wtorek, 31 marca 2020

Od Vallieany CD. Jastesa

To jest skomplikowane, a przynajmniej na tyle, że nie jestem w stanie ci tego wyjaśnić. W ogóle nie czuję tego szczeniaka, więc bądź ostrożna, moja droga.
Wzięłam płytki oddech, a lodowate powietrze bez chwili zwłoki wypełniło całe moje płuca. W obecnych warunkach przypominało ostre igły, przeszywające cały układ oddechowy. Z jednej strony uniemożliwiało zaczerpnięcie tlenu, a z drugiej przecież te igły nie istniały.
- Czy mógłbyś czasem powiedzieć coś wesołego?- szepnęłam, a mój drżący głos szybko został zagłuszony przez szczenię uczepione nogi mojego towarzysza metry dalej. Nosiło mnie niemiłosiernie od momentu, w którym biały basior wyskoczył na ratunek jasnowłosego podlotka. Wszystko szło w miarę dobrze do momentu, w którym pan Jastes zdębiał. Wilk dosłownie zamarł ze zdziwieniem na pysku, jakby poczuł na grzbiecie samą śmierć. Młodzieniec u jego łap piszczał niemiłosiernie, a ja byłam o krok, żeby popędzić w ich kierunku.
To nie w moim stylu, ale niech będzie po twojemu. Bardzo ładny dzisiaj mamy dzień, wesoły taki. Zupełnie nie wygląda, jakby w tej chwili ktoś miał umrzeć.
- Vernon, przestań… Na miłość bogów, panie Jastes, obudź się..!- wydałam z siebie krótki jęk, przeskakując z łapy na łapę. Nieostrożna, ponownie wpadłam na dziwną maskę, zagrzebaną do połowy w śniegu. Skąd ona się tam wzięła i jakie miała znaczenie w tym wszystkim? Posłałam jeszcze jedno niespokojne spojrzenie w kierunku stojącego złotookiego i czym prędzej wygrzebałam drewniany przedmiot na widok reszty świata. Nie miałam czasu się zastanawiać, a widok luźno zapiętego pasa przyczepionego od wewnątrz maski skłonił mnie do niezwłocznego zarzucenia jej sobie na szyję. W końcu rzuciłam się w stronę basiorów.
Vallieano, zdejmij to w tej chwili. To boli.
Jednak nim dotarły do mnie słowa ducha, byłam już przed wilkami. Natychmiast zawróciłam, by oddalić się od przerażającej pielgrzymki za naszymi plecami. Wyrównałam krok z upierzonym basiorem, z którego pyska zwisało mniejsze, dużo delikatniejsze ciało.
- Wszystko dobrze?- zapytałam, oglądając szczeniaka w biegu. Młode o dwukolorowych oczach wyglądało na wyczerpane, tylko pokiwało głową. Jego łapy zwisały coraz bardziej bezwładnie, przeszkadzając starszemu basiorowi w poruszaniu się, a pyszczek tracił na wyrazie, jakby tracił kontakt z rzeczywistością. Sam pan Jastes mimo iż poruszał się tak szybko jak tylko mógł z ciałkiem kołyszącym się między jego nogami, również wyglądał na bardziej niespokojnego niżby pewnie chciał. Zresztą, kto miałby teraz czas na udawanie spokoju.
Vallieano, zdejmij maskę.
Przebiegliśmy przez polanę tak szybko, jak tylko był w stanie biec mój towarzysz. Wilczek coś cicho sapnął, ponownie zwracając na siebie naszą uwagę, po czym jego łepek ostatecznie zawisł równie bezwładnie jak reszta ciała.
- Zemdlał- oznajmiłam, spoglądając na Jastesa, który w odpowiedzi skinął głową.
Kiedy tylko wbiegliśmy między drzewa, postanowiłam wykorzystać chwilę, żeby się obejrzeć. Jakie było więc moje zdziwienie, kiedy na otwartym terenie widoczne były jedynie nasze ślady wyżłobione w śniegu. Żadnych cieni, żadnych niedźwiedzi. Ani zająca. Jak na zawołanie zdałam sobie sprawę jak potężna, ciężka cisza opadła na cały las.
- Jest czysto…- szepnęłam.
Wróciłam do złotookiego, który na moje słowa zwolnił do kłusu. Po części sama odetchnęłam, ponieważ nawet z dodatkowym ciężarem wilk był diabelnie szybki. Wiedziałam, że musiał sporo biegać.
Pozorna ulga wciąż nie była wystarczająca na tyle, by wygładzić futro na moim grzbiecie, niezmiennie zmierzwione od pierwszego pisku szczeniaka. Czułam jakby w każdym momencie coś dziwnego mogło podbiec z każdej strony i powalić nas jednym ruchem.
- Ma pan plan dokąd pójść?
Rzucił na mnie tylko kątem oka, kiedy wpatrywałam się w szlaki na jego pysku. Znów odwróciłam wzrok na drogę przed nami.
- Kojarzę jedną jaskinię niedaleko. Ma dwa wejścia, w razie gdyby coś nas zaskoczyło…- rzuciłam. Basior po chwili wahania ponownie skinął głową, a ja wyszłam lekko na prowadzenie, nawet jeśli basior doskonale mógł wiedzieć gdzie go prowadzę.

~*~

Usadowiłam się na zimnym kamieniu, a tuż przed moimi łapami starszy wilk położył jasne szczenię. Młody nadal był nieprzytomny, jednak jego boki uparcie się unosiły, a z nosa wysnuwały się niemrawe chmurki pary. Pan Jastes spojrzał w moje lodowate oczy, a ja spojrzałam w jego miodowe. Mój brzuch zaburczał.
- Musimy go jakoś ocucić- zauważyłam jakże inteligentnie, ignorując nawoływania żołądka. Basior musiał to usłyszeć, jednak postanowił nie komentować, ponieważ sam jadł ostatni raz dopiero wczoraj- I zastanowić się co dalej z tym zrobić.
Podniosłam zad i ułożyłam go koło szczeniaka, próbując  jak najbliżej przylgnąć do mniejszego ciała. W duchu poczułam ulgę, że pogoda była taka, a nie inna i przynajmniej basiorek nie był przemoczony. Mimo niepozornego wyglądu, jego jasne futro było wyjątkowo grube.
- W sumie pomyślałem, że mog…
Głos smukłego basiora został zagłuszony.
Zdejmij natychmiast tę maskę!
Podskoczyłam jak oparzona na równe łapy i czym prędzej zrzuciłam z szyi drewniany przedmiot. Z oczodołów maski zaczęła wypływać biała ciecz, a powietrze wypełniło się odorem spalenizny. Wycofałam się bliżej Jastesa i zbliżyłam ząb zwisający z mojej szyi do oczu. Rzemyk był delikatnie zwęglony, niemal żarzył się przez pół następnej sekundy.
- Wszystko dobrze?- zapytałam z niepokojem, kiedy niecały metr dalej jasnowłose szczenię podniosło głowę. Sama zwróciłam na nie spojrzenie dopiero kiedy młody zaczął się podnosić.
- Skąd to wzięliście? To należało do mojego ojca- bąknął, dotykając łapą maski. Po białej cieczy nie było już śladu- Co się stało z tymi cieniami? Nie ma ich już? Uratowałeś mnie?
Spojrzałam na Jastesa szukając pomocy, jednak najwyraźniej był podobnie zaskoczony moim skokiem, jak ja wyznaniem malca. Poza tym przeszywał mnie strach, że coś mogło stać się z Vernonem. Dusza się nie odzywała po nagłym krzyku, a sznurek na którym zawieszony był kieł trzymał się na paru nitkach. Zauważyłam wtedy, że również futro na mojej piersi zdawało się przez coś kleić.
- Póki co, jesteś tu bezpieczny- głos zajął mój towarzysz. Dokładnie widziałam na jego pysku jak ostrożnie dobiera słowa, kiedy rzucił na mnie kątem oka. Swoim spojrzeniem posłałam mu tylko jedną wiadomość: nie podoba mi się ta sytuacja.
Przesunęłam drżącą łapą po swoim czarnym futrze. Wilczek wbijał ciekawskie spojrzenie to we mnie, to w mojego towarzysza, najwyraźniej nie widząc potrzeby żeby rzucić choć krótkim podziękowaniem. Nie wyglądał już na przerażonego ani zagubionego. Drewnianą niby-protezę trzymał blisko przy łapach.
- Wiesz może czemu one cię goniły? Poza tym co tu robiłeś sam?- spytałam, siląc się na spokojny ton. Cały czas w nozdrzach czułam smród spalenizny, a wisior wydawał mi się kołysać między łapami z niepokojem.
- Cienie… One były moje- odparł jakby zamyślony,, jednak szybko wziął się za wyjaśnienia, ponieważ najwyraźniej zdał sobie sprawę z tego jak zabrzmiały jego słowa- Ale nie miałem nad nimi panowania. To stało się nagle. Obudziłem się w środku lasu, zresztą nie pierwszy raz. Próbowałem ogarnąć kierunki, kiedy cienie zaczęły się pojawiać, chociaż ich nie przyzwałem. Zdziwiłem się, nie powiem, ale najgorzej zaczęło się robić dopiero jak zaczęły mnie otaczać. Postanowiłem uciekać.
Uniosłam brwi w skupieniu, nieco przechylając ciężar ciała na stronę bliższą białemu basiorowi. Przypomniał mi się nagle moment, w którym on sam po prostu zamarł podczas akcji ratowania młodego. Na miłość bogów, co się wtedy zadziało..? I dlaczego mały tak się klei do tego przeklętego przedmiotu? Wilk w masce, który nie był wilkiem…
Uśmiechnęłam się, robiąc dobrą minę do złej gry, gdy lodowaty dreszcz przesunął się po moim grzbiecie. Nie byłam już nawet pewna co w całej tej sytuacji wywoływało u mnie aż taki strach. Maska? Szczeniak? Zło w lesie kradnące moce? A może to, że znajdowałam się w ciasnej jaskini ze szczeniakiem i maską powiązanymi ze złem z lasu kradnącym moce? Musiałam koniecznie porozmawiać z Jastesem.
- W porządku, teraz już nic ci nie grozi- przybrałam pogodny ton głosu, a dzieciak odwzajemnił uśmiechem- Możesz wracać do domu.
Podniosłam się bez wahania. Ząb ponownie się zahuśtał i nie wiedziałam czy wszyscy to widzą, czy to było jednak skierowane wyłącznie do mnie.
- A czy jest możliwość, żebyście mnie odprowadzili do domu? Nie chciałbym znowu gdzieś zemdleć z cieniami na głowie. Proszę.
Opuściłam wzrok na dwukolorowe tęczówki szczeniaka, a potem moje lodowate spojrzenie skrzyżowało się z tym miodowym Jastesa.

<Jastes? Idziemy się bawić z przerażającym dzieciakiem?>



Słowa: 1283

Od Ashayi - Próba Śniegu

- Próba Śniegu?
- Każdy wchodzący w dorosłość wilk musi ją przejść - odpowiedziała Spero, nie przerywając krzątania po swojej pracownio-kuchni. Zawsze fascynowało mnie, jak każda część tej jaskini mówiła o jej charakterze, tym, czym się zajmowała. Wchodziłeś tu i miałeś wrażenie, że znajdujesz się w głowie wilczycy. W pewien sposób dotykasz jej duszy. - Odbędzie się za kilka dni, więc musimy udać się do Centrum.
- Mogę pójść sama - burknęłam, trącając łapą jakąś jagodę, których masa walała się na blacie. Niebieska wadera była rozczulająca, gdy była tak zaaferowana babraniem się w ziołach (dziwię się, że jeszcze nie postanowiła zostać dorywczo zielarką), jednak zawsze robiła przy tym niesamowity bałagan. Naprawdę. Niesamowity.
Moje słowa sprawiły, że Spero momentalnie się zatrzymała. Widziałam, jak przenoszona przy pomocy magii fiolka znacznie obniża swoją wysokość, nim znowu wróciła na poprzednią pozycję, ponownie pochwycona zaklęciem, które na moment tylko wyrwało się spod kontroli wilczycy. Potem wadera powoli odwróciła głowę, by na mnie spojrzeć. TYM swoim wzrokiem.
- A może chciałabym zobaczyć, jak robisz pierwszy formalny krok do dorosłości, hm? - powiedziała tak spokojnym tonem, że aż przerażającym. Odruchowo położyłam uszy po sobie i skuliłam się. - Nie należy mi się chociaż tyle?
- Przepraszam. Nie... pomyślałam - mruknęłam, próbując uciec przed tym palącym spojrzeniem... Które zniknęło tak szybko, jak się pojawiło, bo dosłownie sekundę później Spero znowu się uśmiechała. Wróciła do przerwanej czynności, mianowicie zlewania uwarzonej dopiero co mikstury do fiolek. Wow. To było... szybkie.
Spojrzałam na porozwalane po blatach rzeczy, potem przeniosłam spojrzenie na moją opiekunkę, która walczyła z fiolkami i eliksirem. Nie odrywając od niej wzroku, telekinetycznym zaklęciem podniosłam słoiki, które wyciągnęła z szafek, ułożyłam je w równym rządku na blacie przed sobą, a kolejnym, krótkim zaklęciem, zmusiłam fragmenty różnych roślin do posegregowania się do odpowiednich pojemników. Wszystko to trwało nie dłużej niż pół minuty.
- Ładnie - gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam uśmiechnięty pysk Spero. - Coraz zgrabniej ci to idzie.
Odpowiedziałam uśmiechem.

