wierzch gorącą, wonną krew, która w walce doprowadzała do utraty zmysów. Z czasem, gdy jego przeciwnicy stawali się mniejsi, a raczej to on rósł coraz większy, ich zabawy i przepychanki zaczęły przeradzać się w prawdziwie zażarte bitwy, w których nikt nie chciał przegrać. Etap zabawy ze szczeniakiem skończył się dosyć brutalnie, a zaczęła prawdziwa konkurencja. Gdy po raz pierwszy to Ros przygniótł swojego rywala do gleby i zacisnął zęby na jego karku, zauważył w oczach drugiego wilka to samo przerażenie, które kiedyś sam ukazywał stulonymi uszami, odsłoniętymi zębami, szeroko otwartymi oczami. To spojrzenie. Ah, ten wzrok doprowadził białowłosego niemal do parsknięcia śmiechem, ponieważ od tej pory, kiedy inni próbowali go chwycić, on już nie czuł strachu, ani nigdy więcej nie szarpał się chaotycznie, by zrzucić z siebie agresora. Dużo lepiej znał siebie, swoje ciało i swoje możliwości. Od tamtej pory, nigdy więcej nie pozwolił sobie na poddanie się panice.

Rzucono nim o kamienną ścianę, ciągnąc za gruby sznur ciasno wżynający się między grube kosmyki futra, odbierając mu tym samym na moment oddech. Wziął chrzęszczący haust, rozluźniając mięśnie. Smród stęchlizny stał się nagle tak bliski, że basior niemal fizycznie czuł jak odór przybiera kształt, powoli wspina się po otaczającym jego głowę worku jak obślizgły robal i wchodzi do jego nosa, a stamtąd błyskawicznie roznosi się po całym ciele. Pomimo tego jak upośledzony był jego zmysł węchu, nagła napaść tak silnego smrodu wstrząsnęła nim. Jednak nie poruszył się. Jego przednie łapy był związane, zaś gramolenie się na tylnych było poza jego standardami, więc po prostu tak pół leżał, pół siedział, opierając się prawym barkiem o ścianę, a ciemności, odory i nieznajome głosy otaczały go od każdej strony.

– Poślij ptaka, że cel jest na miejscu.

– Mhm, już, zaraz… 

– Zaraz to taka zerdińska bakteria. Przestań spisywać teraz raport i zajmij się ważnymi sprawami!

Ten drugi już zaczął coś pyskować, kiedy wtrącił się trzeci basior.

– Przestańcie się żreć, to nie pora na to! Rykacz, zajmij się tym pieprzonym ptakiem, na raporty przyjdzie czas.

Pierwszy brzmiał jak oszołom, drugi jak ćpun, zaś trzeci jakby był jedynym wilkiem z umiejętnością wykorzystywania szarej komórki. Oczywiście była to przekoloryzowana wizja, ale więzień musiał jakoś się pocieszać - odnoszenie się do przeciwnika jak do kretyna nigdy nie było dobrym pomysłem, jednak hej, to on był tam związany i to on musiał ich przechytrzyć i musiał podnieść sobie morale.

– Dobrze, już to robię. Wtyka i Chi schowali wóz?

– Przestańcie tak otwarcie wymieniać wszystkie ksywy, przecież on wszystko słyszy! – wypalił znów ten pierwszy. 

– No i? Uspokój się, Luno, to nie tak, że ma jakieś magiczne zdolności mogące go teraz wygrzebać z tej zapieczętowanej nory. On jest nasz… ale tak czy inaczej ty, Rykacz, masz zaraz wrócić, potrzebujemy tutaj trójki na wszelki wypadek– westchnął ostatni z basiorów, których imienia Białe jeszcze nie poznał… a w zasadzie to poznał, ponieważ kiedy Luno, Wtyka i Rykacz rzucili się na dowódcę Krwawych przed może godziną na terenie Centrum, Rykacz ryknął “Mak, podaj worek!” i już porwany wilk mógł oswoić się ze wszystkimi głosami, które teraz tak swobodnie wymieniały zdania. Mózg związanego Lerdisa pracował na pełnych obrotach, jednak jako, że nie był najlepszy w orientacji przestrzennej, nadal się nie poruszał w milczeniu. Szczytem jego możliwości była szybka analiza, że Rykacz rzeczywiście wyszedł z jamy aby posłać informację do swojego przełożonego.

Luno zawiercił się i podrapał za uchem.

– Mam złe przeczucia… W ogóle, czemu on się nie rusza, ani nic nie mówi? Jest wilkiem, a zachowuje się jak renifer z zakrytymi oczami. 

