niedziela, 27 czerwca 2021

Od Aarveda - Wspomnienia część II

    Pałac ojca był chłodniejszy niż zazwyczaj. Aarved nigdy nie czuł się w nim dobrze - o wiele bardziej wolał rezydencję w Centrum. Tam przynajmniej było cieplej i miał kilka kryjówek tylko dla siebie. W zamku każde pomieszczenie miało oczy cudzych przodków, które przypominały mu o tym, że nie jest tam mile widziany. Niektórzy patrzyli na niego ze starych obrazów, a reszta śledziła jego spacery po długich korytarzach spod zabytkowych zbroi. Kiedyś walczyli w nich najwybitniejsi przedstawiciele rodu Lorentów - teraz mieszkały w nich jedynie pająki, a głębokie rysy w metalu wypełniał kurz. Młody wilczek, dotąd błąkający się bez celu dla zabicia czasu, zatrzymał się przed jedną z nich. Wyglądała jak coś, co stworzyły olbrzymy. Nie mógł sobie wyobrazić jak ktokolwiek mógł unieść taki ciężar, a co dopiero się w nim ruszać i walczyć. Jej właściciel na pewno musiał być potężny, wielki i dzielny. I być wspaniałym wojownikiem! Szczeniak miał wrażenie, że pustka pod hełmem go obserwuje. Pochłania swoim mrocznym wzrokiem. Skulił się, ale po chwili nakazał sam sobie, że ma być dzielny. To tylko zbroja. Nic mu nie zrobi. 
    Stare srebro błyszczało  w promieniach wieczornego słońca wpadających przez wysokie, wąskie okna. Mimo upływu dekad, nie sczerniało. Jaśniało zimnym blaskiem, a na obrzeżach widoczne były misternie rzeźbione kwiaty. Pióropusz ze starannie dobranych piór białozora zdobił perfekcyjnie wykuty hełm i spadał śnieżnobiałą kaskadą na płaszcz z futer arktycznych lisów. Ich sierść miała lekko błękitny odcień, co akcentowało zimną poświatę metalu. Aarved nie był w stanie odróżnić, gdzie kończyła się skóra jednego zwierzęcia, a zaczynała druga. Paski z renifera, które przytrzymywały okrycie na grzbiecie zbroi, wykończone były jasną lamówką ze wzorem wyszytym srebrną nicią. Aarved podejrzewał, że za sam ten płaszcz mógłby kupić eleganckie mieszkanie w Centrum albo białego renifera - może nawet dwa. 
    O napierśnik opierała się długa włócznia. Na samym końcu drzewca jaśniał magiczny kryształ, który otaczały zdobione rzeźbienia przywodzące na myśl wilki podczas polowania. Przy grocie falował lekko sztandar z godłem rodowym Lorentów - niedźwiedziem polarnym z włócznią na czerwonym tle. Długa płachta materiału opadała na bok napierśnika, chowając olbrzymie wgłębienie w metalu. Mimo starań rodziny, nie udało się całkowicie wypolerować ogromnych szram, które zdobiły tę część zbroi. 
    Barenor Lorent zginął podczas jednej z bitew na ziemi Fareńskiej po ciosie młotem. Fragment potrzaskanego młotka i żeber przebił mu serce. Aarved marzył o tym, aby zginąć taką śmiercią. Umrzeć z honorem, nosząc przepiękną zbroję - tak jak jego pradziadek - na polu walki. 
Ledwo ta myśl przeszła mu przez myśl, poczuł się skrępowany. Zawstydził się. Odwrócił wzrok, zupełnie, jakby zbroja usłyszała słowa, które rozbrzmiały w jego głowie. Był bękartem. Nie miał prawa do tego rynsztunku. Ani do tego rodu. I tak powinien być wdzięczny ojcu, że pozwolił mu mieszkać u niego - w końcu u mamy nie było najlepiej. Powtarzał sobie, że musi wytrzymać, bo dzięki temu skończy dobrą szkołę, będzie potrafił walczyć i pomoże finansowo matce, ale mimo tego każdego dnia czuł się coraz bardziej samotny. Na Obrzeżach przynajmniej miał kolegów z sąsiedztwa, a tutaj? Jego własna rodzina, ale ich lepiej było zostawić w spokoju, oraz wielkie sale i puste korytarze wypełnione historią, do której nie miał prawa. Przypominały mu więzienie. Wiedział, że to miejsce ojca, macochy i brata, nie jego, ale nie chciał wracać na Obrzeża. 
    Tęsknił jedynie za mamą. Żałował, że nie mogła z nim przyjechać, wiedział, że by się jej podobało - szczególnie prywatne ogrody - ale żona ojca dostałaby furii. Już jego przyjazd jej się nie podobał. Czasem jednak wyobrażał sobie, że matka jest obok. Rozmawiał z nią w myślach i udawał, że zwinięte futro  to jej bok, w który lubił się wtulać. Tego jego macocha wiedzieć nie mogła, a dzięki temu czuł się nieco lepiej.
    Zastanawiał się, czemu miłość między jego ojcem i matką miała być zła, ale coraz częściej uświadamiał sobie, że bękarty to skazy na honorach rodzin. Lorenci byli rodem potężnych, silnych wojowników i strategów - a jednak on, Aarved, istniał. Był pomyłką - tak czasami mówił o nim ojciec. Nie powinno go tu być i mimo że minęło wiele miesięcy, od kiedy poznał swojego ojca, dalej nie mógł się przyzwyczaić, że ,,należy" do tego rodu. A może raczej z niego pochodzi? Dalej czekał, aż ktoś mu powie, że to żart i ma wracać na Obrzeża. Nawet wiedział, kto mógłby mu to obwieścić - i czerpać z tego radość.
- Isero...
- I nawet nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi! - po korytarzach pałacu rozległ się głośny krzyk żony jego ojca. Aarved skrzywił się, ale nie odsunął ucha od drzwi. 
- Nie wiem, o co ci chodzi - usłyszał zimny głos byłego generała. - Skąd mam wiedzieć.
- No tak, oczywiście - syknęła wadera. - Jak temat jest jasny, to nagle nie wiesz, o co chodzi, ale jak sobie coś ubzdurasz, to jesteś pierwszy do rzucania oskarżeniami.
- Przejdziesz wreszcie do rzeczy?
Zapadła chwila ciszy.
- Tak - przerwała ją wilczyca. - Co on tutaj robi? Czemu tutaj jest?
Aarveda przeszedł dreszcz na te słowa. Nie chciał już nic więcej usłyszeć, ale nie mógł odsunąć się od drzwi. Doskonale wiedział, kim jest ten ,,on".
- Czemu miałoby...
- Och, proszę cię! - przerwała mu ze wściekłością partnerka. - Miał zostać w Centrum, tak jak mówiłeś. Taki był plan!
- Plany się zmieniają - odparł basior. Wnioskując po dźwiękach kulawych kroków, chodził po pomieszczeniu. - Mefisto dopiero później powiedział mi o polowaniu.
Wadera prychnęła.
- Tak jakby zdechł, gdyby nie popatrzył sobie, jak zabijacie łosia. Lome-Imri mają naprawdę dobre poczucie humoru ostatnio...