~*~

Rozpoczęcie było bardzo uroczyste. Wraz z innymi młodymi wilkami zebrano nas na placu przed Pałacem, z którego wyszła nasza Królowa... I Próba Śniegu się rozpoczęła.
Wyruszyliśmy w samo południe, a na odnalezienie i zdobycie celu naszej podróży mieliśmy równo tydzień. A co tak w zasadzie było tym celem...?
Kryształowy płatek śniegu. Miał nam się pokazać, a drogę do niego wskazywać miał nam głos Wyroczni. Widziałam sceptyczne spojrzenia niektórych innych otaczających mnie wilków. No tak, cóż... hasło "podążaj za głosem Wyroczni" czy "głosem własnego serca" jest raczej mało konkretne, a wilkom, które w tego typu rzeczy nie wierzą mówi... dosłownie nic.
Ja podobnego problemu na szczęście nie miałam. Wilczy magowie już na początku nauki zaczynali doceniać ten wewnętrzny głos, swego rodzaju instynkt. Bardzo ułatwiał nam wiele spraw. Choć, z tego co się orientowałam, Spero była w tej dziedzinie wyjątkiem. Polegała tylko na swojej wiedzy i umiejętnościach, które, jak do tej pory, w zupełności jej wystarczyły. Ale... tutaj to podejście chyba by nie przeszło.
Na całą tygodniową podróż zabrałam ze sobą niewiele, bo tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Kilka skór, eliksiry rozgrzewające, korzonki i jagody, które spakowała mi Spero. To wszystko znajdowało się w specjalnej torbie, którą przerzuciłam sobie przez grzbiet. Ach, no i kilka fiolek. Z krwią. Kilka z nich zawierało krew Spero, którą wadera dała mi sama z siebie. Wręczyła przed samym rozpoczęciem, zanim się rozdzieliłyśmy, bez słowa komentarza. I zniknęła w tłumie.
Podejrzewałam nawet, dlaczego to zrobiła. Kilkakrotnie już, w czasie naszych ćwiczeń, robiłyśmy wymiany krwi, co pozwoliło mi się przekonać, że to, jak wilk, którego krew wymieszałam ze swoją, panuje nad swoimi umiejętnościami, nie wpływa w żaden sposób na to, jak ja sobie z nimi radzę. A ze zdolnością Spero do skoków w przestrzeni radziłam sobie zdecydowanie lepiej niż błękitna wadera. Moja droga do zdobycia kryształowego płatka śniegu mogła się dzięki tej krwi znacznie skrócić.
Krew w pozostałych fiolkach zbierałam odkąd dowiedziałam się o Próbie. Wzięłam też część ze swojej kolekcji, którą do tej pory wykorzystywałam jedynie do ćwiczeń. Pierwszy raz miało się okazać, jak idzie mi korzystanie z czyichś mocy w spontanicznych sytuacjach. Czy w ogóle będzie to możliwe.
Teraz jednak zbytnio się tym wszystkim nie przejmowałam. A w każdym razie starałam się nie przejmować. Zgodnie z zaleceniami, ruszyłam tam, gdzie mnie nogi poniosły, za bardzo nie przejmując się kierunkiem, który obrałam. Nawet jakbym się zgubiła, dzięki krwi Spero bez problemu mogłam w każdym momencie po prostu przeskoczyć w jakieś znane mi miejsce. Co pewnie szczególnie się przyda podczas powrotu.
Bo zaledwie po kilku godzinach od początku podróży nie wiedziałam już, gdzie jestem.
Nie przejęłam się tym za bardzo, z resztą z powodów wyżej wspomnianych. Po prostu dalej robiłam swoje. Czyli szłam przed siebie, tam, gdzie coś mnie ciągnęło. Co to takiego było? Ciężko powiedzieć. Grunt, że działało. No, mniej więcej.

~*~

Dolina Widm. Cholera. Już chyba wolałam Strefę Wykluczenia. Naprawdę. Stamtąd wilki przynajmniej czasami wracały...
Ale to właśnie do tej części przerażającego Dystryktu IV zaprowadziła mnie moja podświadomość, instynkt, czy jak kto to nazywał. W normalnych okolicznościach w życiu bym się tam nie zapuściła. Nasłuchałam się wystarczająco dużo historii o tym miejscu, by trzymać się od niego z daleka. A jednak w tym właśnie momencie coś mnie tam ciągnęło...
No więc - cóż poradzić? Z ciężkim, zrezygnowanym westchnieniem rozejrzałam się dookoła, zatrzymując na granicy doliny. Krok dalej i już w nią wkroczę, nie będzie odwrotu, możliwości wycofania się... Rozejrzałam się, by upewnić, że jestem tu sama. Że nic na mnie nie wyskoczy zaraz po tym, jak wejdę na niebezpieczny grunt. Było cicho. Przerażająco wręcz cicho, słyszałam jedynie swój spokojny oddech. Żadnego szumu wiatru, dźwięku spadającego z gałęzi drzew śniegu, strąconego przez nieuważne stworzenie... Nic.
Odetchnęłam głęboko, chcąc jeszcze na chwilę, choć na moment przeciągnąć nieuniknione... Zrobiłam pierwszy krok ku nieznanemu. Łapa zanurzyła się w śniegu, zaraz po niej druga, trzecia i czwarta... Szłam prosto ku nieznanemu, kierując się tylko i wyłącznie marnymi poszlakami, jakie otrzymałam na rozpoczęciu próby. Mianowicie tym wewnętrznym głosem, który z każdym krokiem z przeświadczenia, swego rodzaju podpowiedzi, skłaniania do poruszania się w danym kierunku, zdawał się zmieniać w coraz wyraźniejszy - rozkaz, prośbę? Słyszałam tylko pojedyncze słowa wśród szeptów, które nagle zalały moją głowę.
Skrzywiłam się nieznacznie, próbując połapać się w tym wszystkim, oddzielić ziarno od plew, tak jak uczyła mnie Spero, gdy duchy zaczynały mi się zbytnio naprzykrzać. Nie miałam teraz co prawda pewności, czy to w istocie dusze zmarłych w tym miejscu wilków się mną bawiły, czy to coś innego siedziało mi teraz w głowie... Ale umiejętność się przydawała. Nawet, jeśli próba uciszenia głosów spełzły na niczym, byłam w stanie dalej iść. Gdzie? Nie do końca wiedziałam. Chociaż co jakiś czas przed oczami stawał mi obraz drzewa... Martwego, uschniętego drzewa z długą historią, które wieki temu trafił piorun, a mimo to dalej coś trzyma je przy życiu na tyle, że jego pień ani gałęzie nie zaczęły jak do dej pory butwieć. Skąd to wiedziałam? Ha, dobra pytanie...
Wędrówka przez Dolinę Widm zajęła mi cztery dni. Czy napotkałam jakieś przeszkody? Pff, głupie pytanie. Mówimy o tej samej dolinie? To oczywiste, że coś musiało przynajmniej kilkakrotnie na mnie wyskoczyć i spróbować mnie zjeść. Ale byłam na to przygotowana... przynajmniej w teorii.
W praktyce mogło to wyglądać nieco inaczej. Jeszcze nigdy nie musiałam podróżować samotnie, zawsze towarzyszyła mi Spero albo któryś z pozostałych magów. Jak miałam okazję się teraz przekonać, to nie takie proste ani bezpieczne przedsięwzięcie, szczególnie, gdy zapada zmrok. W końcu każdy musi kiedyś spać, prawda? Gdy podróżujesz z kimś, możecie podzielić się wartami, jeden wilk śpi, podczas gdy drugi czuwa, by móc zareagować w razie niebezpieczeństwa. Samotne nocowanie w lesie, szczególnie w miejscu, w które wilki boją się zapuszczać za dnia, nie należy do najprzyjemniejszych. Ani najbezpieczniejszych.
A jednak coś cały czas nie pozwalało i zawrócić.
Pierwszej nocy nie zmrużyłam oka. Zbyt bałam się tego, że w każdej chwili może coś na mnie wyskoczyć zza najbliższego krzaka z zamiarem zamordowania i późniejszej konsumpcji. Następny dzień był katorgą, półprzytomna musiałam unieszkodliwić niedźwiedzia, który się napatoczył po drodze... Omal przy tym nie zginęłam. Co dało mi dość jasny przekaz, że muszę spać. Bez tego na pewno nie będę w stanie stawić czoła temu, co znajduje się na końcu mojej ścieżki, skoro zwyczajny niedźwiedź, i to nawet niezbyt postawny, był w stanie niemal mnie pokonać.
Wymyśliłam więc sposób. Dość prosty o dziwo, na szczęście skuteczny. Magia miała różne zastosowania, a mroczne jej arkana, które były mi bliższe, niekoniecznie służyły wyłącznie do zabijania czy wskrzeszania zwłok, co potrafiła Spero, a mi do tej pory nigdy to nie wychodziło. Za to zaklęcia-pułapki i bariery... Jak najbardziej można powiedzieć, że na tym się znałam.
Na noc otaczałam się całą masą magicznych pułapek, które głównie miały za zadanie obudzić mnie, gdyby ktoś się zbliżał, przy okazji jednak w niektóre z nich włożyłam nieco więcej pracy, dzięki czemu mogły chwytać lub nawet ranić, cokolwiek by się w nich nie znalazło. Dodatkowo osłaniałam się specjalną barierą, teoretycznie przezroczystą, jednak momentami opalizującą na fioletowo. I tak sobie radziłam. Jak mogłam najlepiej, byleby nie zginąć.
Ostatniego dnia, gdy głosy w głowie wyjątkowo nie dawały mi spokoju, miałam nieodparte wrażenie,  że ktoś cały czas podąża moim śladem. Kilkakrotnie, na zakrętach lub w pobliskich krzakach, mignęły mi jakieś ciemne sylwetki, jednak gdy przenosiłam lekko spanikowany wzrok na miejsce, gdzie powinny stać, nikogo tam nie było. Trwało to dobre kilka godzin, do tego dochodził coraz częściej powtarzający się, obcy mi głos, krzyczący w mojej głowie Zawróć!, próbujący zagłuszyć moją podświadomość... Bałam się. Cholernie się bałam, ale... coś mi mówiło, że jestem już blisko. I nie powinnam zawracać.
Pod wieczór, gdy słońce zaczynało już powoli chować się za horyzontem, dostrzegłam w końcu cel mojej podróży. Samotne drzewo, kiedyś trafione przez piorun... A dookoła niego pustka. Czarna kora, czarna ziemia, jakby ktoś ją zatruł... Biła z tego miejsca aura niepokoju. Strachu.
Śmierci.
Odejdź!
Skuliłam się, podwijając ogon pod siebie, tak głośny i rozkazujący był głos, który nagle rozległ się w mojej głowie. Jakby chciał rozłupać mi czaszkę od środka. A zaraz po nim pojawiły się szepty, tak natarczywe, że z trudem zdołałam się wyprostować i postawić kolejny krok. Wzrok mi się zamazywał, wdziałam tylko fragment ziemi pod moimi łapami, cała reszta była jakby zasłonięta przez mgłę... I te cienie. Przybywały coraz liczniej, gromadziły się dookoła, jednak jak na razie trzymały się w bezpiecznej odległości. Nie miałam jednak złudzeń. Gdy tylko wykonam jakiś ruch, który się im nie spodoba, zaatakują.
Szłam dalej. Krok za krokiem, starając się jakoś ignorować szepty, obrazy, które mi podrzucały. Urywki przeszłości, ich, tego miejsca...? Nie wiedziałam. Były zbyt krótkie, by dało się wychwycić ich znaczenie. Jednak jeden obraz powtarzał się częściej, niż inne, jakby za wszelką cenę ktoś chciał mi go pokazać.
Kryształowy płatek śniegu. Tkwiący w lodzie, po korzeniami drzewa.
Więc szłam dalej. Miałam cel, musiałam go osiągnąć, zdobyć to, po co tu przyszłam... Dlaczego właściwie? To ważne. Ale dlaczego? Po co się tu znalazłam? Czemu mam podejść do drzewa... Nie. W zasadzie to powinnam stąd odejść. Jak najdalej od drzewa, tyle że...
Postąpiłam kolejny krok naprzód. Czułam się, jakbym brodziła po kolana w jakimś gęstym płynie, który hamował moje ruchy. Walczyłam z nawiedzającymi moją głowę obcymi myślami, starając się oddzielić je od tych należących faktycznie do mnie i... ten cichy głosik, który mnie tu przyprowadził. On mi pomagał.
Byłam już przy samym pniu. Skupiony do granic możliwości wzrok wbijałam w ziemię pod moimi łapami, starając się odnaleźć ten cholerny płatek... Jest, tam, dokładnie jak w wizji, którą mi pokazał ten głosik, tak cichy teraz, w zasadzie niesłyszalny, zagłuszony przez pozostałe... Coś kazało mi podnieść wzrok, na pień, spojrzeć tam, gdzie między fragmentami czarnego drewna, jakby w klatce pnia drzewa, za drewnianymi kratami...
Serce. Bijące, żywe serce.
- Cholera jasna - cofnęłam się gwałtownie, omal się nie przewracając. Patrzyłam z przerażeniem w organ, pracujący, żywy organ, pompujący prawdziwą krew przez drzewo, w górę, do martwej korony i do korzeni, dalej, w ziemię... - Kurwa, kurwa, kurwa...
Chwila. Nie. Nie mogłam się teraz wycofać. Płatek... Muszę go wydobyć z lodu.
Przestałam się cofać równie gwałtownie, jak zaczęłam. Oderwałam wzrok od przerażającego drzewa, by przenieść go na lód pod korzeniami... Jedno zaklęcie i płatek będzie mój. A wtedy będę mogła z czystym sumieniem stąd spadać.
Gdzieś na granicy świadomości zdawałam sobie sprawę z otaczającego mnie mrowia cienistych istot. Czekały na coś... Tylko na co?
Powoli zdjęłam torbę z grzbietu, zaczęłam przeszukiwać jej zawartość, by znaleźć krew od Spero. A także inną fiolkę, od basiora, którego żywiołem był ogień. Mógł mi się teraz przydać.
W obawie, że cieniste istoty mogą zareagować na krew, chciałam, żeby operacja mieszania krwi odbyła się możliwie szybko i... o ironio... bezkrwawo.
Jednak gdy tylko specjalnym nożykiem nacięłam skórę pod łopatką... Cholernym cudem tylko zdołałam wylać na nią zawartość obydwóch fiolek. Bo cieniści zaatakowali gdy tylko zwęszyli krew.
Szybko przekonałam się, że nie mogę ich zabić. Nie zębami w każdym razie... Każdy cios przechodził przez nich jak przez dym, przez co po wyprowadzeniu kilku pierwszych ciosów i nie napotkawszy oporu ciała, straciłam równowagę, omal nie wylądowałam pyskiem w ziemi. Oni za to ewidentnie mogli mnie zranić i to bez szczególnego problemu... Byli szybcy.
Sięgnęłam po magię. Mogłam korzystać z magii krwi, w końcu właśnie krwawiłam, nie tylko z zadanej sobie własnoręcznie rany, ale również tych, które zostawiły po sobie zęby moich przeciwników. Co znacznie ułatwiło mi robotę, jeśli chodzi o odpieranie ataków. Zadawanie ciosów mijało się z celem, bo choć próbowałam wszystkich znanych mi zaklęć, sztuczek... Wszystko przelatywało przez nich jak przez dym.
Dziwnie przypominają te istoty, które sama potrafisz przywołać, prawda?
To też brzmiało jak plan. Przywołanie dusz zmarłych, by rozprawiły się z istotami zrodzonymi z cienia... Jednak nie wyczuwałam w pobliżu żadnej chętnej do współpracy duszy. W ogóle... żadnej duszy. Tylko te nieustające szepty w głowie, stające się coraz głośniejsze z każdą raną zadaną przez cienie...
W którymś momencie było tego za dużo. Za dużo rzeczy, na których powinnam się skupić, zbyt wiele...
Gdzieś w głębi mojego gardła zaczął narastać ryk, a w raz z nim magia. Czułam, że jest potężniejsza, niż kiedykolwiek, jakbym podświadomie zaczerpnęła jej nie tylko z siebie, ale i z otoczenia, z tego... drzewa.
Nagromadzona przeze mnie magia eksplodowała, w ułamku sekundy rozjaśniając ciemność nocy, która zdążyła już zapaść. Rażąc cienistych... którzy zniknęli. Tak po prostu, jakby nigdy ich tu nie było.
Oddychałam ciężko, krwawiąc z licznych ran, jednak czułam pewną ulgę. Szepty ucichły... na moment, bo zaraz znowu rozpoczęły swoje zabawy moim umysłem. Jednak nie były już tak napastliwe. Słyszałam je, jednak bardzo łatwo przychodziło mi zignorowanie ich. Jakby już się uspokoiły.
Musiałam działać szybko. Korzystać z chwili, zanim się zregenerują i na nowo zaatakują. Na granicy wzroku znowu zaczęłam widzieć te dziwne cienie, jednak na powrót niematerialne,jakby były tylko tworem mojej wyobraźni... Wykorzystując moc tworzenia i kontrolowania ognia, którą sobie pożyczyłam, wytopiłam kryształowy płatek z lodu. Podniosłam go ostrożnie, wrzuciłam do torby, którą zaraz zarzuciłam z powrotem na grzbiet... Ostatni raz spojrzałam na drzewo.
I przeskoczyłam.