Mak cicho parsknął. 

– Może jednak ma w sobie więcej ze zwierzyny niż z wilka i go zmroziło.

– Pfft, może tak… – Luno zdawał się trochę uspokoić – Ale poważnie, mam nadzieję, że nie zawiązałem mu tego sznura na szyi zbyt mocno i może oddychać… Dowódco Białe, możesz oddychać..? Może zdejmę mu chociaż ten worek z głowy, skoro już i tak wie kim jesteśmy.

– Zostaw, nic nie wie. Czekamy na szefa, niech on się zajmuje złamasem. 

Nastało milczenie. Ros wypuścił z nosa duży wydech, który momentalnie zamroził i skrystalizował w powietrzu do formy cienkiego ostrza przytrzymywanego telekinezą. Oczywiście żaden z porywaczy nie mógł tego zobaczyć przez tkaninę, więc zaraz wszyscy obecni poczuli najpierw dyskretny, jednak charakterystyczny zapach, mieszający się z naturalną wilgocią jamy. Po chwili każdemu zrobiło się duszno. Białe przymknął oko w skupieniu.

– Też czujesz krew? Ja pierdolę, myślisz, że rozbiliśmy mu łeb i stracił przytomność? Dalej się nie rusza… Mak, jeśli okaże się, że… 

– Przestań, do kurwy nędzy, panikować, idioto! Skoro tak bardzo ci zależy to ściągnij mu ten wór z łba, ale jak drań wpłynie na ten twój mały mózg i zaczniesz go rozwiązywać, to zabiję cię na miejscu. Bez zawahania. Rozumiesz? 

Luno nic nie powiedział, jednak po dłuższej chwili wahania najwyraźniej uznał, że strach przed zabiciem nie swojego celu był zbyt nie do zniesienia. Przed oczami Rosa nagle pojawiła się względna jasność. Względna, ponieważ wciąż znajdował się pod ziemią, w klaustrofobicznej norze wykutej w kamieniu, a jedynymi źródłami światła były małe, żarzące się na ciepły pomarańcz świetlówki zwisające z szyi porywaczy oraz odsłonięte wejście do tejże nory. Wilk uchylił powieki, przyglądając się najpierw zestresowanemu Luno, a następnie czujnemu Makowi, których spojrzenia były równie bezczelne co jego własne. Gdy mogli spojrzeć uprowadzonemu basiorowi w pysk, ewidentnie trochę zeszła z nich pewność siebie, a teraz, gdy Lerdis już wszystko widział, jego własna pycha wzrosła. Nie tylko dlatego, że ci tutaj najwyraźniej nie wiedzieli nic na temat magii umysłowej, ale także mógł zacząć delikatnie pogrywać na zakorzenionym w nich lęku.

– Ja pierdolę, jak rozciąłeś sobie nos w tym worku? – rzucił basior, który telekinezą trzymał teraz plecioną torbę, a jego pysk wyrażał konsternację. W zakłamanym świetle świetlówek i drobin promieni z zewnątrz, jego futro wydawało się być bardzo pospolitym, szarym futrem, w odróżnieniu od Maka, który był stuprocentowym Sivariusem z tą swoją białą sierścią i niebieskimi oczami, które przypominały mocno wkurwioną chmurę. Próbowali się rozluźnić, ale Ros już im na to nie pozwalał, trzymając emocje obu basiorów na napiętych żyłkach, tak delikatnie by się nie zorientowali, a przy tym wystarczająco mocno, żeby już nie dali rady mu umknąć. Chwytał i ciągnął w swoją stronę, skrupulatnie dbając o to, by emocje układały się w pożądany przez niego sposób.

– Zaczęło być duszno – wymamrotał w odpowiedzi, w zasadzie to zgodnie z prawdą. Pętla na jego szyi sprawiała większy dyskomfort kiedy już zaczął wdawać się w interakcję, niż kiedy stał w bezruchu. Wyprostował przednie łapy związane przy nadgarstkach i nieco wyciągnął szyję, chcąc ułożyć wygodniej sznur.

– Mhm… mogłeś powiedzieć… – odparł Luno ze względnym spokojem, jednak to nie on tam rządził.

– Białe Oko, zostań gdzie jesteś, a ty – Mak zwrócił spojrzenie na burasa – przestań wymieniać uprzejmości z wilkiem, którego przed chwilą, kurwa, porwałeś i najlepiej to się w ogóle zamknij. 