- Na miłość bogów, Isora, nie mów tak! To mój syn, co miałem zrobić? Pozwolić mu głodować na Obrzeżach z jego cholerną matką?!
Ściany zadrżały. Nawet świerki za oknem przestały się kołysać, jakby przerażone nagłą utratą panowania nad sobą Asmodeusa.
- Czy ci się to podoba, czy nie, on otrzyma wykształcenie, na jakie zasługiwałby, gdyby należał do rodu.
- On nie należy do rodu - warknęła wilczyca. - Z tego, co się orientuję, nie ja go urodziłam, a jakaś plugawa szwaczka z Obrzeży. Nie należy mu się takie wychowanie.
- Na szczęście nie ty o tym decydujesz - uciął basior.
- No tak, bo głowie rodziny nie można się postawić - rozległ się obrzydliwie słodki głos. Aarvedowi aż przeszły ciarki po kręgosłupie. - Przecież generałowie nie cierpią, jak im się przeszkadza. Jeśli będą chcieli uganiać się za jakimiś waderkami, droga wolna. JA mam siedzieć cicho i tylko kiwać głową, bo przecież na wojnie jest tak ciężko, a koniec końców to i tak MOJA WINA! NIE PRZERYWAJ! - ryknęła. - A jak się zachce wyjechać, to nawet pogrzeb własnych...
    Huk rozbitej porcelany.
    Potem stołu rzuconego o ziemię.
    I cisza.
  Wilczek chciał odejść, naprawdę chciał, ale łapy go nie słuchały. Jedynie łzy płynęły po jego nieruchomym pysku. Nie chciał sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby któreś z nich go usłyszało - a teraz było tak cicho, że miał wrażenie, że słychać jego własne myśli.
- Nigdy więcej nie mów tak do mnie. Nie o tym i nie w ten sposób.
    Znów cisza.
- Czy tego chcesz, czy nie, to mój syn. Nie pozbędę się go tylko przez ciebie.
- Piękny mi ,,twój syn"! Tym się teraz stał ten ród, tak? ZSYPEM NA BĘKARTY PEŁNYM GNID RUCHAJĄCYCH DZIWKI Z PRZEDMIEŚCI!
- MILCZ!
    Aarved zamknął zamglone oczy i skulił się w sobie, próbując nie łkać na głos. 
- To nie ty decydujesz, kto należy do rodu! Nie tobie oceniać, czym on się stał!
- Ty też o tym nie decydujesz!
- Nigdy nie powiedziałem, że jest Lorentem. To mój syn i mam obowiązek go wychować. Nie proszę, abyś traktowała go, jak swojego!
- Och, dziękuję ci za łaskę. A mówiąc o swoim, w tym moim i twoim, co z Lordanem?
    Chwila ciszy.
- Co to ma do rzeczy? Nie wciągaj go w to.
- Ależ dlaczego nie? - zaśmiała się płaczliwie wilczyca i pociągnęła nosem. - On potrzebuje ojca, szczególnie po tym... po tym, co się stało.
- Nie jest już szczeniakiem, ma wyrosnąć na wojownika, nie jakieś zwaderzone płaczliwe beztalencie. Niech weźmie się w garść.
- I do tego potrzebuje ojca! Nie kogoś, kto ugania się za bękartami i szwaczkami. Wyrzucasz pieniądze na jakiegoś niedorostka, zamiast odłożyć na niego i spędzić z nim czas!
- No tak, pieniądze. Wiedziałem, że w końcu zaczniesz ten temat.
- Po co mu to? - nie dała się sprowokować wilczyca. - I tak nic się na to nie zda. Marnujesz pieniądze, wyrzucasz je w błoto, z niego nic nie będzie!
    Czucie wróciło do jego łap z gwałtownym drżeniem. Bezmyślnie odsunął się od drzwi z pustym spojrzeniem. Przełknął ślinę. Dalej słyszał kłócącą się parę, ale jego mózg automatycznie nakładał na nią szum. O dziwo nie czuł nic. Smutek, strach, które paraliżowały go jeszcze przed paroma minutami zniknęły. Zupełnie tak, jakby zostawił je na progu. Na tę myśl cofnął się jeszcze kilka kroków. Dotarła do niego chęć ucieczki. Chciał zniknąć. Tak, aby nikt go już nigdy nie znalazł. Odwrócił się.
    Przeszył go zimny strach.
    Lordan świdrował go morderczym spojrzeniem, a zielone tęczówki zamgliły się od łez wściekłości. Zaciskał mocno szczękę - Aarved nie wiedział czy powstrzymywał się w ten sposób od płaczu, czy rzucenia się na niego.
    Odwrócił głowę i podkulił ogon, próbując wydawać się jeszcze mniejszy niż zazwyczaj, ale Lordan nie odpowiedział. Dalej wbijał wzrok w swojego brata i nie drgnął mu nawet jeden mięsień. 
Aarved czuł, co się święci. Mimo że drugi basiorek stał jak wryty, rogaty wiedział, że się w nim gotowało i resztkami siły powstrzymuje się, żeby nie rozpocząć bójki. Podejrzewał, że nie powstrzymywał by się przed niczym. 
    Przypadł nisko do ziemi i okrążył długiego młodziaka szerokim łukiem. Gdy dotarł do miejsca, w którym Lordan nie mógłby go już chwycić, ruszył biegiem w stronę schodów.
Przez jakiś czas włóczył się po pałacu, starając się unikać przyszywanego brata, macochy i ojca, pogrążony we własnych myślach. Miał wrażenie, że to jego wina. Nie, nie miał wrażenia - on to wiedział. Tak było. I w dodatku ciągle tu był - nie odszedł do swojego domu na Obrzeżach. W końcu zmęczył się nieprzerwaną obecnością rodzinnych pamiątek, które jeszcze pogarszały jego nastrój. ,,Czemu tutaj jesteś?". ,,Wynoś się stąd". ,,Parszywy bękart z Obrzeży". To słyszał w swojej głowie, wyobrażając sobie głosy postaci z obrazów. Nie potrafił im odpowiedzieć. Zbyt zmęczony obecnością głosów, które nie istniały, skierował się na schody prowadzące do kuchni. Nasłuchiwał uważnie; nie miał bowiem ochoty na spotkanie kogokolwiek. Przede wszystkim chciał się upewnić, że kucharz udał się do ojcowskiej piwniczki winnej, co zawsze robił po zaserwowaniu obiadu. Aarved podejrzewał, że ten czas właśnie nadszedł - a to by oznaczało, że miał zarówno kuchnię, jak i spiżarnię dla siebie. 
Popchnął ciężkie drzwi nosem i przez powstałą szparę wciągnął powietrze. Ryby. Przyprawy. Dym.
    Żadnych wilków.
    Przekroczył próg. Pomieszczenie wypełniał półmrok, a jedyne źródła światła stanowiły niewielkie lufciki oraz palenisko w jednym kącie i ceglany piec w drugim.
Środek pokoju zajmował niski, długi stół. Zbito go z solidnych, drogich  desek - ich czasy świetności jednak już dawno przeminęły. Niegdyś gładkie drewno teraz pokrywały głębokie szramy i różnorakie plamy, a przyjemnie żywiczny zapach dawno zastąpiła woń pieczeni, surowego mięsa i innych posiłków. I to właśnie pozostałości po jednym z nich interesowały Aarveda. Na brudnym blacie wiły się rybie wnętrzności - a wśród nich błyszczące w świetle płomieni pęcherze. Pęcherze, które wilczek zwykł puszczać na małym stawie w wewnętrznym ogrodzie pałacu i patrzeć, jak zjadają je karpie oraz ptaki. Oczywiście zakładając, że nikt go nie nakrył - z jakiegoś powodu ani służba, ani jego rodzina nie chcieli, aby paradował z rybimi flakami po pałacu. 