~*~

Wróciłam do mieszkania Spero w centrum szóstego dnia, miałam więc akurat tyle czasu, by jako tako się ogarnąć przed oficjalnym zakończeniem. Tym bardziej, że gdy tylko pojawiłam się tutaj zdałam sobie sprawę, że... nie mam na ciele ani jednej rany. Ani jednego zadrapania, nawet tego, które sama sobie zadałam. Tylko z nosa przez kilka minut kapała mi krew. Jakim cudem? Nie miałam bladego pojęcia...
Zakończenie było nie mniej uroczyste, jak rozpoczęcie. Również w obecności naszej królowej... Widziałam, jak Spero patrzy na mnie z dumą z otaczającego nas, szczeniaki, które pozytywnie ukończyły próbę i od dziś miały prawo zwać siebie pełnoprawnymi dorosłymi, tłumu. Uśmiechnęłam się do niej ciepło, a ona odpowiedziała tym samym.
Potem mowa. Królowa pochwaliła nas, pobłogosławiła... A kryształowe płatki uniosły się nad naszymi głowami. Magia, pomyślałam, jednak nie wyczułam żadnego konkretnego zaklęcia. Niemniej... po tym, co widziałam, nie miałam jakoś siły analizować tego zjawiska.
Światło, które raptem zaczęło padać z pomnika Silvarii stojącego na placu, trafiło w każdy z tych płatków, a z nich z kolei, rozszczepiając się, na nas.
Przepełniło mnie niesamowite uczucie, trudne do opisania, jednak... Naraz zapomniałam o wszystkich trudach podróży, czułam się jak nowo narodzona, gotowa w każdej chwili do działania...
- Od dzisiaj jesteście pełnoprawnymi wilkami - nad placem rozległ się głos Królowej.
Zamknęłam na moment oczy, delektując się chwilą. Tak... Przyszłość stała teraz przede mną otworem.


Słowa: 2667
A Ash jest już oficjalnie dorosła ;*

poniedziałek, 30 marca 2020

Od Spero CD. Aarveda

Odpowiedź była oczywista. Nie miałam zamiaru stać tu, tak blisko mojej przybranej córki, i nic nie zrobić. Zbyt wiele rzeczy mogło pójść nie tak w czasie, gdy będziemy czekali na wsparcie. A dwa wilki...? Jeśli nie rzucą się na mnie z zębami, to prawdopodobnie dam sobie z nimi radę. A gdyby się rzucili... na tę okazję mam Aarveda.
- Idziemy - powiedziałam, wkładając w to całe zdecydowanie, jakie było w moim niewielkim ciele. Jednak Aarvedowi to wystarczyło, skinął głową z poważnym wyrazem pyska.
Zaczęliśmy opracowywać wstępny plan, zastanawiać się, jak wykorzystać to, co mieliśmy przy sobie, otaczający nas teren, czy, w moim przypadku, ilość trupów zakopanych pod ziemią. Mieliśmy już z grubsza zarysowany plan, po dłuższej dyspucie zdołałam namówić Aarveda, żebym ja poszła na pierwszy ogień. Mogłam się podstawić, zwrócić na siebie ich uwagę, a jednocześnie odpowiednim zaklęciem utrzymać na dystans wystarczająco długo, by w tym czasie Basior podkradł się do obozowiska i odbił Ash. I w zasadzie już wszystko było ustalone, zaraz mieliśmy ruszać, już szykowałam się do przeskoku, bo to właśnie niespodziewanym pojawieniem się tuż pod ich nosami miałam odwrócić ich uwagę od małej wadery...
- O, hej Spero.
Podskoczyłam jak oparzona, w locie odwracając się o sto osiemdziesiąt stopni. Serce zaczęło mi bić jak szalone, miałam wrażenie, że zaraz wyrwie się z piersi. Nie wiem, czy byłam bardziej przerażona, zaskoczona czy szczęśliwa. Bo, tak, dokładnie.
Głos, którym zwrócono się do mnie tak nagle po imieniu, należał do Ashayi.
- Jak... Co...? - wymamrotałam, patrząc to na młodą waderę, to na obozowisko pod nami. Dwa wilki nadal siedziały przy ognisku i rozmawiały o czymś. Jakim cudem...
Kątem oka zobaczyłam zmieszanie na pysku Aarveda. No tak, przecież nigdy nie widział Ash, nie wiedział, jak wygląda. Oraz że tak w zasadzie, mimo że jeszcze jest szczeniakiem, to w sumie już niemal dorównuje mi w zrostem. No ale to nie moja wina, że jestem niska, a Ash wysoka. Jak na swój wiek.
- Em... To... Długa historia? - wadera spojrzała w niebo, ciemne, usiane gwiazdami. - Sądząc po tym, że jest noc. Bo ostatnie, co pamiętam, to jak na nich wpadłam w burzy śnieżnej... No, mniej więcej - młoda wadera skrzywiła się nieco.
Aarved wysunął się lekko naprzód, mierząc wilczycę wzrokiem. Potem spojrzał na mnie pytająco.
- Ym... Aarvedzie - skrzywiłam się lekko. Cholera. Ale głupia sytuacja. - Poznaj Ashayę.
Zamrugał powoli, przenosząc wzrok ze mnie, na moją przybraną córkę. Gdy spojrzał w jej dwukolorowe oczy, Ash uśmiechnęła się lekko.
- Ta, którą mieliśmy właśnie odbijać...? - zapytał basior. Brzmiał, jakby nie mógł się zdecydować, czy się śmiać, czy wkurzyć całą tą sytuację.
- Jak widzisz, sama się odbiłam - rzuciła Ash, spoglądając w kierunku obozowiska porywaczy. - Ale... Nie można powiedzieć tego samego o innych szczeniakach.
- Innych szczeniakach? - natychmiast podchwycił Aarved, nadstawiając uszu, widocznie zaintrygowany.
- Rozmawiali o tym przed chwilą - Ash pospieszyła z wyjaśnieniami. - Nie skupiałam się na tym za bardzo, skupiłam się na tworzeniu iluzji siebie samej - ruchem głowy wskazała jakiś kierunek. Gdy przeniosłam tam spojrzenie, w istocie, w cieniu pomiędzy pakunkami dostrzegłam zarys sylwetki, do złudzenia przypominający Ashayę. Cholerna spryciula. - Ale wspominali o innych... uzdolnionych? Szczeniakach.
Spojrzałam na Aarveda z pewnym niepokojem. Odwzajemnił spojrzenie, równie niepewnie...
Nie wiem jak basior, ale jeśli istniał choć cień szansy, że w niebezpieczeństwie znajdowały się inne szczeniaki, nie miałam zamiaru zostawiać ich samym sobie. Najlepiej, gdybyśmy odesłali Ash do domu, a sami ruszylibyśmy za porywaczami... Albo już teraz byśmy się z nimi skonfrontowali. Żeby wiedzieć dokładniej, czego szukamy.
Ale... Aarved na pewno ma inne rzeczy do roboty. Właśnie, chyba gdy go spotkałam, miał dostarczyć jakąś wiadomość. Zajmowałam mu czas... Ale szczeniaki... Cholera.
- Ash - zaczęłam powoli. - Dam ci trochę mojej krwi. Przeskoczysz sobie do domu. Na treningach przenosiłaś się dalej, dasz radę.
- A co z wami? - wadera oderwała wzrok od basiora. - Nie wracacie?
Zamiast odpowiedzieć na pytanie wadery spojrzałam pytająco na Aarveda.

<Aarved? What now?>

Słowa: 622

Sarin

Giulialibard

Poznanie istotą życia.