Młodszy z basiorów nie odważył się sprzeciwić przełożonemu, ale nie miał też odwagi odwrócić się tyłem do związanego Lerdisa, więc posłusznie usiadł tam gdzie stał i patrzył to na jednego, to na drugiego. Sivarius najwyraźniej również stracił swoją werwę, gdy srebrzysta tęczówka ewidentnie próbowała mu wywiercić dziurę w głowie. Przez chwilę walczyli na spojrzenia. To niebieskie latało dookoła, gdzieś się przesuwało i uciekało, by po chwili wrócić do nieprzejętego srebrnookiego, który pomimo swojej niepełnosprawności ewidentnie wygrywał tę konfrontację z kamiennym spokojem, prowokując Maka do podporządkowania mu się. I tak w kółko, i w kółko… dopóki porywacz nagle nie zerwał się z miejsca.

– Jebać to, zakładam mu znowu ten worek na łeb, bo mnie popierdoli – wkurwił się Mak i już zrobił duży krok w kierunku Rosa, kiedy nagle ten otworzył pysk. Tyle wystarczyło, żeby duży wilk nagle stracił chęci na podejście bliżej i zatrzymał się w połowie następnego, zostając na wysokości Luno. Oboje wyglądali na coraz bardziej niespokojnych. Luno zdradzały tylko oczy, zaś inaczej sprawa miała się u Sivariusa. Jego sierść naprzemiennie jeżyła się na grzbiecie i opadała, a rozbiegany wzrok błądził po całym pysku Rosa, którego spojrzenie nagle stało się nieznośnie pociągające. Zaczął również ciężej oddychać, jakby wpadał w gorączkę.

– Dołączcie do mnie – rzucił dowódca Krwistych w przestrzeń, a jego wyraz pyska nawet nie drgnął, jak chłodny marmur.

– Pojebało cię – odparł z kpiną Mak, otrząsając się – Kurwa, gdzie jest Ry..?

– Mam jebany sznur na szyi, to rzeczywiście nie wspomaga logicznego myślenia – odparł zgodnie Białe, wcinając się w słowo – Ale wezmę was wszystkich, nawet tę trójkę na dworze, tylko mnie uwolnijcie. Ochronię was przed szefem.

– Powtórzę: ja nie jestem zainteresowany ofertą, a ty już jesteś martwy, więc oszczędzaj oddech – wywarczał niebieskooki, jednak nie drgnął ze swojego miejsca, z odległości co najmniej dwóch lisich ogonów od porwanego. Bury basior siedzący obok pochylił łeb, odwracając się od napastliwego wzroku, tym samym odsłaniając więcej swoich czułych punktów. Lalikron nieznacznie się spiął, czując jak ilość nici, którymi tak swobodnie do tej pory manipulował, zaczęła robić się przytłaczająca, niemal powodując dyskomfort u samego manipulanta. Przechylił lekko głowę, nadal wpatrując się twardo w Maka.

– Myślisz, że dostaniesz jakieś specjalne traktowanie bo mnie porwałeś z ulicy? – szepnął, a lina na jego szyi zdawała się zaciskać, gdy sam próbował utrzymać na wodzy trzy umysły, wraz ze swoim własnym – Cwany przeżuje cię i wypluje jak tylko przestaniesz być przydatny, właśnie taki jest ten gang.

Bandzior przymknął oczy, a jego wyraz pyska wskazywał na czysty wstręt.

– … Posuwasz się do naprawdę niskich zagrywek, dowódco Białe – wymamrotał. Całym sobą próbował zachować rezon, jednak jego umysł gdzieś odpływał, jakby był naćpany. W normalnych warunkach już dawno wezwałby któregoś ze swoich pachołków, ale teraz..? Teraz za  bardzo zależało mu na tym, żeby zamknąć pysk tego sukinsyna, który pomimo związanych łap miał czelność obrażać jego i jego watahę. Odsłonił zęby, a z pyska zaczęła spływać mu strużka gęstej śliny – Chyba jeszcze nie widziałem wilka na tak wysokim stanowisku, który tak bardzo martwiłby się o los jakiegoś śmiecia pod swoimi łapami. Wzruszające. Szkoda, że pokazujesz jaki jesteś dopiero w sytuacji zagrożenia twojego życia.