    Przesunął niewielki stołek, wspiął się i oparł łapami o blat. Chwycił zębami za rękojeść jednego z noży i zaczął nieudolnie odcinać pęcherze od różowych, obślizgłych, wypchanych na wpół strawionym jedzeniem baloników, marząc, żeby umieć posługiwać się telekinezą. Musiał się jednak spieszyć. Nie wiadomo, kiedy ktoś wróci. Przykrył zmasakrowane przez siebie resztki nietkniętymi wnętrznościami. Zeskoczył ze stołka, trzymając swoje zdobycze w zębach za resztki jelit i ruszył do drugiego wyjścia - tego, które nie prowadziło na schody, a na zewnątrz, co gwarantowało, że nie spotka podpitego kucharza.
    Nagle jednak usłyszał głosy. Ledwo jego łapy dotknęły kafelków, rozległo się skrzypienie drzwi.
- Ale wrzeszczała. Aż ściany się trzęsły!
- A dziwisz się jej? Gdyby mój stary przeleciał jakąś szmulę, już dawno skończyłby na bruku. Dziwię się, że ona swojego jeszcze nie wyrzuciła.
    Cienie dwóch wader przesunęły się po ścianie, przy której stały beczki i kosze z warzywami.
- Twój stary nie ma pałacu i służby. Ale jak mam być szczera, to gdyby mój przyniósł mi coś takiego do domu, to nawet pieprzony zamek Silvarii by mu nie pomógł. 
    Starsza służąca otworzyła jedną z szafek. Pomieszczenie wypełnił zapach herbaty i suszonych ziół. Jej cień prześliznął się po beczkach z mięsem, a gdy zniknął z obręczy utrzymującej deski w kręgu, w ciemności wypełniającej lukę między koszami błysnęła zielona tęczówka.
- No niby tak, ale to jednak syn pana Asmodeusa. Co miał z nim zrobić?
- Syn pana Asmodeusa? - prychnęła starsza, przedrzeźniając ją. - Młodaś, głupia i naiwna. Ten darmozjad w niczym nie przypomina Lordana. 
- No niby tak, ale pan Asmodeus twierdzi, że jest jego. A dzieciak ma takie same żywioły.
    Zapadła chwila milczenia. Rozległo się brzęczenie garnka zawieszanego nad paleniskiem.
- A pan Asmodeus i panicz Lordan są zdolni, więc może dla niego jest jeszcze jaka...
    Druga błyskawicznie jej przerwała.
- Mira, złotko, ty dobre dziecko jesteś, ale naiwne - towarzyszka jeszcze raz jej docięła. - Z wilkami jest jak z reniferami; jak łańka jest trefna, to i cielę trefne, nieważne po jakim byku. W każdym bądź razie matka jest najważniejsza.  Pracowałam na hodowli, więc wiem.
- A skąd jest jego matka?
- Z Obrzeży. A on jest jedynakiem, więc pewnie jakaś Folix czy inne chuchro. 
- No tak, jak nie miał rodzeństwa, to pewnie jakaś drobna.
- Drobna? Trefna! - poprawiła ją sprzątaczka. - Kto to widział taką w rodzie? - Cień na ścianie wskazywał, że wilczyca gwałtownie pokręciła głową. - Ma pod nosem taką porządną waderę, a ugania się za jakimiś marnymi lisicami z Obrzeży. Zresztą, młoda, tobie też przydałoby się nabrać trochę ciałka.
- Przestań! - fuknęła jej rozmówczyni. Pomieszczenie było już przesycone zapachem herbaty. 
- Ale spójrz na swoje biodra, kości ci wystają! Skóra i kości z ciebie!
- Idę zanieść pani napar - oschłym tonem ogłosiła młódka. - Kazała też odkurzyć swoje futra, więc możesz iść to zrobić.
    I zanim jej rozmówczyni zdążyła coś odpowiedzieć, trzasnęły drzwi. 
    Znów powrócił kuchenny spokój, ciche bzyczenie much i trzaskanie ognia. Wśród nich słychać było niewyraźne mruczenie obrażonej służącej, ale i ona w końcu wyszła.
    W pałacu nigdy nie było zupełnie cicho, ale mimo tego do Aarveda nie docierał żaden dźwięk. Mijały długie chwile, ogień dogasał i na powrót ożywał, gdy pomoc kuchenna dorzuciła do niego drewna. 
Łapy drętwiały, wygięty kręgosłup bolał i zbliżał się czas kolacji. Powietrze wypełniał dźwięk krojenia nożami. To był jedyny bodziec, jaki wilczek dopuścił do siebie. Sam zapragnął wziąć nóż i zrobić ze starszą służącą to samo, co kucharz z piersią kaczki. 
    Nie powinna tak mówić o mamie. Nikt nie powinien tak mówić o mamie - nie o tej waderze, która kochała i jego, i jego ojca. Nie rozumiał, czemu miłość może być zła, ale nie wiedział też, dlaczego sam nie czuł nic, prócz złości i chęci skrzywdzenia kogoś. A co gorsza nie miał nawet pojęcia, jak powinien się zachować. Co zrobić. Nie wiedział, jak to opisać, do czego to porównać. Siedział więc za beczkami, zastanawiając się, czy w ogóle jeszcze istnieje; miał wrażenie, że nie. To było obce ciało i obca pustka. 
Nawet wtedy, gdy kucharz wyciągnął go spomiędzy beczek za skórę na karku, czuł, że go tam nie ma. Był z powrotem u boku matki, a ona czytała mu bajki przed snem. Ta wizja go uspokoiła, mimo że nie była prawdziwa. Była jednak bezpieczna. Bliska. Ciepła. Utęskniona.
    Ubrudzony przyprawami kucharz na początku miał zamiar nakrzyczeć na intruza, szczególnie, że znowu babrał się w rybich flakach, ale wilczek był wyraźnie nieswój. Jedynie przed nim stał i wbijał wzrok w podłogę, gdy dorosły basior go pouczał. I to nie z poczucia winy. Nie, jego spojrzenie było zimne i nieobecne.
    Kucharz nie był głupi; wiedział, co zaszło między panem domu a jego partnerką. Zresztą trzeba było być nie tylko głupim, ale też głuchym, żeby nie wiedzieć. On nie był głuchy - jedynie podpity, ale wciąż widział na tyle dobrze, aby dostrzec, jak szczeniak zaciska mocno szczękę. Zrobiło mu się go żal. Przerwał więc swój monolog, wziął go za kark i w milczeniu wyniósł na korytarz. Na koniec burknął, że dzisiaj ma szczęście, ale jeśli jeszcze raz nakryje go na myszkowaniu w kuchni, jego ojciec się o tym dowie.
    I zamknął drzwi. 
    ,,Niech się dzieciak cieszy, że ma takiego ojca", pomyślał, podchodząc do stołu. ,,Inaczej skończyłby na bruku. Dzięki Ci, Caishe, że nie jestem bękartem".
I wrócił do siekania marchwi.