Imię: Sarin
Ród: Dziedziczka germańskiego rodu Schraderów
Wiek: 6 lat
Płeć: Wadera
Rasa: Folix
po matce; rasa ojca nieznana
Stan: Mieszkaniec
Stanowisko: Zgodnie ze swoją ideologią życiową, tuż po dotarciu na ziemię Królestwa Północy Sarin zajęła stanowisko odkrywcy, aby móc gorliwie uzupełniać państwowe archiwa, kroniki oraz mapy o szczegółowe opisy terenów krainy, z której pochodzi.
Charakter: Od urodzenia Sarin usilnie starała się upodobnić zarówno charakterem, jak i wyglądem do reszty członków swojej rodziny oraz rozbudzić w sobie cechy charakterystyczne dla matczynego rodu. I faktycznie, pod niektórymi względami wyszło jej to bezbłędnie. Cechuje się ona bowiem ponadprzeciętnym sprytem oraz zamiłowaniem do sztuczek. Uwielbia rozwiązywać zagadki, łamigłówki, łączyć fakty do kupy oraz dzielić się swoimi (niekiedy wyjątkowo trafnymi) spostrzeżeniami. Do niemalże każdej rozmowy wplata drobne uwagi względem otaczającego ją świata, jego polityki, przekonań i tradycji. Jest typem melancholika, jak również okazjonalnym filozofem.
Wadera jest również wyjątkowo ciekawa świata. I chodź w przeciwieństwie do reszty członków rodziny nie wykazuje najmniejszego zainteresowania tematem alchemii czy medycyny, uwielbia podróże, poznawanie nowych lądów, mórz oraz miast. Fascynuje ją społeczeństwo, zachowania innych wilków oraz procesy, które doprowadziły do powstania wielu odrębnych cywilizacji opartych na indywidualnej wierze, przekonaniach czy przesądach różnych ras. Sarin bywa jednak podejrzliwa względem obcych oraz nieśmiała w towarzystwie nowopoznanych wilków, dlatego zazwyczaj swoje badania i przemyślenia opiera na obserwacji innych zwierząt z perspektywy trzeciej osoby.
Dzięki swojej przebiegłości oraz zdolności perswazji, w wymagających tego sytuacjach jest w stanie manipulować swoim rozmówcom, aby osiągnąć określony cel. Nienawidzi przegrywać, dlatego kwestia wygranej oraz przewagi nad każdym z przeciwników ma dla niej ogromne znaczenie. Przez to uwielbia grać w rozmaite gry, nawet te hazardowe, przy których niejednokrotnie zdarza jej się kantować. Przez swoje zamiłowanie do współzawodnictwa nawet w drużynowych zadaniach potrafi lekko utrudniać zadanie swojemu partnerowi tylko po to, żeby samej osiągnąć lepszy wynik.
W życiu prywatnym jest jednak uczciwa i lojalna. Wyznaje zasadę, że kluczem do zdrowej relacji są szczere rozmowy oraz brak tajemnic. Ze względu na swoje pochodzenie, nienawidzi zatajania istotnych faktów, dlatego od swoich przyjaciół oczekuje stuprocentowej szczerości. O ironio, mimo swojego zamiłowania do kantów i pół-dozwolonych ruchów w grach, gardzi oszustami i krętaczami. 
Wygląd: Mimo nieczystości swojej krwi, Sarin wyglądem niezaprzeczalnie przypomina rasowego Folixa. Jest ona drobną acz majestatyczną wilczycą o dumnej prezencji. Wyróżnia ją smukła, wręcz lisia linia pyska, która przyozdabia para przenikliwie zielonych oczu. Zgrabne proporcjonalnie dłuższe łapy oraz długi, puszysty ogon. Jej ciało pokryte jest gęstym, rudo-kremowym futrem, którego odcień widocznie jaśnieje na brzuchu, szyi, pysku oraz przy końcówce ogona. Przyciemnione łapy oraz uszy razem z charakterystycznym kolorem sierści widocznie upodabniają ją do lisa, co w połączeniu z jej drobną posturą doprowadza do częstych pomyłek.
Żywioł: Ogień
Moce: Dzięki temu, że wadera posługuje się zaledwie jednym żywiołem, opanowała ona władanie nim niemalże do perfekcji. Dzięki temu jest w stanie:
 > wzniecać ogień z niczego, a także utrzymywać rozpalony już wcześniej płomień przy życiu nawet w niesprzyjającym emu środowisku,
 > formować małe kule magmy, którymi jest w stanie ciskać na odległość niecałych pięciu metrów,
 > podgrzewać swoje ciało do tego stopnia, aby jej futro zaczynało płonąć (nie ulegając jednak procesowi spalania),
 > zostawiać za sobą drobne, błękitne ogniki, które mają wskazywać drogę innym wędrowcom.
Jest ona również odporna na działania wysokich temperatur, dzięki czemu może bez problemu przechodzić przez ogień, podróżować w pełnym słońcu lub pływać we wrzącej wodzie. Umiejętność ta nie spisuje się jednak dobrze w sercu lodowej krainy, dlatego wadera dużą część swojej energii marnuje na wyrównywanie temperatury swojego ciała.
Rodzina: Matka – Fosforia, ojciec nieznany. Wychowana przez ciotkę Izo oraz wuja Dante w towarzystwie trójki młodszego, przybieranego rodzeństwa – Sao, Franco i Fridy.
Partner: Brak.
Potomstwo: Brak.
Miejsce Zamieszkania: Wadera zamieszkuje małą, przytulną pieczarę na terenie Dystryktu I, tuż przy granicy Ulove.
Patron: Patronem Sarin jest nie kto inny, jak Lome-Imri. Wzbudzająca skrajne emocje bogini pecha, łamigłówek, nieszczęść i klątw. Choć wadera doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak tragicznymi partiami życia włada jej patronka, tak nijako utożsamia się ona z postacią Lome-Imri. Jest to spowodowane głównie przydomkiem Przeklętego Dziecięcia, jakim posługuje się Bogini.
Umiejętności:

Intelekt: 20 | Siła: 5 | Zwinność: 15 | Szybkość: 15 | Latanie: 0 | Pływanie: 5 | Magia: 15 | Wzrok: 10 | Węch: 10 | Słuch: 5 |

Historia: Sarin wywodzi się ze starego, szanowanego germańskiego rodu Schraderów, którego korzenie sięgają tysięcy lat wstecz. Płynie w niej krew setek pokoleń dumnych, czystokrwistych folixów, których dumy i zasługi w dziedzinie alchemii oraz medycyny niejednokrotnie obiegały cały świat, zmieniając życie jego mieszkańców na lepsze. Mimo tak imponującego rodowodu, wadera niespecjalnie przepada za snuciem opowieści o swoim pochodzeniu, a mówienie o tym z reguły przychodzi jej z trudem. Jej matka - Fosforia - była bowiem zakałą, swoistą czarną owcą rodu Schraderów. Od młodości uważna za odstępstwo od normy, nie przejawiająca ani jednej ze szlachetnych cech, które tak bardzo liczyły się wśród członków rodu. Nie odczuwająca najmniejszego pociągu do zdobywania wiedzy, poznawania świata oraz jego drobnych tajemnic. Ignorancka, lekkomyślna, leniwa oraz, przede wszystkim, łatwowierna. W wieku pięciu lat zaciążyła z ledwo poznanym basiorem, dając życie młodej Sarin oraz jej bratu, który nie dożył nawet momentu nadania mu pełnoprawnego imienia. Tuż po narodzinach waderki jej  ojciec ulotnił się. Zrozpaczona tym faktem Fosforia pod osłoną nocy opuściła rodzinne ziemie, udając się na poszukiwania swojego ukochanego. Żadne z nich nigdy nie wróciło.
Sarin wychowana została przez swoją ciotkę, Izo, starszą siostrę Fosforii, oraz jej partnera. Dzieciństwo spędziła wśród wesołych pisków młodszego o niecałe dwa miesiące miotu, w którego skład wchodziły trzy rude szczeniaki. Aż do czwartego roku życia prawda o biologicznych rodzicach Sarin była przed nią zatajana, przez co wadera żyła w przekonaniu, że jest jednym ze szczeniaków pierwszego miotu Izo. Fakty wyszły na jaw dopiero w momencie, gdy Sarin wyznała przybieranej matce, że od jakiegoś czasu zaczęła zauważać widoczne różnice między sobą, a resztą rodziny. Po poznaniu prawdy doszła do wniosku, że aby odkryć prawdziwą siebie, musi spróbować oderwać się od wpływów wilków, do których usilnie przyrównywana była przez całe życie. Cztery miesiące przed swoimi piątymi urodzinami opuściła rodzinne ziemie, pozostając jednak w pozytywnych relacjach zarówno z przybieranymi rodzicami, jak i resztą rodziny.
W po roku wędrówki dotarła na tereny królestwa północy, gdzie postanowiła zostać.
Autor: Dunno#7471

środa, 25 marca 2020

Od Pandory CD. Lawrence'a

Teraz już wiedziałem, jak czuje się ktoś, kto stracił całą nadzieję, ale po chwili odzyskał ją w stu procentach. To dziwne uczucie, wymieszane ze smutkiem, bólem serca, oraz tak ogromną radością, rozsadzającą serce od środka, że nigdy więcej nie mam ochoty przez to przechodzić. Gdyby nie jego moc, nie mam pojęcia, co byśmy zrobili. Kopali wieczność, albo rzucali się na skały, w nadziei, że to coś da, ale wątpię, aby nasze ciałka mogły zwyciężyć z takimi skałami. To tak, jakbyśmy mieli złamać prawa natury, prawa fizyki. Jak?!
Kiedy przewracałem się na trawie, nie mogąc uwierzyć w nasze szczęście, na propozycję o polowaniu, mój brzuch głośno wydał z siebie odpowiedź. Jeszcze chwilę potarzałem się w świeżej trawie, która wydawała mi się bardziej zielona, niż wcześniej, a kiedy byłem już usatysfakcjonowany, podniosłem się i spojrzałem z uśmiechem na Lawrenca. Już dawno nie czułem takiej radości, jak teraz. Ciekawym doświadczeniem jest otarcie się o śmierć. W takim przypadku, nic już nas nie może złego spotkać.
- Na co masz ochotę? - zapytałem, kiedy ruszyliśmy w stronę lasu, znajdującego się kilka kroków od nas. Większy wilk przez chwilę milczał, aż w końcu zaproponował zająca. Długo go nie szukaliśmy, te długie uszy wyłoniły się z trawy po nie całych pięciu minutach szukania. Czyżby po takim fatum, jakie na nas ciążyło od samego rana, teraz nadszedł czas na ogromne szczęście? Podejrzewam, że tak, ponieważ zaraz obok króliczych uszu, pojawiły się kolejne. Zakradliśmy się wystarczająco blisko zwierzyny, po czym z łatwością ją złapaliśmy.
- Już dawno nie miałem tak łatwego i szybkiego polowania – zauważył Lawrence, kiedy nieśliśmy martwe ciałka nad wodę, aby tam spokojnie zdusić głód. Przytaknąłem mu, a kiedy byliśmy już na miejscu, w milczeniu każdy z nas zajął się obiadem, albo obiadokolacją, jeśli mam być dokładny; słońce powoli szykowało się do schowania za horyzontem. Kiedy to zauważyłem, zerknąłem na Lawrenca. Miał już wszystkie zioła i powinien wracać, nawet ten mech zebraliśmy w tej jaskini. To było dziwne. Tak naprawdę nie chciałem, by wracał do siebie, miło mi się z nim spędzało czas i już tak dawno z nikim tak łatwo nie nawiązałem rozmowy.
- Lawrence – odezwałem się, kiedy zmyłem krew z pyska w wodzie. Większy basior także kończył już swój posiłek i zaraz podszedł do wody, aby się napić. - Masz już wszystkie zioła? - przez chwilę milczał, aż w końcu pokiwał głową.
- Tak, mech był ostatni – skinąłem powoli łeb. - A co?
- Nic – pokręciłem głową. - Teraz będziesz wracał do siebie?
- Chyba powinienem, muszę sprawdzić co z pacjentem – no tak, zapomniałem o tym rannym wilku. W końcu Lawrence był medykiem, musiał być w centrum i tak pomagać. Podniosłem łeb i zobaczyłem zachód słońca.
- Dzisiaj chyba jest już późno na powrót – odezwałem się. Brązowy wilk wytarł krew z pyska i spojrzał na niebo.
- Nie sądziłem, że w jaskini spędziliśmy tyle czasu – powiedział lekko zdziwiony.
- Może zostań u mnie jeszcze jedną noc, żebyś teraz nie szedł po ciemku – zaproponowałem, jakby od niechcenia. Nie chciałem, by wyczuł w moim głosie, że mi tak trochę na tym zależało. - Do centrum dość daleko – dodałem jeszcze, aby go jakoś przekonać. 

<Lawrence?>

Słowa: 502

wtorek, 24 marca 2020

WPIS #5

W okresie 24 lutego - 24 marca:

Napisano 25 opowiadań!
Dołączyło 0 wilków
Odeszło 0 wilków; 0 dołączyło  ->  aktualny stan liczbowy 7♀/9♂


Najaktywniejszym wilkiem został Aarved z wynikiem 8 postów!
W nagrodę za to dostaje 100 kryształowych łusek.