I nagle, przez moment poczuł, że świadomość do niego wraca. Zobaczył ostro i wyraźnie ten szeroki uśmiech, wypełniony pokrytymi krwią zębami. Tę przeklętą paszczę, to jak się otwiera, a z jej wnętrza wypływa obrzydliwy, zachrypnięty głos wilka, którego krtań jest miażdżona coraz bardziej, z każdym napięciem mięśnia. Opętany śmiech wypełnił jego uszy, wgryzając się w mózg, zaś srebro pojedynczej tęczówki momentalnie podzieliło się na miliard odłamków kryształu, które oślepiły wzrok. Mak wzdrygnął się i wycofał, przerażony, że naprawdę do tego doszło. Naprawdę pozwolił na siebie wpłynąć. Ale już było za późno.

– No nie wiem, twój towarzysz wygląda na poruszonego – spokojny niczym posąg zatopiony na dnie rzeki, Ros wzruszył ramionami, a Sivarius błyskawicznie zwrócił wzrok na swojego wspólnika z głośnym “nie”. Oczami wyobraźni już widział, jak Luno rzuca się na niego w szaleństwie i przegryza tętnice… niespodziewanie jednak, Luno był równie zdziwiony co Mak… i nagle oboje poczuli, jak jakaś obca, bestialska siła wyrywa im dusze z ciał, zaciskając się na całej wypełniającej ich magii. Ciągnie w swoją stronę, grając na ich strunach w wybrany przez siebie sposób. Abstrakcyjnie, gdy oni całkowicie skamieniali, całe ciało Rosa momentalnie się spięło, a kręgosłup basiora wygiął się w sztywny łuk z wyciągniętą ku niebu klatką piersiową. Od sparaliżowanych mięśni kończyn, aż po szczęki zaciśnięte tak mocno, że Krwisty prawie poczuł jak szkliwo pokrywające jego zęby kruszeje. Desperacko szukając możliwości na szybkie pozbycie się Maka, nie mógł poluzować przechwyconych żyłek. W tym czasie Luno padł na ziemię i zaczął przeraźliwie głośno oddychać. Ros modlił się tylko, żeby młodszy nie zaczął wrzeszczeć, kiedy białooki nie mógł poświęcić mu uwagi. Miał również nadzieję, że sam wytrzyma przeciążenia spowodowane utrzymywaniem na uwięzi dwóch wilków. Kiedy na początku nitek było niewiele, mógł swobodnie nimi manipulować, przeczesywać je i rozdzielać wedle własnego uznania, wpływając na myśli i emocje,  jednak im więcej próbował wymagać od wilków, tym więcej nieujarzmionych elementów się pojawiało, a im wcale nie podobał się fakt, że ktoś je wykorzystuje i zakaża własną magią. To te zbuntowane jednostki sabotowały całe przedstawienie, plącząc się ze sobą, wzajemnie rozrywając i wiążąc na nowo bez ładu i składu, łącząc ze sobą dwa basiory, a nawet próbując wleźć do ciała napastnika, oplatając jego kończyny. Lerdis w takich chwilach boleśnie odczuwał, że nieważne jaki poziom magii by osiągnął, prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie utrzymać ich wszystkich pod pełną kontrolą. W takich momentach umysły nie omieszkały zarażać się od siebie zbrudzoną i przekształconą magią, ponieważ wilcze umysły nigdy nie chciały nikomu podlegać. Wolały robić to, co im się podobało. Ale przecież skoro już chwycił, nie mógł puścić. 

Białe wpatrywał się wściekle w absolutnie przerażone oczy Maka, coraz mocniej sztywniejąc i tracąc własny oddech, aż własne ciało nie zaczęło go nieznośnie palić na skutek owijającej się wszędzie magii, która uznała, że skompresowanie się w postać potężnego supła pośrodku jamy, który ciągnie w swoją stronę wszystkie trzy źródła, będzie najlepszym pomysłem. Basior jednak nadal desperacko szukał szansy na szybkie zabójstwo, mierząc własne siły na zamiary… a z jego obliczeń wychodziło, że nie miał szans wypuścić na raz takiej ilości magii, by sam mógł to przeżyć. Trzy moce na raz i trzy umysły na raz to było szaleństwo, ale… gdy nagle poczuł szansę, Ros już nie wahał się. Puścił Maka luzem i odepchnął od siebie jego napierające nici, by potem błyskawicznie zbić serce Sivariusa w lodowy kryształ. Magia nagle zamarła. 

Opisanie wyrazu pyska wilka, którego pompa w jednym momencie przestała się poruszać było zbyt skomplikowane, a i Ros nie miał czasu na zastanawianie się nad tym. Rzucił opętanym spojrzeniem w Luno, którego nadal musiał trzymać, a którego magia pokręcona z tą należącą do dwóch innych wilków fizycznie wyniszczała jego mózg. 