Słowa: 2696 = 209 łusek

piątek, 25 czerwca 2021

Od Antoniego CD. Karwieli

-Pobawmy się więc. - odparł basior. -Kilkadziesiąt mil stąd jest las. Udajmy się tam, a na miejscu wszystko Ci wytłumaczę. 
Wadera wzruszyła ramionami, a następnie kiwnęła głową. Po wyjściu na zewnątrz Karwela popatrzyła w niebo, po czym wróciła się do kryjówki. Wyjęła ze skrzyni kurtkę, którą następnie zarzuciła na plecy i dopiero była gotowa do podróży. Para wilków coraz bardziej oddalała się od źródeł. Dochodziła godzina 17. Na dworze zaczęło się robić coraz ciemniej i chłodniej. Niebo było pokryte śnieżnymi chmurami, a po całym dystrykcie rozprzestrzeniała się mgła. Powoli zanosiło się na śnieżycę. Około godziny 18 dotarli do lasu Darminasa.
-Więc co tutaj robimy? -zapytała Karwela.
-Zapolujemy na zające. Każdy pójdzie w swoją stronę i spotkamy się tutaj o ósmej rano. Jeżeli upolujesz więcej niż ja, to sprzedam ci kolczyki za 100 łusek. Jeżeli nie, to kupisz za 200. Zgoda?
-Zgoda. Szykuj się na przegraną. 
Wadera uśmiechnęła się, po czym poszła w stronę zachodniej części lasu. Antoni postanowił pójść na zachód. Czas mijał, a zwierząt ni widu, ni słychu. Dodatkowo las opanowała całkowita ciemność. 
-Prędzej zrobię salto w tył, niż znajdę nory w nocy, to był głupi pomysł przychodzić tak późno -pomyślał basior. Będzie musiał wyostrzyć zmysły, żeby zdobyć jakiekolwiek punkty.
 Mijały kolejne minuty, a z nieba zaczął pruszyć śnieg. Białowłosy wyostrzył wzrok i zaczął szukać jakiegoś schronienia na pewien czas. Temperatura nie była zbyt niska, a śniegu zbyt wiele, ale pogoda w dystryktach lubi zaskakiwać i w każdej chwili mogła się pogorszyć, a lekkie opady mogły stać się śnieżycą. Mimo grubego i długiego futra Valderijskich wilków hardkorowe temperatury mogą być groźne nawet dla nich, a co dopiero dla mieszańców i innych ras. Po krótkich poszukiwaniach basior znalazł małą jaskinię w skale porośniętej przez zimowy mech. Wszedł do niej i rozpalił prowizoryczne ognisko. Postanowił poczekać i zobaczyć co będzie dalej z pogodą i dopiero przy poprawie kontynuować polowanie. Miał tylko nadzieję, że Karwela w razie czego również znajdzie schronienie.

<Karwielo?>
 
Słowa: 318 = 20 łusek

czwartek, 24 czerwca 2021

Od Vallieany CD. Lys i Tin

 Lubię tę królewnę.

- Czekaj chwilę, ja jeszcze… O..oh! Ona zamordowała Stiara… Na samym końcu książki! Co takiego ci się w niej podoba?

Na pyszczek zielarki wpłynęło zmieszanie, kiedy oderwała wzrok od literek. Jej łapy poruszyły się niespokojnie, ostrożnie przytrzymując cienki tomik pomiędzy dwiema ostatnimi kartkami. Była oburzona. Zarówno książką, której pierwsza część kończyła się w takim momencie, jak i sobą- bo czułą potrzebę natychmiastowego przeczytania dalszych tomów, których jeszcze nie zdążyła kupić.

Pień drzewa ma więcej charyzmy i decyzyjności niż ona, a jednak z miłości była w stanie zamordować wilka, który poświęcił jej całe życie. Króla, a zarazem swojego ojca. 

- W tym rzecz- mruknęła w odpowiedzi- Wraz z Dearnotem przejęliby tron po jej ojcu gdyby tylko poczekali. Nie musieliby nikomu robić krzywdy, ani nikomu się narażać. Była lekkomyślna, szczególnie, że Dearnot wcale nie musiał jej długo przekonywać.

A może jej też to odpowiadało? Może wcale nie była taka głupia.

- Możliwe. Muszę kupić kolejną część żeby się dowiedzieć.

Głośne ziewnięcie przepłynęło między jednym, a drugim uchem wadery, na co potrząsnęła głową. Odłożyła książkę na bok i już wstawała by rozprostować nogi i dokończyć przygotowywanie się do podróży, gdy nagle… Czyżby to te dwie naprawdę wróciły?

- Dzień doooobry! Lys i Tin przyszły!

Vallieana cicho odetchnęła po czym podbiegła do wejścia na korytarz. Kiedy w zasięgu wzroku pojawiła się wczoraj poznana kózka, na pyszczek niebieskookiej wpłynął uśmiech

- Dzień dobry, wejdźcie- rzuciła- Jak rany? Maści pomagają?

Wycofała się lekko w głąb jaskini, pozwalając Lys oraz Tin rozgościć się w głównym pomieszczeniu. Obie grzecznie usiadły na dywanie i rozejrzały się dookoła, jakby szukając na suficie odpowiedzi na zadane pytanie. 

- Myślimy, że pomagają… a przynajmniej nic już nie krwawi.

Valli krótko skinęła łebkiem, zadowolona z takiej odpowiedzi. Już chciała zacząć znosić do głównego pomieszczenia potrzebne torby, gdy głos dziewcząt ponownie rozbrzmiał w jaskini. Tym razem emanował dużo większym ożywieniem.

- I przyniosłyśmy zająca, tak jak mówiłaś!