Zarobione łuski:

za co:
Fioletowy - opowiadania
Zielony - questy
Pomarańczowy - nagroda Najaktywniejszego Wilka
Różowy - 20% z sumy wszystkich zarobionych KŁ, jeśli wilk napisał minimum 20 opowiadań



Aarved - 495 KŁ + 100 KŁ = 595 KŁ
Jastes - 210 KŁ
Lawrence - 66 KŁ
Pandora - 155 KŁ
Spero - 133 KŁ
Valerian - 64 KŁ
Vallieana - 261 KŁ

Od Vallieany CD. Aarveda


Znowu problemy. Cały czas pod górkę. O Świecie, dlaczego chociaż raz nie mogło coś pójść po ich myśli? Po wszystkich tych problemach i walce o przetrwanie, która wcale nie się zapowiadała się kończyć, rozciągało się pod ich łapami zaszklone lodem jezioro, a Vallieana czuła się, jakby stała na jego środku- cała rozedrgana, a lód pęka.
Nie stresuj się. Jesteś lekka, prześlizgniesz się w mgnieniu oka. Ale musicie przejść osobno.
Głos w głowie absolutnie nie uspokoił wadery. Spojrzała z przerażeniem Aarvedowi w oczy i zaklęła na swoje bezużyteczne moce. Wilk był od niej cięższy, ponadto dużo bardziej uszkodzony. Co jeśli ona przejdzie, ale wojownik utknie na środku jeziora lub, co gorsza, wpadnie w ciemną otchłań? Wszyscy bogowie jej świadkiem, że oddałaby połowę swojej krwi dla pewności, że basiorowi nic się stanie i zejdzie z tego jeziora bezpieczny i cały. Gdyby chociaż była w stanie uleczyć jego skaleczone kości, zrobiłaby to bez wahania, od razu, na raz. Jednak los nie był łaskawy- leczyła zatrutą krew, krwotoki, nawet gnijące narządy, nie złamane kości.
Wzięła płytki wdech i bezwstydnie zatopiła pysk w gęstym futrze basiora na jego szyi. To jak bardzo musiała śmierdzieć strachem, wiedział tylko Aarved. I Vernon.
- Zróbmy to szybko- szepnęła, nadal szukając pocieszenia nad obojczykiem samca, jednak nie znalazła go tam. Po chwili słabości wyprostowała się i spojrzała przepraszająco w zielone oczy, bez żadnego poczucia wstydu. Odpowiedział jej ciepły uśmiech.
Powoli zbliżyli się do krawędzi jeziora, na przestrzeni kilku metrów szukając miejsca gdzie lód zdawał się najgrubszy. Oboje badali go łapami, z jednej stronie ostrożnie, jakby bali się że pęknie, aby po chwili opierać całe ciało na jego powierzchni.
- Jesteś gotowa?- pierwszy odezwał się Aarved. W odpowiedzi otrzymał słaby uśmiech, w końcu jak mogłaby się na to przygotować? Odetchnęła.
- Pójdę przodem, w porządku? Żeby mniej obciążyć lód- zaproponowała, a w jej myślach rozbrzmiało dodatkowe “i ciebie”. W razie czego będzie ratował jednego wilka, a nie dwa, a przynajmniej taką miała nadzieję.
- Jasne. Bądź ostrożna- odparł, przysiadając po raz ostatni na tym brzegu.
- Widzimy się po drugiej stronie- zażartowała, chociaż brzmiałoby to pewnie weselej, gdyby jej głos nie zadrżał.
Zanim wstąpiła na lód, po raz ostatni zbadała go łapami, jakby dla upewnienia.
Będzie dobrze, mała. Naprawdę nie jest tak źle.
Pewny, ciepły głos. Bez ani jednego drgnięcia. Silny i spokojny podniósł ją lekko na duchu.
- Raz kozie śmierć- szepnęła do siebie i rozpoczęła przeprawę.
Do przejścia wilki miały przed sobą kilkadziesiąt metrów. Szło się lepiej, niż wadera by przypuszczała, niemniej jednak skutki ostatnich polowych warunków życia dawały jej się we znaki, w dodatku szklana pokrywa jeziora była czysta i lśniąca, niezabrudzona śniegiem, przez co było jeszcze bardziej ślisko.
Jednak wadera już się wyłączyła, skupiona jedynie na drugim brzegu, tak odległego. Po chwili jej myśli przesunęły się do ciepłej sterty skór w jej jaskini, w której miała ochotę zatonąć- było to jedyne miejsce w którym mogłaby tonąć.
Przesuń się trochę bardziej na lewo, bliżej tej wysepki. Jest twarda i zamarznięta. I nie zatrzymuj się.
Skinęła delikatnie łebkiem, poddając się poradom niefizycznego basiora. Mimo chęci odwrócenia się i sprawdzenia, czy Aarved już wyszedł, powstrzymywała się. Szło jej sprawnie, nie mogła zwalniać.
Jeszcze kawałek.
Przy brzegu poczuła się już pewniej. Ostatnie kroki pokonała prawie w stojącej pozycji, przemierzając odległość lekkimi susami.
Odetchnęła głęboko, czując pod łapami stabilny grunt i mimowolnie wysłała sama sobie uśmiech, patrząc w niebo. Potruptała chwilę w miejscu, aby za chwilę odwrócić się przodem do rannego wilka. Nim zdążyła jednak zamrugać, w powietrzu rozniósł się trzask łamanego lodu, a ona wstrzymała oddech.

<Vedziu, pływasz sobie? c:>


Słowa: 584

Od Jastesa CD. Vallieany


Już dawno przestałem liczyć powtarzające się raz po raz ciche warknięcia mieszkającego w mym brzuchu potwora, który widocznie nie usatysfakcjonowany podarowanym wczoraj wieczorem przez waderę królikiem i niewielkim rogaczem, który trafił w jego paszczę niedługo po wschodzie słońca poprzedniego dnia, coraz śmielej domagał się wzmocnienia dla ciała i duszy w postaci pokarmu. Byłem odrobinę zdziwiony propozycją pani Vallieany dotyczącej wspólnego polowania jednak, mówiąc szczerze, bardzo mnie ona ucieszyła i ciszę, która między nami zaległa próbowałem wypełnić myślami o jakże przyjemnej obietnicy szybkiego śniadania.
Kątem oka spojrzałem na idącą obok mnie towarzyszkę, której jasne spojrzenie lodowato błękitnych oczu błąkało się po zbliżającej się z każdym krokiem rozległej iglastej kurtynie, kryjącej tajemnicę starego lasu. Ta część ciała wilczycy, którą opanowała biel, niemal zlewała się z zalegającym jak okiem sięgnąć śniegiem. Przez parę chwil obserwowałem jak się porusza i nagle pozazdrościłem jej tej lekkości, z którą stawiała każdą łapę. Miałem wrażenie, że z perspektywy postronnego obserwatora przy niej wyglądam tak niezgrabnie, jak pierzasty słoń w składzie porcelany.
Wtem wadera nagle zesztywniała, a ja już otwierałem pysk by spytać się o przyczynę tego nagłego dyskomfortu, gdy owionął mnie silny powiew nadlatującego od strony lasu wiatru, który gwałtownie przedarł się przez moją sierść, pozostawiając uczucie głębokiego niepokoju. Co usłyszałeś? spytałem w myślach, lecz mój przyjaciel milczał, a to nie było do niego podobne. Odpowiedz. Jakie dźwięki złapały się w twoją niewidzialną sieć? Odpowiedział mi tylko głuchy świst, co zaniepokoiło mnie nie na żarty. Uniosłem głowę i wbiłem wzrok w ciemne skupisko drzew, nie zważając na uderzający w oczy nieustający strumień powietrznego prądu, czując jak mięśnie w całym ciele mimowolnie się napinają, a lodowaty dreszcz w powolnym tempie spływa wzdłuż kręgosłupa. Już miałem przenieść spojrzenie na towarzyszkę, która parę chwil wcześniej także przystanęła i w pewnym momencie odskoczyła od jakiegoś drewnianego przedmiotu, na wpół zakopanego w śniegu, gdy w moje uszy wdarł się pełny ekspresji głos, wypełniony ogromnym strachem. Skierowałem uszy i pysk w stronę, z której dochodził i niemal przysiadłem z wrażenia przez to, co ujrzałem. Mrugnąłem parę razy, mając dużą nadzieję, że mój umysł tylko bawi się ze mną, jednak obraz pozostał taki sam. Tylko odrobinę się powiększył.
Przerażone skomlenie wydobywało się z małej piersi podrośniętego szczeniaka, który z wielkim trudem brnął przez śnieżne odmęty, zmierzając prosto w naszą stronę. Wstrzymałem oddech, gdy jego niewielkie, pokryte beżową sierścią ciałko na parę chwil zniknęło w śniegu, by zaraz ponownie ukazać się nad jego powierzchnią. Jednak to nie szczenię wywołało we mnie strach i niedowierzanie, tylko to co znajdowało się za nim, z podobnym trudem przedzierając się przez białe pustkowie. A mianowicie nie wydająca z siebie żadnych dźwięków horda cienistych stworzeń o małych rozmiarach, niewiele większych od ofiary, za którą podążały. Ofiary, która niestety poruszała się wolniej od ścigających, którzy bardzo powoli zmniejszali odległość, dzielącą ich od szczeniaka.
-Nie zdąży...- szepnęła stojąca tuż obok mnie wadera, z szeroko otwartymi oczami wpatrująca się w rozgrywającą się przed nami scenę. Jej czarno-biała sierść była zmierzwiona, szczęka zaciśnięta, a cała postać zastygła w napięciu.
-Niech pani wybaczy, że o to pytam, ale muszę. Jaki żywioł jest źródłem pani mocy?- spytałem szybko, zmuszając ją do przeniesienia wzroku na mnie.
-Krew.- odparła od razu. Zacisnąłem zęby.
-Obawiam się, że niewiele zdziałamy przeciw tym stworom przy bezpośredniej konfrontacji. Moim żywiołem jest wiatr, a w ostateczności pogoda. Nie mam pojęcia czy będą miały jakikolwiek wpływ na te istoty.
-Nad tym będziemy musieli zastanawiać się później, bo póki co priorytetem jest jego bezpieczeństwo.- machnęła głową w kierunku piszczącego szczenięcia.- Trzeba się pospieszyć!- spięła mięśnie tylnych nóg, chcąc ruszyć biegiem w jego kierunku, lecz zastąpiłem jej drogę.
-Ja to zrobię. Przy okazji spróbuję sprawdzić przydatność wiatru i zaraz tu wrócę, razem z małym.  Proszę, nie mamy za dużo czasu.- dorzuciłem widząc, jak otwiera pysk by zaprotestować.- By mieć pewność muszę podejść bliżej, a po co po jednego szczeniaka mają biec dwie osoby?- lodowaty powiew uderzył mnie prosto w pysk, więc zmrużyłem powieki.
-Dobrze. Tylko niech się pan spieszy i zaraz wraca. Będę obserwować te istoty, może wyczytam coś z ich ruchów czy reakcji.- skinąłem głową i już gotowałem się do pierwszego skoku, gdy zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy: nie ujawniłem waderze imienia. Co za brak kultury.
-Jeszcze jedno. Mam na imię Jastes.- rzuciłem, kłaniając się delikatnie, po czym odwróciłem i ruszyłem biegiem w stronę nadciągającego powoli kłębowiska ciał z małym wilkiem na czele. Świst powietrza zagłuszył wwiercające się w czaszkę przeraźliwe skomlenia, które z każdym kolejnym razem cichły coraz bardziej. Widocznie podlotek był już bardzo zmęczony, nawet stąd widziałem jak ledwo porusza łapami, a do dalszego ruchu zmusza go tylko strach i widok wilków, które mogą mu pomóc. Za to stworzenia za nim pomimo wolnego tępa i widocznych problemów z poruszaniem się ani trochę nie słabły. Uparte cholerstwo.
Rozwinąłem pełną prędkość, wzbijając wokół mieniące się w słońcu malutkie kryształki śniegu, kuląc uszy i wyrzucając w powietrze sowitą porcję pary. Ciepło, drobny posiłek i sen przywróciły mi sporą część siły, a mróz dodatkowo pobudzał do jej wytężenia. Wbiłem wzrok w rozlewającą się coraz szerzej armię wprawiających w zdziwienie stworzeń, czując coraz szybsze bicie serca w miarę jak kształty wyostrzały się pod wpływem zmniejszenia odległości i mając coraz większą ochotę na zaprzestanie jakiegokolwiek ruchu w ich stronę. Gdzieś na dnie umysłu miałem jeszcze głupią nadzieję, że istoty nie są tak wrogo nastawione, lecz przeniesienie spojrzenia na przedzierającego się w moją stronę szczeniaka, z wyostrzającym się przerażeniem na pyszczku dobitnie mówiło co innego.
Jeszcze kilka skoków i znalazłem się tuż za nim, odgradzając go od widoku goniących stworów. Szczenię pisnęło cichutko i wyczerpane oparło się o moją przednią łapę, dysząc ciężko i będąc najwyraźniej zbyt zmęczone by wydobyć z siebie jakiś inny dźwięk.
-Dobra mały. Zaraz cię stąd wezmę, tylko muszę coś sprawdzić.- mruknąłem cicho. Podlotek uniósł pysk i robiąc mocno klatką piersiową chciał coś powiedzieć, a panika na nowo wypełniła jego dziwne dwukolorowe oczy, lecz wyprzedziłem jego wypowiedź swoją.
-Mamy jeszcze trochę czasu, więc nie bój żaby. Tylko proszę, bądź cicho.- Mimo, że widać było gołym okiem jak trzęsie się ze strachu, skinął szybko głową i wtulił się mocniej w moją kończynę, a ja uniosłem wzrok na nadciągającą ławę niedźwiedziowatych stworzeń i oceniłem w jakiej znajdują się odległości. Na szczęście w wystarczająco dużej, bym mógł zdążyć wykonać próbę.