– Rozwiąż mnie. Natychmiast – warknął Białe, uderzając w wybrane odmęty świadomości burasa, który do tej pory leżał, zupełnie odcięty od środowiska. W końcu porywacz podniósł się z wahaniem i podszedł do dowódcy, którego ciało zaczynało się rozluźniać. Nici powiązane z Makiem pękały jedna po drugiej, wraz z powolną śmiercią basiora. Był tak odcięty, że nawet nie czuł, że umiera. Tymczasem wysoki basior niezgrabnie zaczął przygryzać pęta, którymi ograniczony był szary wilk. Najpierw szyję, potem kończyny. Na jego pysku pojawił się nieokreślony gniew, którego Ros nie mógł już skontrolować, gdyż wymagałoby to zbyt dużo niepotrzebnej energii, więc zamiast tego obserwował tylko jak w jednym z oliwkowych oczu pękają naczynka, barwiąc całe białko na karmazynową czerwień. W końcu sznury puściły. Lalikron zerwał się na równe nogi i błyskawicznie powalił z nóg Luno, zrywając wszystkie łączące ich żyłki, jedną po drugiej, a kotłujący się supeł chaotycznie błądził, szukając miejsca, do którego należał. Nim napastnik skończył rozprawiać się z burym na poziomie umysłowym, zielonooki zdołał tylko westchnąć gdzieś w otchłań z ulgą, gdy białooki zmiażdżył mu tchawicę jednym, bezdusznie silnym ugryzieniem. 

Jednak na tym się nie skończyło… przecież zostało jeszcze troje… 

Dowódca Krwistych jeszcze przez chwilę stał w ten sposób, zaciskając szczęki na wilku, który mógł być w jego wieku. Zastanawiał się nad tym co dalej powinien zrobić, a metaliczny płyn żwawo rozlewał się po całym jego pysku, aż nie zaczął wypływać na zewnątrz, wtapiając się w dwa futra. Jednak basior był zbyt skoncentrowany, myśląc jak pozbyć się pozostałych napastników. Wiedział, że wszystkich pojedynczo pozbyłby się bez problemu, jednak z trójką nie miał szans. Dodatkowym problemem było to, że nie wiedział jak daleko był Cwany ze swoją kampanią… Właśnie, Cwany, ten brudny, obrzydliwy… 

Tup, tup tup.

I wtedy Ros błyskawicznie poderwał z ziemi jedną z przegryzionych lin i za pomocą telekinezy owinął szyję intruza w ciasną pętle, nastawiając się na błyskawiczne zabójstwo. Ledwo zdążył oderwać własny pysk od jednej krwawej miazgi, gdy spojrzał na drugą krwawą miazgę. Natychmiast odrzucił sznur i odetchnął. 

– Ikaharu, co zrobiłeś w nos? – spytał, wykrzywiając pysk w zniesmaczony grymas. Po chwili jednak zakaszlał, mogąc w końcu dać sobie chwilę na wzięcie oddechu.

– A ty..? Jeden z nich pociągnął mi z główki – odparł niemrawo basior z ciepłym morzem zamkniętym w zirytowanych oczach, analizując na szybko sytuację, w jakiej zastał swojego szefa. Lekko się zmarszczył, a po jego grzbiecie przelazł dreszcz – Dowódca wybaczy, że tak późno przybyliśmy… Ale wyruszyliśmy jak tylko Adon wyczaiła wrogiego łowcę przelatującego nad Czwórką. Naprawdę chcieli to zrobić błyskawicznie. 

Mówiąc o Adon, Ikaharu miał na myśli sowę należącą do jednego z dowódcy frakcji należących do Watahy Krwawej Łezki, zaś łowcą miał być ptak wysłany przez Rykacza, stanowiący sygnał dla Cwanego i jego bandy. Miał poinformować, że dowódca WKŁ był unieszkodliwiony w wyznaczonym miejscu. Nieważne jak silny Ros by nie był, gdyby nie to ptaszysko, to straciłby w najlepszym wypadku życie, a w najgorszym – życie i dumę, bo zanim dałby radę pięciu wilkom, wsparcie dla wroga zdążyłoby nadejść, a patrzenie na mordę tej szumowiny Cwanego samo odebrałoby Białemu jedno i drugie. Cały trząsł się od złości i zmęczenia.