- To świetnie. Ja wezmę jeszcze jednego ze spiżarni i starczy nam obu na cały dzień drogi. Na jutro będziemy mogły coś załatwić w porcie.

Tym razem to kózka skinęła, z uwagą słuchając słów drugiej wadery. Wyglądały na zaintrygowane, a Vallieana już zaczęła się domyślać jakie pytanie padnie jako następne.

- Na jutro? Jak długo idzie się nad to morze?

Trafiła w punkt. Te dwie naprawdę nigdy nie były w porcie? Zaskakujące, jednak nawet pomimo swojego początkowego zdziwienia, wadera usiadła i przyjęła ton cierpliwej nauczycielki.

- Słońce niedawno wzeszło, więc idąc wzdłuż rzeki na spokojnie dotrzemy tam przed zachodem- oznajmiła, przez chwilę odpływając wzrokiem na półkę z książkami- Noc spędzimy tam, a z samego rana wrócimy do domu. Przynajmniej taki jest plan.

- Idąc wzdłuż rzeki da się dotrzeć do morza?- tym razem to Lys i Tin były zaskoczone. Valli uśmiechnęła się i pokiwała twierdząco głową.

- Zależy w którą stronę pójdziesz, ale tak, większość rzek prowadzi do morza. Nam zależy na jednej konkretnej, która wskaże nam port, zresztą, zobaczycie same.


~*~


- No dobrze, rozdzielmy to.

Obie wadery (wszystkie trzy!) podświadomie zmierzyły wzrokiem bagaże, na które składały się kolejno: kosz z kamieniarkami przystosowany do noszenia na boku, wiszący worek z dwoma zapakowanymi zającami oraz torba zielarki, zaopatrzona w rzeczy z którymi Vallieana wolałaby się nie rozstawać. Spojrzały na torby, a potem siebie nawzajem. Nic więc dziwnego, że na pytanie Lys i Tin “co jest najcięższe?” Vallieana bez oporu wskazała na kosz z kamieniarkami. Oczywistym było, że w tej kwestii nie mogła się równać bardziej krępemu, silnemu ciału towarzyszek.

- Dacie radę z tym koszem? Ja wezmę mięso i swoją torbę.

- Damy- odparła dziarsko Lys, a może Tin (co jak co, ale Valli nadal nie miała pojęcia jak je rozróżniać). Obie więc sprawnie zamontowały do boku kózki koszyk z uskrzydlonymi stworkami w środku, po czym starsza z wader zgarnęła swoją torbę i oba zające.

W końcu wymaszerowały. W oba pyski od razu uderzył chłodny wiatr wraz z ciepłymi promieniami słońca. Vallieana w odpowiedzi na ten subiektywnie czuły gest od przyrody wdziała na pyszczek pogodny uśmiech. Cały świat jakby zachęcał do wędrówki, więc i nasze trio nie miało zamiaru się ociągać. Jako, że rogate były bardziej załadowane, to nawet jeśli ptaki nie były specjalnie ciężkie, niebieskooka pozwoliła im narzucić tempo biegu i otwarcie powiedziała, że nie muszą się śpieszyć. Miały masę czasu w nadmiarze i to również zadawalało zielarkę, ponieważ lubiła mieć czas. Mimowolnie uśmiechnęła się kątem pyszczka nieco szerzej, kiedy zerknęła na tuptającą lekko z przodu postać. Były dwie, więc miały dwie głowy do przemyśleń, a jednak nawet przez chwilę nie zawahały się przed rzuceniem się na pomoc obcej waderze, o której wiedziały tyle, że jest zielarką i miały u niej dług na kilka łusek. Nie wiedziały gdzie, kiedy, ani na jak długo, ale zadecydowały od razu, a nawet specjalnie upolowały zająca i wzięły na siebie główny ładunek. Jednak zerdinka musiała przyznać, że były naprawdę silne, szczególnie w porównaniu do niej samej. Przesunęła wzrokiem po ciele wader, a potem po masywnych rogach. Były imponujące jak na jej wiek- ponieważ Vallieana miała poczucie, że wspólne ciało Lys i Tin było młodsze niż ona o co najmniej dwa lata, a z takimi rogami przecież urodzić się nie mogła. 

Czemu się tak uśmiechasz, moja droga? Patrz pod nogi.

Mimowolnie zastrzygła uszami i już otwierała pysk żeby odpowiedzieć na pytanie, jednak na szczęście powstrzymała się w ostatnim momencie. “Na szczęście” z jednej strony, bo z drugiej strony szkoda, że nie powstrzymała się z własnej woli. Nim zdążyła zarejestrować pod łapami spory dołek, już było za późno i leciała na ryjek. Zamiast krzyczeć, wyciągnęła szybko przed siebie przednie kończyny i w ostatnim momencie wykonała dziwny ruch taneczny, odbijając się od ziemi. Zachwiała się potężnie przez dodatkowy ruchliwy towar spoczywający po jej obu bokach, ale ostatecznie nie zaliczyła gleby! Całkowicie wytrącona z rytmu wyprostowała się i z ironicznym śmiechem ducha w tle spojrzała na Lys i Tin. Chciała zbadać po reakcji ile te widziały, ale szybko się zorientowała, że widziały wszystko. Nerwowo się zaśmiała, co szybko przerodziło się w swobodny uśmiech.

- Zamyśliłam się, wybaczcie- odparła lekko, próbując ukryć zażenowanie swoim oderwaniem od rzeczywistości.

Cóż, każdemu się zdarza~

Ten drań był wyraźnie rozbawiony! W normalnych warunkach oczywiście zaczęłaby reagować na tę prowokację, w tym wypadku było to jednak niewskazane. Wzięła wdechy, jeden płytszy, kolejny głębszy, potrząsnęła głową. Może jeśli skupi się na rozmowie, będzie nieco ostrożniejsza. Lej wodę, Vallieano, może nie zanudzisz ich na śmierć, zacznij od czegoś prostego.

- Naprawdę nie byłyście nigdy w porcie?

Czasami milczenie jest złotem.