Dobra, skup się. Opuściłem powieki i pozwoliłem sobie skierować całą uwagę na wietrzną rzekę, która uderzała we mnie jak strumień w znajdujący się na jego drodze kamień. Skupiłem się na jego ostrym dotyku, tak innym od postaci, która towarzyszyła mi przez większość życia. To nie był mój wiatr. I jakkolwiek dziwnie to zabrzmiało, była to prawda. Nie czułem go, a on nie chciał poddać się mojej woli.

Nie walcz ze mną.  Odpowiedział mi tylko lodowaty chłód i głuchy świst. Zacisnąłem zęby. Skoro chcesz, to będziesz miał. Wtopiłem się myślą i wolą w jego szybki nurt, wczułem w tę dziwną szorstkość i niechęć. Badałem jego przepływ, szukałem prawie niewyczuwalnych różnic w szybkości, czekając na odpowiednią chwilę, by złapać którąś z nici i wyciągnąć, jednocześnie podporządkowując i zyskując kontrolę. Gdy nadarzyła się okazja nie zastanawiałem się; mocno chwyciłem wietrzny sznur i wyrwałem go z drogi, którą podążał. Rzucał się parę chwil jak ryba wyciągnięta z wody, lecz zaraz uległ i spowolnił swój bieg. Otworzyłem oczy i odetchnąłem głęboko, czując miłą satysfakcję, ale i pewną gorycz. Przynajmniej ten żywioł opanowałem wystarczająco dobrze.
Nie zwlekając posłałem wiatr w stronę stworów, które w dalszym ciągu nie wydawały z siebie jakichkolwiek dźwięków i z trudem przedzierały się przez śnieg. Dopiero teraz zdołałem dostrzec wystające z ich paszcz długie zębiska, co wcale nie dodało mi otuchy. Sytuacja była, mówiąc krótko, bardzo nieciekawa. Niewielkie ciałko u moim łap w dalszym ciągu opanowywały dreszcze i nie miałem zielonego pojęcia jak je uspokoić. Powiedzieć mu coś? Słowa nic nie zmieniają, taka uniwersalna prawda. Pogłaskać małego po głowie? Nie ma mowy. Odsunąć się, by zebrał się w garść? Najgorsze, co można zrobić. Ech, z dzieciakami zawsze problem.
Chciałem obejrzeć się na moją towarzyszkę i zobaczyć gdzie się znajduje, lecz wiedziałem że muszę teraz przenieść uwagę na powiew, który już za parę chwil zetknie się z wrogą armią. Zwiększyłem jego siłę i ukształtowałem długiego, niewidzialnego węża, który sunąc z dużą szybkością po ziemi szykował się na podcięcie istotom kończyn. Nieświadomie napiąłem mięśnie w oczekiwaniu na zetknięcie mojej siły z ich siłą.
Na moim pysku wykwitł mały, krzywy uśmiech, widząc jak pierwszy szereg armii upada pod wpływem wiatru, ścięty jak zboże przy pomocy wyostrzonej kosy. Zmrużyłem powieki, ponieważ wydawało mi się, że zobaczyłem jak kończyny stworów rozpływają się w ciemnoszarej masie, lecz gdy tylko mrugnąłem nie byłem już w stanie dojrzeć leżących, których od razu zakryła nadciągająca horda pozostałych istot. Wiatr skoczył w górę i ponownie zanurkował, lawirując między stłoczonymi ciałami, raz po raz wyrzucając któreś w powietrze.
-No dzieciaku, wynośmy się stąd.- już schylałem pysk, by złapać szczenię za kark, gdy nagle zastygłem, czując coś bardzo, bardzo dziwnego. Po grzbiecie spłynął mi tak lodowaty dreszcz, że aż chciałem się wzdrygnąć, lecz- ku mojemu przerażeniu- nie mogłem tego uczynić. Mało tego, całkowicie utraciłem kontrolę nad moim ciałem i w efekcie nie wiedziałem jak ruszyć choćby powieką. Katem oka dojrzałem patrzącego na mnie z konsternacją szczeniaka. Niestety z mojego gardła nie wydobył się żaden dźwięk, a klatka piersiowa powoli zaczęła wznosić się i opadać coraz wolniej aż całkowicie zastygła. Nie byłem w stanie wziąć oddechu i gdy tylko zdałem sobie z tego sprawę zacząłem czuć zbliżającą się panikę, która wybuchła, gdy poczułem jak trzymany przez mą wolę wiatr został pochwycony, przez coś, przez kogoś. Nastawiłem się na walkę w mentalne przeciąganie liny i przygotowałem  na szarpnięcie oraz próbę wyrwania go spod mojej kontroli, lecz ku mojemu zdziwieniu nic takiego się nie stało. Zamiast tego stało się coś o wiele bardziej gorszego, a kiedy tylko uświadomiłem sobie jaki plan ma trzymający od drugiej strony, desperacko starałem się wypuścić wiatr jednak ten, jakby przyrósł do mnie. Ułożyłem całkiem barwną wiązankę przekleństw w myślach, wiedząc że bezsilny i unieruchomiony, teraz jestem zdany na łaskę i niełaskę mojego przeciwnika. Płuca powoli zaczynały domagać się powietrza, a mnie coraz bardziej i bardziej pochłaniało przerażenie i nagła myśl, że cholera, cholera, nie mogę umrzeć!
Wtem wyczułem coś, co przylgnęło do drugiego końca wietrznego sznura i z ogromną szybkością zaczęło mknąć w moim kierunku. Te sekundy oczekiwania i jakże okropnej bezsilności dłużyły się jak godziny, dni, tygodnie. W głowie zaczęły bić mi dzwony, a na skraju pola widzenia pojawił się cień, który nieśmiało zaczął rozlewać się coraz szerzej i szerzej. Nigdy w życiu nie pochłonęło mnie tak ogromne uczucie lęku i nigdy też tak bardzo nie pragnąłem się uwolnić. Poczułem zbliżający się chłód i im bliżej był, tym bardziej usiłowałem desperacko wydostać się spod niewoli krępujących moje ruchu łańcuchów, chciałem stworzyć jakąś barierę, ale na próżno. Z mojego prawego nieustannie otwartego oka spłynęła pojedyncza łza, której gorący dotyk prawie mnie zabolał. Nie widziałem już ani nieba, ani śniegu, ani skomlącego u mych łap szczeniaka i czekałem na nieuniknione. Moją głowę wypełnił tylko strach. Rezygnacja. Ból. A gdy lodowata fala w końcu wpłynęła w mój umysł i zatopiła myśli, które dotąd nie zdążyły utonąć, wszystkie emocje wyblakły i rozpadły się w proch, pozostawiając tylko okropną pustkę. Pustkę, którą zaraz wypełnił mróz tak dotkliwy, że zdawało mi się jakby cały organizm pokrywał się lodem. A gdy mróz przyćmił wszystko, straciłem jakikolwiek kontakt z rzeczywistością.
Biały ogień. Szary lód. Oślepiające dwukolorowe oko. Złoty, wijący się robak z ciałem pokrytym bogatym kruszcem i czarny jak noc gołąb o krwistoczerwonych oczach i wypalonych piórach na skrzydłach. Walczą...ale o co?
A teraz? Las. Las, las i tylko las. Nic innego. A jednak...Dlaczego schodzimy z drogi, przewodniku? Dlaczego to drzewo? Cóż za misternie rzeźbione cięcia zdobią jego rysy...
Gdzie znajdujemy się tym razem? Przed nami pustkowie. Czy aby na pewno? Co próbujesz ukryć w swym cieniu? Pokaż. Ach, to tylko zwykła maska...Ktoś krzyczy. Dlaczego?
Zachłysnąłem się powietrzem, które wypełniło moje bolące płuca i gwałtownie zamrugałem, opuszczając głowę i dysząc tak, jak chyba nigdy w życiu. Ciemność przed oczami powoli ustępowała miejsca powracającemu światłu, które przez parę pierwszych chwil dotkliwie raniło moje oczy. Próbowałem zapanować nad oddechem, a gdy w końcu mi się to udało zdałem sobie sprawę, że słyszę krzyk. Krzyk, wydostający się z małej piersi przerażonego dzieciaka, który wbijał mi pazury tak dotkliwie, że mało brakowało, a bym go trzepnął.
-Przestań krzyczeć, błagam.- wyszeptałem, czując jak ten wysoki dźwięk wbija mi się boleśnie w czaszkę.- I wyjmij te małe sztylety z mojej nogi.- mały, widząc że powróciłem do zmysłów umilkł i odskoczył, dając mi tak upragnioną przestrzeń osobistą. Co się stało do pioruna?
-Szybko!- wydyszał trzęsącym się głosem, wpatrując się w coś za moimi plecami. Odwróciłem się gwałtownie, co nie było zbyt dobrym pomysłem, bo mięśnie jeszcze trochę mnie bolały, lecz zaraz o nich zapomniałem, gdy tylko ujrzałem hordę cienistych stworzeń, która teraz była zdecydowanie za blisko.
-O cholera.- mruknąłem i piorunem schyliłem się, złapałem szczeniaka za kark i już chciałem zarządzić odwrót, gdy coś przyszło mi do głowy i pod wpływem jednej myśli zatrzymałem się, by jeszcze raz spojrzeć w kierunku nadciągającego tłumu. Zmrużyłem powieki starając się dojrzeć coś lub kogoś różniącego się od nabierającej kształtów masy, coś lub kogoś kto byłby w stanie chwycić wiatr, lecz nic szczególnego nie rzuciło mi się w oczy. Dziwne.
-Pospiesz się, proszę.- wyszeptał wiszący tuż pod moim nosem szczeniak, a jego słowa podziałały na mnie jak wbita szpilka. Odwróciłem się od będących już prawie przy nas istot i skoczyłem w śnieg, z daleka widząc nadbiegającą sylwetkę wadery.

<Vallieano? Trochę mi się zaszalało z ilością słów, ale nie mam siły już skracać.>

Słowa: 2234

Od Aarveda CD. Valeriana

Aarved nie wiedział, ile już tak szli. Odzyskiwał przytomność, by chwilę później znów ją stracić. Przez większość czasu tkwił w stanie pomiędzy tym a tym, nie wiedząc, co się dzieje i nie mogąc odróżnić snu od jawy. W końcu doszło jednak do niego, że ktoś go niesie, a chwilę później - że jego duma może przez to ucierpieć. A do tego nie mógł dopuścić, nawet jakby miało to oznaczać zamarznięcie w nocy.
- Postaw mnie - wymamrotał niewyraźnie, czując, jak sierść lwa pcha mu się do paszczy. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Głowa mu pulsowała, a przed oczami tańczyły mgliste koszmary. Gdy lekko rozchylił powieki, ujrzał na śniegu przed sobą zwłoki swojej matki, idące koło białego boku Valeriana. Miała złamany kark. Wykręciła głowę w jego stronę i spojrzała w jego oczy pustymi oczodołami, a potem zniknęła. Albo to on znów odpłynął? Ciężko było stwierdzić.
- Postaw mnie - rozkazał znów basior. Nie zdawał sobie sprawy, że poprzednim razem nie wypowiedział słów na głos, a z jego gardła wydobył się jedynie bełkotliwy jęk. Tym razem polecenie było na tyle wyraźne, że lew zareagował.
- Jak dotrzemy do szpitala - odparł lew. Aarved warknął cicho i powtórzył zdanie. Jego towarzysz jednak nie zareagował. Basior spróbował się zbuntować i ześlizgnął z szerokiego grzbietu, ale nie potrafił spiąć żadnego mięśnia w swoim ciele.
Mimo tego bogowie okazali się chociaż odrobinę litościwi i odebrali mu świadomość, kiedy lew przechodził przez miasto. Widok nietypowo wyglądającego osobnika i tak wzbudzał ciekawość tłumu, a co dopiero wilk na jego plecach. Część gapiów rozpoznała w nim Aarveda. On na szczęście miał nigdy się o tym nie dowiedzieć - i dobrze, bo pewnie spaliłby się ze wstydu.
Gdy Valerian wszedł do szpitala, od razu podbiegły do niego pielęgniarki.
- Czy to Aarved? - zapytała jedna z nich o imieniu Rossette. Druga wskazała salę i posłanie, na którym hybryda odłożyła rannego. - Co stało mu się tym razem?
Towarzysz wojownika opowiedział całą historię, a tym czasem lekarz oglądał znokautowanego rogatego. Przez pół godziny szalała wokół niego wrzawa, która jednak w końcu ucichła i basior został sam. Valerian również opuścił jego łóżko, a właściwie cały szpital. Nie wiedział, że wilk obudzi się dopiero po dwóch dniach. Gdy w końcu otworzył oczy i rozejrzał się wokół siebie, przez chwilę nie wiedział, co się dzieje, ani gdzie się znalazł. Kroplówka, którą mu podłączono, uświadomiła go, że był w szpitalu. Basior westchnął ciężko.
- O, obudził się pan! - usłyszał czyiś głos. Podniósł głowę, ale szybko tego pożałował. Wadera z łóżka obok uśmiechała się przyjaźnie.
- Co się stało? - zapytał. Głos miał ochrypnięty, a język suchy niczym kamień na pustyni. Sąsiadka szybko streściła mu całą historię, a przynajmniej tyle, ile wiedziała.
- Nic nie pamiętam - wymamrotał Aarved. Była to nie do końca prawda - w głębi duszy wiedział, że w jego pamięci czaił się jeden obraz. Obraz białych, pustych oczu. Nie chciał jednak przyznawać tego sam przed sobą, a co dopiero komuś o tym opowiadać.
- Nie szkodzi. Ja również.
- Nie rozumiem. - Zmarszczył brwi, na co wilczyca jedynie szerzej się uśmiechnęła.
- Chyba padliśmy ofiarą tej samej bestii, wie pan? Też nie wiem, jak wyglądała, ani jak się znalazłam w szpitalu. Ponoć przyprowadził mnie tu jakiś dziwny typ. Potem spałam przez trzy dni, przynajmniej tak twierdzą lekarze. Mam nadzieję, że wojsko szybko to załatwi, takie stworzenie nie może ganiać po lasach. Przecież tam dzieci uczą się polować!
Aarved nie słuchał jej. Przytakiwał od czas do czasu, ale wzrok wbity miał w biały opatrunek na łapie, a myśli błądziły zupełnie gdzie indziej. Nie wiedział nic. Film urywał mu się w momencie spotkania lwa w szpitalu. Potem najwyżej jakieś urywki drogi do miasta na plecach towarzysza. No i pamiętał koszmary, nawet za dobrze. Oraz...
- Czy panu też śnią się dziwne, białe oczy?
Wilk zadrżał i już miał odpowiadać, gdy nagle drzwi sali się otworzyły i stanął w nich lew oraz pielęgniarka.
- To ten pokój. Proszę jednak nie przemęczać pacjenta. Przyjdę za godzinę - oznajmiła i wyszła. Nowo przybyły samiec kiwnął głową waderze i przywitał się z nią, po czym podszedł do posłania Aarveda.