– Skurwiel pożałuje tego – wysyczał Ros i przejechał językiem po dziąsłach, oczyszczając je z krwi Luno, podczas gdy Xynth z boku głośno wypchnął powietrze z nosa, pozbywając się przy tym porcji własnej posoki. Zaklął pod nosem i przesunął łapą po skaleczonym narządzie. Lerdis wrócił na ziemię i odetchnął, podchodząc do towarzysza, by lekko puknąć go własnym nosem w łopatkę – Chodź, Ikaharu, trzeba cię połatać, bo jeszcze stracisz węch jak ja i dopiero będzie problem.

Jako pierwszy wysunął się z jamy, wychodząc na światło dzienne. Słońce, jak zwykle bezwzględne, poraziło jego oko. Ledwo zdążył się skrzywić, kiedy za chwilę obok pojawiła się kolejna dwójka basiorów, a za nimi cała przytłaczająca grupa, chcąca przekonać się jak wygląda ich alfa po takiej akcji. Śmierdział krwią, jednak nie swoją.

– Dowódco Ros, dobrze wyglądasz – w głosie jednego z nich, tego pierwszego, Białe rozpoznał właściciela Adon. Zdradziła go również jeszcze jedna charakterystyczna cecha, czyli potężne skrzydła, którymi wilk od razu rzucił cień na swojego szefa, chroniąc jego oko. Alfa wyminął go z krzywym uśmiechem, aż w końcu złapał ostrość – We krwi wrogów ci do twarzy.

Białe miał ochotę mu przywalić, jednak powstrzymał się ze względu na swój dobry humor… i może trochę ze względu na to, że Valerijczyk po prostu miał taką osobowość… a poza tym poniekąd uratował rosowe dupsko. Tak czy inaczej, sam Ros zabił tylko dwójkę wilków, więc odczuwał pewien niedosyt, ale przynajmniej  w końcu mógł się rozluźnić po tym całym porwaniu. Omiótł wzrokiem wszechobecną biel Królestwa Północy. Tę wspaniałą biel, brutalnie przeoraną wieloma śladami łap, koleinami wytworzonymi po ciągnięciu ciał, krwią i fragmentami futer, a na samym środku stało jakieś dwadzieścia wilków, wpatrujących się w niego w milczeniu. Ros spojrzał na nich ze skupieniem, po czym skierował pysk w stronę Truce’a.

– Co zrobiliście z tą trójką?

– Nasi Lotepis poszli przodem i zadbają o to, żeby Zbłądzeni już nigdy nie odnaleźli drogi do domu – odparł mahoniowy wilk z jakąś dziwną satysfakcją, a Ros skinął głową w absolutnej aprobacie i w końcu zwrócił się do tłumu, który przecież przyszedł tutaj by go ocalić z łap wroga. Wyprostował się i w końcu spoważniał. 

– Nie będę was chwalił za to, że pokonaliście trójkę nieprzygotowanych wilków – rzucił od niechcenia i niemal z wyrzutem, jakby to była ich wina, że przeciwników było tylko troje. Za chwilę wzruszył ramionami – Ale dobrze jest was mieć w pogotowiu. Dobra robota, to było szybkie, wracamy do domu.

Tłum był cicho, jednak Białe jako wilk umysłu i znakomity lider nie potrafił przeoczyć panującego wewnątrz napięcia. Przechylił lekko łeb, patrząc po tych wszystkich skonsternowanych pyskach, które liczyły na nieco lepszą akcję. Niczym szczenięta, które miały nadzieję, że każde dostanie zabawkę dla siebie, a tymczasem okazało się, że ta zabawka trafiła się tylko kilkorgu z nich. Ros zdecydował się kontynuować.

– A przynajmniej ja idę do domu… – zawahał się teatralnie – I niech wam będzie, każdy kto przyniesie mi do północy ogony pięciu… nie, dziesięciu Zbłądzonych dostanie premię. Skurwysyny mają pożałować, że zadarli z Krwistymi. Ale macie myśleć, jasne? Każdy dziesięciu i nie więcej. Zbierzcie znajomych i nie dajcie się sami wytłuc, żeby nie było, że dowodzę bandą skończonych kretynów. Zrozumieli?

Wszystkie dwadzieścia pięć wilków niemal drżało w oczekiwaniu aż dowódca skończy mówić, żeby na samym końcu móc wybuchnąć krzykami, tupnięciami i innymi objawami radości, robiąc przy tym od groma hałasu. Jak jeden zgodny organizm, cieszący się na możliwość spuszczenia komuś legalnego wpierdolu, za który jeszcze dostaną kasę. Nagle Truce gwizdnął i uniósł skrzydła ku górze, dając sygnał, że wszyscy mają się zamknąć.