<Lys i Tin? Wybacz nienajlepsze jakościowo opko, ale później się rozwinę!>

 

słowa:1065 = 73 łuski


środa, 16 czerwca 2021

Od Jastesa CD. Vallieany

Gdy tylko usłyszałem odpowiedź wadery, w mojej głowie zaczęła kotłować się taka masa dręczących pytań, że miałem ochotę złapać Vallieanę i trząść nią dopóki nie odpowie na wszystkie. Opamiętałem się jednak i nawet nie próbując zmienić wyrazu pyska z jednego, wielkiego znaku zapytania skinąłem głową, nadal wstrząśnięty widokiem, który miałem przed sobą. Ścieżkę wydrążoną w śniegu znaczyła rzeka krwi, spływająca po pysku, szyi, piersi i łapach wilczycy, sklejając jej sierść w czarne strąki, które musiały być niezbyt przyjemne w dotyku. Z niepokojem szukałem gdzieś jakiejś rany, lecz wszystka posoka zdawała się wydostawać jedynie z nosa i pyska Vallieany. Lecz czy to możliwe, by aż taka ogromna ilość?
Wadera wyminęła mnie i ciągle charcząc zaczęła torować sobie drogę przez śnieg. Stanąłem ogłupiały i przez parę długich sekund wodziłem za nią wzrokiem, patrząc to na jej sylwetkę, to na zostawione przez nią czerwonobrunatne ślady, aż w końcu nie wytrzymałem.
-Masz zamiar iść w takim stanie? Mokra, w mróz?- zawołałem z niedowierzaniem. Wilczyca odwróciła się na krótką chwilę.
-Nie ma czasu.- warknęła z wyraźnym zniecierpliwieniem, po czym bezceremonialnie ruszyła dalej, sapiąc i parskając. Gapiłem się za nią, w dalszym ciągu nie mogąc dojść do siebie.
Koszmar zdecydowanie zbyt mocno wytrącił mnie z równowagi i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, jednak nie mogłem nad tym zapanować. Do diaska, nie chciałem. Miałem serdecznie dość duszenia w sobie emocji i braku możliwości pozbycia się ich, poprzez gniewny gest czy choćby płacz. Do tego doszedł jeszcze znienawidzony brak zorientowania w sytuacji, który był dla mnie najgorszym uczuciem, przerastającym nawet wściekłość czy strach. Wszystko to, plus zmęczenie niewyspaniem, obawy o zdrowie, a nawet życie i Vallieany i siebie samego, wściekłość na los oraz podejrzenia, które zaczęły kiełkować w mojej głowie sprawiły, że mało brakowało, a wylałbym to wszystko na oddalającą się, od tak, waderę. Już otworzyłem pysk, już zaczerpnąłem głęboki oddech, by spożytkować go na przepełniony gwałtownymi emocjami wrzask, lecz w ostatniej chwili zacisnąłem z powrotem zęby, czując jak z oczu powoli zaczynają spływać mi łzy, znacząc mokry tor wśród czarnobiałej sierści. Bogowie, te koszmary mocno dawały mi się we znaki. Być może umiejętność panowania nad sobą, za każdym razem, gdy tkwiłem w nieskończonym więzieniu własnego uśpionego umysłu była wykradana przez nieczyste moce, mieszające mi w głowie. Albo po prostu potrzebowałem długiego urlopu, z dala od nawiedzonych dzieciaków, plujących krwią wader i mających ból dupy duchów.
Prawdopodobnie obie opcje były poprawne.
Weź się w garść, do diab... urwałem, zdając sobie sprawę, że w obecnej sytuacji lepiej nie wywoływać wilka z lasu, więc jedynie skierowałem delikatną dłoń wiatru na swój mokry pysk i pozwoliłem, by subtelną pieszczotą osuszał słone koleje. Przez chwilę mało to jednak dawało, bowiem łzy dalej płynęły bez żadnych przeszkód, szloch walczył o wyrwanie się z targanem niepokojem piersi, a unurzana we krwi, rozmyta w mojej wizji wilczyca oddalała się z każdym ciężkim krokiem, powoli zostawiając za sobą krwistą wstęgę, którą zaczął już wypłukiwać śnieg. Wypuściłem w przestrzeń parę cichych łknięć, mając nadzieję, że Vallieana znajduje się wystarczająco daleko, by nie móc ich usłyszeć i stałem tak w bezruchu, czerpiąc komfort z szeptanych mi do ucha słów wiatru i jego pewnego dotknięcia.
Nagle dotarło do mnie, co ja tak naprawdę robię i mentalnie cisnąłem sobie błyskawicą w ten pusty łeb. Beczysz jak słabe, nowonarodzone szczenię, a Vallieana, w kondycji w żaden sposób odpowiedniej do walki, zaraz zniknie ci z oczu! Wstyd rozlał się gorącą falą po moim ciele, rozgrzewając zastygłe w bezruchu na mrozie mięśnie i już po chwili sadziłem susy przez śnieg, momentalnie przestając płakać, jednocześnie przybierając swoją zwykłą maskę spokoju i powagi. 
Gdy znalazłem się przy boku zmarnowanej wadery, ta przystanęła i uniosła ku mnie pytający wzrok, a ja, za wszelką cenę próbując uspokoić rozszalały oddech i zamaskować mój obecny niezbyt dobry humor złapałem w zęby swój długi płaszcz i zarzuciłem jej na grzbiet. 
-Co ty wyprawiasz?- spytała karcąco, uchylając się przed poprawianiem materiału na jej ciele, a ja w odpowiedzi posłałem jej zirytowane spojrzenie, którego nawet nie próbowałem pohamować. 
-Jeszcze tego brakuje, żebyś mi tu zamarzła. Daj spokój, geny Sivariusa do czegoś zobowiązują.- dodałem nieco zachrypniętym głosem, widząc jak pragnie zaprotestować i tylko upewniłem się, że odzież nie ma prawa się zsunąć, po czym odsunąłem się i uciekłem spojrzeniem w bok, czując denerwujące pieczenie oczu i powracające falami zawstydzenie. 
-Chodźmy już.- mruknąłem, odwracając głowę i rozglądając się po okolicy, tak na wszelki wypadek. Od wyjścia nie mogłem pozbyć się tego paskudnego uczucia niechcianych ślepi wiercących dziury w moim karku, lecz niczego nie byłem w stanie wyczuć. Paranoja?
Coś oślizgłego owinęło się wokół mojej łapy i z lubością przejechało po każdym pazurze, zostawiając lepki śluz. Gwałtownie odskoczyłem, rzucając się na obrzydliwie pękaty język z zębami i wściekłym warkotem. Kły zatrzymały się zaledwie parę cali od zwykłej, wolnej od jakiegokolwiek dziwnego bytu kończyny. 
-Jastesie?- wypuściłem wstrzymywany od parunastu sekund, rozszałały oddech, zezując na czyste, białe włosy, a gdy byłem już stuprocentowo pewny, że na pewno nie ma na nich śliny czy innego śluzu, uniosłem głowę i szybko nią potrząsnąłem. 
-Chyba wpadam powoli w szaleństwo. Nie przejmuj się.- skrzywiłem się, gdy dotarł do mnie sens słów, ale nie chciało mi się już nic wyjaśniać ani dopowiadać, więc zostawiłem tę kwestię do interpretacji waderze i zamilkłem.  Vallieana jeszcze parę sekund obrzucała mnie zmęczonym, podejrzliwym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, lecz nie drążyła, za co byłem wdzięczny.
-Nie zwlekajmy.- powiedziała tylko i ruszyła w dalszą drogę, niezbyt szybko, ponieważ niewątpliwie chwiała się na nogach, ale za to z widoczną determinacją. Ja od razu znalazłem się przy niej. Nieco z tyłu, tak bym w razie czego mógł zapewnić jej oparcie, lecz jednocześnie pełniąc stanowisko "tylnej straży".  Trzeba mieć oczy dookoła głowy. Wietrze, wiesz czego od ciebie oczekuję. Posłałem lotnego zwiadowce między drzewa wokół nas, już w pełni opanowany i zebrany do kupy, jednak nie mogłem powstrzymać się od spoglądania za siebie co jakiś czas, mimo iż nic nie wskazywało na nieproszoną obecność. Lecz, jak to mówią, ostrożności nigdy za wiele, a ja z natury byłem wilkiem zwracającym sporą uwagę na otoczenie, nie było więc dla mnie problemem całkowite skupienie się na zapachach, dźwiękach i obrazie. Przez dalszą drogę pozostawiłem Vellieanę na pastwę jej własnych myśli. 