<Valerianie?>

Słowa: 660

piątek, 20 marca 2020

Od Lawrence'a CD. Pandory

Splątane korytarze z każdą kolejną chwilą wprawiały medyka w ponury nastrój. Mimo tego nie chciał poddawać się łatwo. Podążał za białym towarzyszem i rozjaśniającymi mu drogę płomykami. Lawrence z trudem pokonywał co węższe tunele, przyjmując co ciekawsze pozy, aby przedostać się na druga stronę. Wilk powoli męczył się całą sytuacją. Stare, zaleczone przeziębienie dawało o sobie znać. Co chwila kichał, a głośny dźwięk roznosił się echem po tunelach.
- Nie powinienem go atakować, teraz byśmy tu nie utknęli - obwiniał się Pandora. Zmarnowany położył się na zimnej, kamiennej ziemi. Wyglądał na niezwykle smutnego. Lawrence starał się pocieszyć towarzysza, trącając go nosem w geście zachęty do dalszej drogi.
- Głupoty gadasz, dobrze zrobiłeś, to on nie powinien nas atakować - odparł medyk. Wrogi basior nie miałby z nimi szans w równej walce!
- Ale to my tkwimy w labiryncie i nie możemy znaleźć wyjścia - przypomniał Pandora. Lawrence odpowiedział mu cichym westchnięciem. Trafił w punkt.
- Na pewno jakieś jest. - Medyk próbował tymi słowami również przekonać siebie.
- Nie ma, zrozum to. Ogniki zawsze wskazują kierunek wyjścia, jeśli go nie ma, one nie odstępują mnie na krok - mówiąc to, biały basior odwrócił wzrok. Lawrence zaś zamilkł. Wiadomość o płomykach jednak nie powstrzymała wiary wilka. Machnął gniewnie ogonem. Nie umrą tutaj! Nie ma mowy. Medyk położył się obok towarzysza.
- Poddajesz się? - szepnął. W odpowiedzi Pandora jedynie wzruszył ramionami. Lawrence oparł łeb o łapy i zamknął oczy. Odpoczną chwilę i ruszą dalej.
Nie wiedział, ile siedzieli otoczeni mrokiem jaskini, kiedy biały wilk nagle się podniosły.
- Słyszysz? - Lawrence postawił uszy. Nie doszedł do niego jednak żaden dźwięk. Zmarnowany pokręcił głową. Podekscytowany towarzysz jednak kontynuował: - Słyszę ptaka, za tymi skałami musi być wyjście. Tylko jak je rozwalić?
Medyk podszedł do kamiennej ściany. Zastrzygł uszami. Teraz i on usłyszał delikatny świergot. Ze szpar między głazami poczuł na swoim pysku delikatną bryzę. To musi być wyjście.
- Odsuń się - polecił Lawrence, przejeżdżając łapą po zimnej powierzchni muru odgradzającego ich od świata. Między kamieniami znajdowały się ziarna piachu. Dzięki swojej mocy mógł je obluzować. Nie wiedział, na ile jego pomysł ma odzwierciedlenie w rzeczywistości, skupił się, powoli przyzywając do siebie piasek. Drobimy wysuwały się spod głazów, obluzowując je. Chwilę później przed Lawrence'm stworzyła się niewielka kula piachu. Sklecił z niej pocisk, który wycelował w osłabioną ścianę. Pierwsze uderzenie niewiele pomogło. Za drugim zaś kilka kamieni opadło, wpuszczając do ciemnej nory światło codzienne.
Medyk wymienił radosne spojrzenie ze swoim towarzyszem. Są blisko zwycięstwa! Kolejne wykreowane piaskowe pociski wystrzeliły w stronę ściany. Osunięte głazy utworzyły przejście. Było jednak one dość wysoko. Lawrence musiał więc podsadzić Pandorę. Sam musiał doskoczyć do wyjścia. Ledwo się przecisnął, a biały towarzysz pomógł mu złapać równowagę.
Chwilę później obaj opadli na szorstką trawę, łapiąc łapczywie świeże powietrze.
- Mówiłem, że nam się uda. - Medyk uśmiechnął się delikatnie, przewracaj ac się na plecy, przypadkiem zgniatając swoją torbę. Nie obchodziło go to jednak wiele. Cieszył się chwilą. Oczywiście do momentu, kiedy jego brzuch zaburczał. Lawrence nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł.
- Chodźmy zapolować - zaproponował brązowy basior, przeciągając się. - Umieram z głodu.
Pandora zgodził się z nim. Cała ta szalona wycieczka po podziemiach była niezwykle męcząca. Medyk miał nadzieję, że nic gorszego już ich dzisiaj nie spotka.

<Pandora?>

Słowa: 519

czwartek, 19 marca 2020

Od Vallieany CD. Jastesa


Wilk był raczej cichy i małomówny, a na pewno zmęczony, o czym mogły świadczyć jego nieco niezgrabne miejscami ruchy i charakterystyczny błysk złotych oczu, w których odbijały się płomienie. Vallieana wiedziała już, że był wysoki, a przynajmniej wyższy od niej, a kiedy leżał, przypominał waderze atletę. Szczupły, jednak nie wychudzony. Pod białym futrem musiały kryć się mięśnie potwierdzające tezę samicy o tym, że dużo przebierał tymi nogami. Przez głowę nawet przeszło jej raz czy dwa, żeby pomacać nieznajomego po klatce, jednak wstrzymywała się dzielnie, bo kto tak robi. Pewnie basior by wybiegł z jej jaskini na tych swoich wielkich łapach tak szybko, że nie zdążyłaby powiedzieć “nie mogłam się powstrzymać”. Więc się wstrzymywała, póki mogła.
Po krótkiej wymianie zdań samiec ostatecznie zgodził się, aby spędzić w jaskini nieznajomej noc do końca i ponownie ułożył się obok ognia, rozluźniając mięśnie. Zielarka przez chwilę go obserwowała, zastanawiając się jakim sposobem trafił w tę część Dystryktu drugiego w środku nocy. Mógłby być podróżnikiem, jednak wadera nie zauważyła, by cokolwiek ze sobą przynosił. Może rzeczywiście był jakimś zwyrolem, który właśnie popełnił zbrodnię i uciekał przed konsekwencjami? Wilczyca uśmiechnęła się do siebie delikatnie na tę myśl i położyła się wygodniej na sarniej skórze, postanowiła na dziś dać już mu spokój. Nieznajomy bynajmniej nie wyglądał na złoczyńcę- miał zbyt ładne oczy.
Tę noc postanowiła spędzić jednak na najwyższym piętrze swojej jaskini, co robiła raczej w sytuacjach wyjątkowych. Po pierwsze, chciała być obok basiora, jakby coś miało się stać- nigdy nie wiadomo, może chorował przewlekle i mógł dostać jakiegoś ataku? Albo w nocy się wymknie i gdzieś utopi się w śniegu? Po drugie: nie była na tyle głupia, żeby zostawiać zupełnie nieznanego wilka w swoim domu i ot, tak spuścić go z oczu na całą noc. Oczy miał ładne, czy brzydkie (a brzydkie prawdopodobnie nie istnieją!)- byli sobie obcy. Nie miała sobie nic do zarzucenia, w końcu nawet jej się nie przedstawił, czy to ze zmęczenia, czy celowo. Czuła się w tym wszystkim o tyle pewniej, że duch z naszyjnika bezzwłocznie budził ją w każdej wątpliwej sytuacji. Była bezpieczna.
Mimo tęsknoty za swoim miękkim posłaniem, waderce spało się całkiem przyjemnie. Ogień płonący w jaskini nadawał wrażenie przytulniejszej niż zazwyczaj, podobnie jak oddech innej istoty, do którego nie była przyzwyczajona. Tej nocy nawet koszmary jej nie nawiedzały, więc kiedy rano poczuła szarpanie za ogon, mogła powiedzieć, że odpoczęła.
Podniosła zaspany łepek i przeciągając kończyny, ziewnęła. Przez chwilę jej neurony nie do końca ze sobą współpracowały, po chwili jednak świat zaczął normalnieć, a informacje sklejały się w całość. Lodowate oczy przesunęły się w kierunku ogniska, obok którego jeszcze w nocy leżał nieznajomy wilk. Był na swoim miejscu. Wilk leżał i przyglądał się prawdopodobnie luminescencyjnym grzybom wyrastającym ze ściany jaskini, które jarzyły się słabym światłem. Palenisko musiało w nocy wygasnąć.
- Nie śpi pan…- wymamrotała jakże odkrywczo i przetarła grzbietem łapy oczy, by się rozbudzić, a tymczasem basior zwrócił na nią złote tęczówki. Westchnęła cicho, kręcąc lekko głową, czas się brać za życie. Ponownie spojrzała na wilka- Mam nadzieję, że pan wypoczął- uśmiechnęła się ciepło
- Tak… I jeszcze raz dziękuję za nocleg- odparł, spoglądając na waderę. Oboje zaczęli się podnosić w milczeniu. Zaczynało się robić niezręcznie.
- Żaden problem- skinęła łebkiem. Rzuciła okiem na upchnięte do kąta naczynia z naparami, które w końcu będzie musiała posprzątać, miała również sporo do uporządkowania wśród roślin na najniższym piętrze. Wpadła w krótką zadumę, przyglądając się swojemu dziełu, a wyrwał ją dopiero cichy głos wilka. Nastawiła uszy i zmroziła wilka pytającym wzrokiem.
- Może mógłbym w czymś pomóc w zamian?- spytał.
Nie była pewna do jakiego stopnia basior zrobił to z grzeczności i gdzie zaczynała się granica, że wręcz “od niechcenia”. Przecież nie zrobiła nic szczególnego na tyle, by wilk musiał jej coś dawać w zamian, tylko udostępniła mu na noc kawałek swojej jaskini. Czemu jednak miałaby go odesłać, skoro sam zaoferował pomoc?
- Cóż…- zaczęła, nie spuszczając wzroku z gościa. Przez chwilę tak stała, przestępując z łapy na łapę, aby zaraz kontynuować- Może mógłby pan pomóc mi w złapaniu czegoś na śniadanie..? Nie jestem fanką polowań, a wypadałoby coś zjeść
Na pysku towarzysza błysnęło coś na kształt zdziwienia, a może w tych ciemnościach  Vallieanie po prostu się wydawało, niemniej jednak po chwili wilk się zgodził i wspólnie opuścili mrok jaskini.
Oślepiające promienie słońca natychmiast wdarły się do dwóch par oczu, powodując ich mrużenie.
Gigantyczna gwiazda leniwie wisiała nad ich głowami, rozlewając swoje dobra w postaci światła i wątpliwego ciepła na polany i góry pokryte białą pokrywą, iskrząc pojedyncze płatki śniegu. Mimo silnego wiatru, można było powiedzieć, że tego dnia Królestwo wyjątkowo nie szykowało się na zabijanie niewiniątek, a wręcz pozwalało się wyciszyć.
Kiedy już wadera przyzwyczaiła się do nowych warunków, pozwoliła sobie na głębokie zaciągnięcie się lodowatym powietrzem i krótkie rzucenie okiem na okolicę. Wszystkie skały, pagórki, a nawet gigantyczny szkielet smoka były na swoim miejscu.
Westchnęła, wznosząc przed nosem niewielką chmurę i ruszyła powoli przodem, oczekując aż towarzysz wyrówna z nią krok.
- Myślę, że powinniśmy odwiedzić Las Ayre- wyznała, spoglądając na basiora, a ten tylko skinął głową w odpowiedzi.
Idąc z nim w tak niewielkiej odległości na wolnej przestrzeni czuła się jeszcze mniejsza, niż  jak stali po dwóch stronach jaskini. Nie żeby specjalnie jej to przeszkadzało, a przynajmniej nie zwróciła na to uwagi przez resztę drogi. Szybko zamknęła się w sobie, ostrożnie stawiając każdy krok w przód. Czując jak czas upływa, a słońce wznosi się coraz wyżej, zaczynała robić się głodna.
Jakiś czas temu po świecie chodził wilk z maską na pysku. Jako rzemieślnik był powszechnie lubiany i szanowany, chociaż nigdy nie był w stanie zdobyć partnerki...
Wadera została wyrwana z zamyślenia, a zimny dreszcz przeszedł wzdłuż jej kręgosłupa. Vernon nieczęsto opowiadł jej takie historie zupełnie bez kontekstu i w ciągu trzech lat swojego życia Zerdin nauczyła się, że po pierwsze: nigdy nie były do końca bez kontekstu, a po drugie: nigdy nie świadczyły o niczym dobrym.
Złotooki uniósł głowę i nastawił uszu, jakby usłyszał coś ze strony lasu. Lodowaty wiatr rozwiał jego sierść, wprowadzając pióra w niespokojne drgania. Lekko zwolniła, aż sama niespodziewanie na coś wpadła, by w ciągu następnej sekundy odskoczyć niczym oparzona. Szybko spod śniegu wygrzebała dziwną, drewnianą maskę.
... A jako, że nie mógł żadnej skłonić, żeby z nim zamieszkała, wziął sobie jedną siłą. Urodził się z tego zdrowy chłopak… Nie zgadniesz, ale wilk okazał się wcale nie być wilkiem.
Przeraźliwe skomlenie od strony lasu odwróciło przestraszone spojrzenie samicy od drewnianego przedmiotu, a sama musiała obejść swojego towarzysza, żeby dostrzec źródło całego zamieszania.
Przez grubą warstwę śniegu przedzierało się szczenię, raczej podlotek, na jego jasnym pyszczku malowała się czysta panika. Gramolił się prosto w ich kierunku, a za nim równie niezdarnie podążała armia czegoś, co wyglądało jak karłowate, łyse niedźwiedzie stworzone z cienia.
Wilk z maską nie kończy dobrze.