– A teraz wynoście się. Czekam do północy i ani sekundy dłużej – zakończył Ros i bezceremonialnie odwrócił się przodem do swojego podwładnego, dając sygnał, że akcja ratunkowa została zakończona sukcesem. Młody basior odetchnął głęboko, czując w całym ciele przyjemne mrowienie spowodowane tak radosnym odbiorem jego propozycji “rozrywki”, a przy tym chciało mu się rzygać ze zmęczenia. Naprawdę nienawidził używać swojego żywiołu lodu, a tym bardziej nie w połączeniu z umysłem, który pochłaniał przytłaczające ilości skupienia i energii.

– Fajnie wyszło – rzucił Truce z zadowoleniem i zmierzył trzy lata młodszego od siebie wilka zaciekawionym spojrzeniem ciemnych ślepi. Ros znał to spojrzenie, więc mimowolnie jego własny wzrok nagle spoważniał. Czuł się bardzo oceniany, więc dodatkowo lekko się nastroszył, pokazując jak potężny jest, i że zdecydowanie nadaje się na swoje stanowisko – Mocno cię obili?

– A czujesz gdzieś moją krew? Jeśli chcesz przekonać się kto kogo obił, to wejdź do środka. Od razu załatw dla nich jakiś transport, bo sami już się nie wydostaną.

Brązowooki zagwizdał z uznaniem, po czym zrobił krok w tył. Nagle stanął na baczność, czego następstwem był głęboki ukłon.

– Cieszę się, że mogę pracować dla tak niesamowitego basiora jak dowódca, dowódco Białe.

Gdy Truce nie patrzył, skupiony na oddawaniu szacunku, sam Ros uśmiechnął się pociesznie, wiedząc jak cool wyglądał gdy ktoś mu się kłaniał. Nawet to, że przecież zabił tylko dwójkę, i to wcale nie bez problemów, nie zepsuło mu tym razem nastroju. Nim jednak przewodnik Trzeciej Grupy na powrót się wyprostował, pysk jego przełożonego już był idealnie chłodny. Jak marmur.

– Poza tym podoba mi się to polowanie na Zbłądzonych. Mam nadzieję, że boleśnie odczują konsekwencje swoich czynów – przyznał Valerijczyk.

– A moim zdaniem, to nie jest za dobry pomysł – wtem z jaskini nagle wysunął się Ikaharu i jego rozbity nos – Nasi wepchną się na teren WSS-ów, a tamci powybijają ich jak kaczki. Jak nie, to wyniknie z tego większy konflikt, bo Zbłądzeni powiedzą, że nic nie wiedzieli o tej akcji.

Zakwestionowany w ten sposób Ros zmarszczył brwi, czując się już oceniany z dwóch stron - od stron wilków, które zarządzają jego wilkami. I chociaż jeden stał po jego stronie i to było w porządku, tak sprzeciw drugiego wzbudził frustrację.

– Jestem pierdolonym dowódcą od dwóch pierdolonych tygodni, a oni już posunęli się do porwania mnie. Powinienem puścić to w niepamięć, udając, że do niczego nie doszło? Chować się między swoimi i nie tylko? Jak to będzie wyglądało? – wywarczał przez zaciśnięte szczęki, wpatrując się z buntem w doradcę. Wilk o turkusowych oczach pokręcił łbem, a do dyskusji włączył się mahoniowy basior.

– To właśnie dobrze, że dowódca Białe wyszedł z tą inicjatywą. Buduje morale i zaufanie watahy, spełniając ich oczekiwania. Pieniądze w zamian za kilka łbów wrogów? Po akcji porwania alfy? Na co dzień to normalne, że się nie wybijamy, ale to jest dosyć szczególna okazja. No błagam cię, Ikar, sam bym na to poszedł, gdybym mógł.

Białe zwrócił na niego przenikliwy wzrok. 

– A niby dlaczego nie możesz?

– … A mogę?

Ros zawahał się. Ale tylko chwilowo. 

– Jeśli nikt z naszych nie zginie tej nocy, wynagrodzę cię poczwórnie. Jeśli zginie trzech, nie dostaniesz nic, zgoda? Tylko najpierw załatw kogoś, kto jeszcze zgarnie stąd te dwa ciała, bo zamorduję cię własnymi łapami, jeśli trafią gdzieś indziej niż w góry albo do rzeki. Poza tym ja mówiłem o ogonach, nie o głowach, miej to na uwadze.