<Valli? Przepraszam kochana, że tak krótkie opko tyle mi zajęło>



Słowa: 1016 = 70 łusek

sobota, 12 czerwca 2021

Od Xevy do Elijasa

 Xeva obudziła się w świetnym nastroju. Mimo poharatanej łapy na jej pysku gościł szeroki uśmiech. Zwlokła się ostrożnie z legowiska i, kulejąc, podeszła do zabitego deskami okna. Z cichym sykiem oderwała zlepiony zaschniętą krwią bandaż. Różowym oczom ukazało się duże przecięcie nad stawem skokowym - efekt chodzenia po nieznanych górach w nocy.
Pokuśtykała energicznie w dół, dorzuciła kilka gałęzi do ognia i zawiesiła nad paleniskiem garnek z wodą. Odkicała kilka metrów dalej, zbliżając się do swoich roślin. Podeszła do jednej z nich i zerwała kilka szerokich liści. Włożyła je do pyska i, przeżuwając, powróciła do kominka. Splunęła nimi do parującej delikatnie wody i usiadła ostrożnie na wytartym dywanie ze starej skóry renifera. Zerknęła w róg pomieszczenia, gdzie leżała jej torba zawierająca owoc nocnej eskapady. Teneriska mogła niemalże zobaczyć błękitny błysk, który spoczywał w ciemnościach plecionej sakwy. Aż ją korciło, aby postawić nowy skarb na półce. 
Niestety nie mogła. A właściwie nie powinna, jeśli zależało jej na posiadaniu dachu nad głową w Centrum. Goniły ją terminy, a właściwie właściciel mieszkania., w którym urzędowała. Dwa dni wcześniej zapukał do niej starszy basior i ze wściekłością w oczach zażądał dwustu pięćdziesięciu łusek. Teraz. Już. Natychmiast.
W odpowiedzi na potok oskarżeń, przekleństw i słów piegowata wadera była w stanie jedynie zamrugać, nie potrafiąc przetworzyć tylu informacji na raz. Nie dość, że jakiś obcy typ niemalże pluł na nią w furii, to mówił tak szybko, że mózg odkrywczyni parował, próbując tłumaczyć na bieżąco. Potrafiła jedynie wykrztusić z siebie ,,ja nie rozumiem", co wcale nie pomogło jej sytuacji.  Obcy wilk jedynie jeszcze bardziej się wściekł, ale koniec końców skończyło mu się paliwo. Na odchodne rzucił, że wilczyca ma oddać należną sumę do końca następnego tygodnia, inaczej skończy na bruku. Nie zostało jej wiele czasu.
Mimo że nieoczekiwana wizyta (a właściwie ilość agresji, która jej towarzyszyła) zepsuła jej nastrój na następne dwa dni, wszystko wróciło do normy po tym, jak Xeva znalazła w jednej z jaskiń piękny, niebieski kryształ, za który miała nadzieję dostać przynajmniej kilkadziesiąt łusek. Wiedziała, że musi go sprzedać jak najdrożej, inaczej skończy w rynsztoku tak jak jej była sąsiadka miesiąc temu. To dało jej do myślenia. Wcześniej nie martwiła się pieniędzmi, ale po zobaczeniu jedynie paru łusek w szufladzie uświadomiła sobie, że musi podjąć jakieś działania. To był powód jej niebezpiecznej eskapady. Przynajmniej osiągnęła sukces, nawet jeśli musiała za niego zapłacić swoją cenę. 
Zaskomlała cicho, gdy szmata nasączona ciepłym wywarem dotknęła opuchniętej skóry. Zacisnęła zęby i zaczęła owijać łapę kawałkiem materiału. Na szczęście ból powoli ustawał i po chwili zmienił się w tępe pulsowanie.
Wadera jeszcze siedziała bezczynnie przez chwilę, odwrócona plecami do słońca, które przyjemnie grzało jej ciemny pas sierści na grzbiecie. W końcu kichnęła i wstała, wzbudzając swoim ruchem tumany kurzu. Chwyciła telekinezą torbę z kryształami i, zahaczając nią o meble, podeszła do stolika, na którym leżał jej płaszcz i wypleciony z rzemyków napierśnik. Przypięła do niego swoje wyposażenie i sprawnym, acz nieco krzywym, krokiem przeszła przez próg swojego mieszkania. Stanęła na chodniku i wzięła głęboki wdech, ciesząc się rześkim powietrzem. Jak zwykle zapomniała zamknąć drzwi.
Ulice tego dnia były przepełnione wilkami. Część stała przy domach z rozstawionymi straganami, niektórzy targowali się o niższe ceny, a reszta przeciskała się między tłumami. Żebracy zostali zepchnięci z głównej ulicy do bocznych ścieżek, gdzie leżeli pokotem obok siebie, uważnymi, zmęczonymi oczami obserwując gawiedź. Wiedzieli, że wśród nich czai się niebezpieczeństwo zagrażające ich cennym, z trudem zdobytym łuskom. Być może była nim ta staruszka bez oka, rzucająca każdemu przechodniowi mrożące krew w sercach spojrzenia. A może brudny szczeniak o szybkich łapach? Albo ten zakapturzony typ pod ścianą, który tylko czekał, aż ktoś z odkrytą sakwą przejdzie koło niego?
Xeva też czuła niebezpieczeństwo. Podejrzewając, gdzie zniknęła połowa jej ostatniej wypłaty, miała oczy dookoła głowy i prześlizgiwała się szybkim krokiem między kupującymi. Mimo jej najlepszych chęci nie potrafiła jeszcze zauważać podejrzanych zachowań. Wiedziała jedynie, że musi być czujna - i tego dnia ta wiedza wystarczyła, aby dotrzeć do bocznej alejki o pełnej sakiewce. 
Jej celem był rynek Centrum, bo zauważyła, że handlarze w jej okolicy często nie odkupowali różnorakich błyskotek. Najczęściej skupiali się na rzeczach codziennego użytku, a nawet jeśli już zgodzili się zapłacić za ładną muszelkę czy rzeźbiony wodą kamień, dawali za nie śmieszne pieniądze; zaledwie ułamek tego, co byli w stanie zapłacić jej na głównym rynku. 
Po kilkudziesięciu minutach drogi wadera doszła do swojego celu. Targ był jeszcze bardziej zatłoczony niż okolice mieszkania odkrywczyni. Już zdążyła się przyzwyczaić, że kramy w środku miasta przyciągają zupełnie inne wilki niż te blisko jej domu. Przez jakiś czas ją to dziwiło - w końcu i jedne, i drugie służyły do tego samego, ale szybko zauważyła różnicę cen i jakości towarów. Mieszkańcy pochodzący z bogatszych dzielnic rzadko zapuszczali się na obrzeża. W drugą stronę działo się to jednak o wiele częściej - głównie dlatego, ze żebranie wśród bogatych było o wiele bardziej efektywne niż wśród biednych. 