Brwi Truce’a poszybowały wysoko w górę, zaskoczone ofertą i groźbą. Nie poczuł się jednak dotknięty. 

– I czemu się tak przyglądasz? Lepiej się spiesz, czas płynie, a nasi to podobno debile, którzy pchają się na teren wroga żeby zostać zabitymi – Ros patrzył beznamiętnie na basiora, po czym posłał leniwe, wyzywające spojrzenie wilkowi Xynth, ale Ikaharu nie dawał się prowokować i milczał.

– Zrobię listę kto ilu dopadnie i zrobimy ranking – oznajmił skrzydlaty z ekscytacją, rozkładając swoje dwa potężne atrybuty. Gwizdnął przeciągle, wzywając swoją uskrzydloną przyjaciółkę i wzbił się w powietrze, gdy tylko jej cień przeciął polanę – Do północy zdam raport!

Białe skinął głową, a gdy tylko Valderijski wilk zaginął za drzewami, Lalikron odetchnął. 

– Chory pojeb – rzucił w eter, obierając kierunek na stojący obok wóz, w który zaprzężony był gruby renifer. W milczeniu wyminął swojego doradcę i ruszył przodem, tylko raz zerkając czy drugi wilk idzie za nim. 

– Nie wściekaj się, że to mówię, ale uważam to za naprawdę zły pomysł, który się jeszcze na nas zemści – wymruczał Ikaharu, podążając za szefem – Przecież oni nie poprzestaną na wyrywaniu ogonów i wiele wilków z obu stron przypłaci to życiem. 

– Jeśli się zemści, będę miał nauczkę na przyszłość. Jeśli się zemści, to zabiją mnie moi podwładni. Jeśli się zemści, to przylezie sam jebany w dupę Cwany i zaleje mi łeb betonem. Cokolwiek miałoby się nie wydarzyć, ja nie będę żałował, a teraz przestań marudzić. Już tego nie odwołam. Za późno. Teraz możemy tylko obstawiać zakłady kto przyniesie najwięcej łbów.

Białooki wspiął się na pojazd, którym przed niewiele więcej niż godziną trafił w to miejsce. Ikaharu poszedł w jego ślady, siadając na samym przodzie i chwycił telekinezą za wodze renifera, wskazując mu kierunek. Wóz ze skrzypieniem ruszył, poprzez dolinę skąpaną w odcieniach zachodzącego słońca. Ktoś może mógłby uznać to za romantyczne… gdyby był ślepym idiotą. Jeden z wilków był cały we krwi kogoś kogo zabił i właśnie zorganizował zawody na zabijanie, drugi miał rozwalony nos i wkurzający temperament, a cała przestrzeń była pokryta śladami nierównej bitwy, a raczej rzezi przeprowadzonej przez ponad dwadzieścia siedem pierdolonych wilków na nieprzygotowanej trójce. Ros czuł złość, że Cwany naprawdę postrzegał go w ten sposób. Serio uważał, że piątka jakichś cweli z ulicy da radę go unieruchomić, a przy tym natchnęła go inspiracja, że po tej nocy wiele się zmieni. Wiedział, że pomimo iż cała Wataha Krwawej Łezki była w zasadzie zobowiązana oddać życie za swojego dowódcę jeśli przyjdzie taka konieczność, to jednak musiał jakoś im uzmysłowić, że było warto za nim podążać. Chciał dać im jakiś powód do sympatii i przywiązania, w końcu minęły dopiero dwa tygodnie od kiedy WKŁ było tym, czym było i jeszcze nikt do końca nie mógł odnaleźć się w nowej sytuacji, a już w szczególności Białe, na którego od zawsze patrzono przez tysiące różnych pryzmatów. Musiał oddać z siebie wszystko, albo nie dawać nic.

– Poza tym – odezwał się nagle po paru metrach, zwracając na siebie uwagę Ikaharu – Jest już zmierzch. Mogą zacząć wybijać samych siebie dla pieniędzy, ale i tak nie dadzą rady pozbyć się wystarczająco wielu Zbłądzonych żeby rozpętać wojnę – rzucił spokojnie, pozornie całkowicie pewny swoich słów. Nie chciał pokazać swoich własnych nerwów więc patrzył gdzieś w dal i chociaż wilk o turkusowych oczach oczywiście dostrzegł ten niepokój, nie odpowiedział na to nic. W milczeniu popędził renifera wkraczającego w las.



Nagroda: 15 punktów magii x3
Layout by Netka Sidereum Graphics