Xeva rozglądała się po targowisku, szukając wzrokiem skrzydlatego handlarza oraz jego córki - jej najlepszych klientów. Dostrzegłszy nadszarpane ucho staruszka i burzę ognistej sierści za nim, ruszyła szybkim krokiem z szerokim uśmiechem kwitnącym na jej pysku.
- Ja dzień dobry życzę! - krzyknęła z podekscytowaniem w głosie. Klientka, która właśnie przeglądała biżuterię, wzdrygnęła się raptownie i spojrzała na nowo przybyłą z przestrachem. Właściciel kramu popatrzył przez chwilę na Teneriskę w zaskoczonym milczeniu, ale w końcu westchnął bezradnie. To znowu ta dziwaczka. Odstraszała mu klientów, to prawda, ale nie miał serca, żeby się na nią wściekać za wpychanie się na początek kolejki. Miała zbyt niewinne spojrzenie. 
- Lareen, zajmij się panią proszę.
Jego córka kiwnęła głową i momentalnie zaczęła opiewać wartości poszczególnych wisiorków, z powrotem zdobywając uwagę kupującej wadery.
- Czego pani potrzebuje? - zwrócił się do Xevy właściciel nieco zmęczonym głosem.
- Ja mam to - odpowiedziała piegowata, wyciągając zębami dużą kulę niebieskiego kamienia. Jego barwa przyćmiewała wszystkie błyskotki leżące na blacie straganu i była tak intensywna, jak teneriskie niebo w środku lata. Światło słońca padło na drobne kryształki budujące całą bryłę i rzuciło wielobarwne odblaski na płachtę kramu. Wyglądały jak konstelacje gwiazd na obcym niebie. Oczy staruszka zalśniły błękitnym blaskiem.
- Och, kasylyt... Jak ja dawno nie widziałem jednego na oczy, hoho... I to jaki piękny, jaka wielka bryłka. Mogę?
- Co pan może? - zamrugała zdezorientowana Xeva.
- Czy mogę go dokładniej obejrzeć? - doprecyzował basior. Wadera zamerdała długim ogonem, uderzając falą sierści w klientkę stojącą obok niej i pokiwała głową.
- Oczywiście pan może, ja się bardzo cieszę. Panu się podoba? - zaćwierkotała odkrywczyni, zbyt podekscytowana, aby wychwycić zaniepokojone spojrzenie kupującej samicy i zirytowane oczy sprzedawczyni. Skakała w miejscu, czekając, aż basior podejmie decyzję odnośnie ceny, ale szybko straciła koncentrację i zaczęła rozglądać się po towarach. Uwielbiała patrzeć na te wszystkie błyskotki. Dzięki nim robiło jej się ciepło na sercu. Szkoda, że nie mogła kupić ich wszystkich. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, jak pięknie wyglądałby jej dom, gdyby go udekorowała tymi pięknościami. 
Jej wielkie źrenice przesuwały się po wisiorkach z wyszlifowanych otoczaków nanizanych na nić z włosia karibu, malutkich witrażach z kolorowych szybek, rzeźbionych z jeleniego poroża smokach o skrzydłach z rozciągniętej na drucie cieniusieńkiej, barwionej skóry królika, gadzich oczach... Oczach?
Wpatrywały się w nią obcymi, pionowymi źrenicami. Ich właściciel stał tak blisko stoiska, że przez chwilę wzięła go za wieszak na niesamowicie grube futro, które spoczywało na chudym grzbiecie. Ale jego spojrzenie było jak najbardziej prawdziwe. Zadrżała. Poczuła nagłe przerażenie.
Jedyne, co pamiętała - śmiech przerwany głośnym sykiem, wrzask siostry, ból, błysk kłów i blask tych pustych, zimnych oczu tuż nad nimi. Zwężające się źrenice przypominające szpilki, wgryzająca się w jej ciało rozłączona żuchwa.
Potem nadeszły dni i noce zlewające się w jedno, kiedy rzucała się w gorączce, nie mogąc oddychać, zwijając łapy w niekontrolowanych skurczach. Gorąco i zimno, jednocześnie cisza i śpiewające ptaki latające nad jej głową, a potem ból szumiący w uszach, zalewający oczy i ogłuszający, drżący z tyłu jej głowy niczym bęben wojenny, nawet we śnie. A może to nie był sen? Może to była jawa? Dzień czy noc? Jedno i drugie na raz?
Miesiące później wtulała się w Xarosę. Obie były zbyt przerażone, by zasnąć. W płachtę ich namiotu uderzały grube krople deszczu. Modliły się, aby ich ojciec i jego wilki powstrzymały te okropne rhanu, które krążyły pod granicami polany, na której rozbili obóz. Nasłuchiwały uważnie, czy pośród odgłosów burzy nie czają się odgłosy walki i śmierci. Gdyby tak było, to co by zrobiły? Chciały wierzyć, że Xapeia je obroni, że Rakazuth ześle łaskę na swoją kapłankę i jej szczenięta, ale... Co, jeśli matka nie obudziłaby się na czas? Xeva oczami wyobraźni widziała trzy pary ogromnych łap rozdzierające wejście do ich namiotu, zimne, pionowe źrenice rozglądające się po pomieszczeniu i spoczywające po chwili na zawiniątku zawierającym jej i jej siostrę, zbliżające się powoli, powoli. Hipnotyczny taniec barw gadzich, bestialskich tęczówek tlących się żywym ogniem w świetle błyskawicy, wysuwający się z szerokiego pyska długi, mięsisty, rozdwojony język pachnący krwią jej ojca i jego wilków, przesuwający się suchym dotykiem po jej policzku...
Drgnęła. To nie były oczu rhanu ani węża. To były oczy wilka. Wilka, jakiego Xeva nigdy nie widziała. Mimo przerażenia i instynktownej ostrożności, jakie budził w niej nieznajomy, poczuła przypływ niepowstrzymanej ciekawości. Odwrócił od niej spojrzenie i wbił swoje obrzydliwe oczy w niebieski kryształ, który staruszek dalej obracał pod światło. Czyżby ten dziwny przybysz był zainteresowany jej znaleziskiem?
 
<Elijasie?>
Słowa: 1523 = 121 łusek
Layout by Netka Sidereum Graphics