<Jastes? Po takim czasie oczekiwania wprowadzam dramaturgię :,)>


Słowa: 1116

wtorek, 17 marca 2020

Od Aarveda CD. Vallieany

Zanim pozwolił sobie na odpłynięcie, obserwował jeszcze przez chwilę waderę. Udawał, że przysypia. Zwolnił oddech i zerkał spod przymrużonych powiek, jak Vallieana chowa pysk pod łapami. Powstrzymał uśmiech i poczuł, jak ciepło rozlewa się mu po sercu. Ogarnął go spokój. Sprawiała, że czas zwalniał, a każda chwila trwała rozkosznie długo. Mógł patrzeć na jej twarz całymi godzinami. Zapach mokrej sierści i samej wadery dostał się do jego nosa. Chciał ją objąć. Osłonić swoim ciałem przed zimnym wiatrem, który nadciągał od strony wejścia jaskini i po prostu tak trwać. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie szczęśliwy, leżąc na zimnej ziemi w wilgotnej jaskini i z połamanymi żebrami. Teraz jednak czuł, że niczego mu nie brakowało, a własne mieszkanie, ciepły posiłek czy wygodne łóżko wydały mu się zbytecznymi luksusami. A to wszystko dzięki Vallieanie. Był tak blisko niej, a jednak tak daleko. Nie chciał jednak naciskać. Westchnął nie bez bólu i ułożył się wygodniej. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął.
Nie śniło mu się nic. Przynajmniej na początku. Potem uciekał. Nie wiedział, przed czym. Czuł jedynie strach i panikę. Jedyne, co do czego miał stuprocentową pewność, że musi biec. Jak najszybciej, do momentu, w którym padnie na twarz i zacznie połykać błoto w rozpaczliwej próbie złapania oddechu. Odwrócił się raz i ujrzał czarną masę płynącą nad ziemią. Serce mu stanęło, a z gardła wydarł się krzyk.
Obudził się wcześnie rano. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, co wyrwało go ze snu, potem się zorientował. Nie były to koszmary. Nigdy go nie budziły. Zagryzł zęby, a jego ciało się spięło. Ukrył pysk w łapach i próbował opanować płytki oddech. Teraz miał pewność, że działanie opium się skończyło. Może to przez to, że w nocy oparł się na Valli i nie mógł oddychać całą klatką piersiową. Odsunął się nieco tak, aby ułatwić sobie pracę przeponą. Odetchnął najgłębiej, jak potrafił i położył głowę na ziemi, zaciskając zęby z bólu. Poczuł, że tylna łapa zdrętwiała. Wyprostował ją z cichym jękiem, którego nie był w stanie powstrzymać. Ułożył się najwygodniej, jak mógł, i zerknął na Vallieanę. Wyglądała bardzo spokojnie we śnie. Westchnął i cieszył się ciepłem, które biło od jej ciała.
Nagle jednak poczuł, jak owe ciepło przybliża się, a czarny pyszczek wciska pod pachę. Normalnie byłoby to przyjemne i cieszyłby się, że sama z siebie się zbliżyła. Teraz jednak jej nos był jak świder, który wwiercał się w jego połamane żebra. Drgnął i jęknął, podnosząc łapę. Na jego szczęście wadera przestała, poprzestając na cichym westchnieniu i wetknięciu swojej twarzy w jasną sierść. Odetchnął głęboko i spróbował znaleźć nową komfortową pozycję w tej niecodziennej sytuacji.
Czas mijał powoli, o wiele wolniej, niż wydawało się Aarvedowi. Wpatrywał się w żar, który powoli dogasał pod ogniskiem. Płomień musiał zniknąć już parę godzin temu, a teraz czerwone węgielki również traciły swoje czerwone zabarwienie, zmieniając się w kupki popiołu. W końcu cały kolor odszedł, a basior czuł, jak jego część ciała nieprzytulona do wadery staje się coraz zimniejsza.
Nagle Valli poruszyła się. Aarved podniósł głowę i postarał się uśmiechnąć jak najszczerzej. Jej pobudka oznaczała, że niedługo wyruszą - najpierw jednak trzeba będzie wstać.
- Dzień dobry - powiedział cicho. Jasne oczy spojrzały na niego, a po kręgosłupie przerzedł lodowaty dreszcz.
- Witam - odparła. Przeturlała się na plecy i przeciągnęła się, pozostawiając bok Aarveda bez tak cennego źródła ciepła. - Jak się spało? Mam nadzieję, że za bardzo się nie wierciła.
- Nie wierciłaś się - zapewnił basior. Postanowił, że również powinien się podnieść i sprawdzić, czy na sarnie coś jeszcze zostało. Zagryzł zęby i spiął się w sobie, przyrzekając w myślach, że nie wyda z siebie najcichszego dźwięku. Tak też się stało, jednak sam przed sobą musiał przyznać - było ciężko. Odsunął od siebie ból i podszedł kulawo do ścierwa. Dużo nie było na kościach. Właśnie, kości...
Złapał tylną nogę martwego zwierzęcia i chwycił ją mocno w zęby. Zawlókł swoją zdobycz pod najbliższy nasyp skalny i wcisnął nasadę pod kamienie. Miał zamiar zrobić dźwignię, jednak gdy spróbował podnieść się na tyle, by nacisnąć na drugi koniec, poczuł gwałtowny ból w klatce piersiowej. Westchnął cicho i zamiast tego chwycił trzon w zęby. Próbował złamać ją siłą, ale najwidoczniej kość była za gruba, albo on za słaby. Odsunął się i chrząknął. Chwycił ją mocą i wyszarpną telekinezą spod gruzów. Cisnął nią w ścianę z dużą prędkością. Rozległ się huk, a w powietrze wzniósł się pył. Basior wszedł w chmurę i znalazł pod swoimi łapami rozbite szczątki. Uśmiechnął się i chwycił dwie największe części w zęby. Zawrócił i spojrzał na patrzącą na niego ze zdziwieniem Vallieanę. Oczyszczała właśnie żebra z resztek mięsa. Uśmiechnął się i złożył przed jej łapami swoją zdobycz.
- Szpik będzie jeszcze dobry - wyjaśnił i usiadł jakiś kawałek od niej. Zaczął wylizywać czerwoną galaretkę.
- Masz rację, jest pyszny - odparła wilczyca, wysysając swoją część. Zerknęła na niego i uśmiechnęła się. - Połamiesz jeszcze więcej?
I tak spędzili cały poranek - łamiąc kości oraz wyjadając drogocenny szpik. W końcu z sarny nie zostało nic, oprócz kupy resztek, które zostawili w jaskini. Aarved założył torbę posłańca. Odznaka jego oddziału utraciła swój blask i była cała porysowana. Kiedyś miękka, brązowa skóra zmieniła się w kilka podartych płacht ledwo trzymających się razem dzięki wytartym już szwom. Zapiął ostatni pasek i stanął przy wyjściu od jaskini. Spojrzał na towarzyszkę.
- Ruszamy?
Kiwnęła głową i zeskoczyła w dół. On podążył za nią, jednak nie bez trudów.
- Ile nam zostało do miasta? - zapytała wilczyca.
- Wydaje mi się, że około dzień - odparł po dłuższej chwili namysłu wojownik. ,,A raczej półtora", pomyślał, podkurczając tylną nogę. Będzie poruszał się na trzech.
- To niedużo. Pomyśl, niedługo będziemy w domu - westchnęła z ulgą. Wilk przytaknął jej.
- Chyba poproszę o kilka dni urlopu po tym wszystkim - mruknął Aarved, skacząc koło wadery. Był jej wdzięczny za to, że nie pędziła za szybko przed siebie.
- Nie pozwolą ci wyzdrowieć? No wiesz... Żebra i noga... - przesunęła wzrokiem z niespokojnym wyrazem twarzy po ciele samca. Ten się uśmiechnął.
- Oczywiście, że pozwolą. Pewnie dostanę urlop zdrowotny, ale myślałem o jeszcze paru dodatkowych dniach. Dwóch, może trzech - wyjaśnił. Zielarka kiwnęła głową na znak, że rozumie.
Po około pół godziny przeszli przez las, w którym polowała Vallieana zeszłego wieczoru. Minęli nawet miejsce, w którym złapała sarnę. Śnieg był czerwony od krwi i wymieszany z błotem. Nadchodząca burza wkrótce zakryje wszystkie ślady. Aarved pomyślał, że nikt nigdy nie dowie się, że ktoś kiedykolwiek tędy przechodził. Znikną. Tak jak wszyscy, którzy kiedyś zostali w tym miejscu. Być może właśnie stali na czyiś zwłokach i nie mieli o tym pojęcia.
Gdy wynurzyli się z linii drzew, oczom basiora znów ukazały się góry. Tym razem jednak były one bliżej, a same wilki weszły wyżej, niż gdy wydostali się z rozpadliny skalnej. Teraz mogli dokładnie zobaczyć dolinę. Większą jej część wypełniało srebrne, lśniące w słońcu lustro. Zamarznięte jezioro. Oko olbrzyma, zamglone lodowatymi objęciami snu. Tkwiło w oczodole, wokół którego wznosiło się szerokie, pokryte zmarszczkami szczytów czoło oraz blade policzki bez życia. Pokrywały je pnie drzew. Odcinały się wyraźnie od białego śniegu, ale las był rzadki. Ciężkie warunki nie pozwalały mu pokryć całego terenu - zupełnie jak zarost, któremu nie daje się okazji do pokrycia całej szczęki. Basior wątpił, by cokolwiek znalazło schronienie w tym pożal się Boże lesie. Nie gwarantował żadnego schronienia od tnącego niczym bicz zimnego wiatru. Nawet drzewa sprawiały wrażenie, jakby się poddały. Większość była uschnięta, tylko niektóre trzymały się nadziei rzadkimi, brązowymi igiełkami.
Ten widok zaskoczył basiora. Przystanął i obejrzał okolicę, szukając drogi na około. Wzniesienia wokół zbiornika były jednak zbyt strome i okrążenie go zajęłoby co najmniej kilka dni. Przełknął ślinę i spojrzał z niepokojem na wilczycę.
- Vallieano... Co teraz? - zapytał. Milczała, patrząc przed siebie. Jej pysk wyrażał skupienie. Czoło było zmarszczone, a kąciki ust lekko drżały. - Musimy przejść przez środek.
Potaknęła głową. Rozumiała, ale z pewnością nie była zachwycona. Rogaty też nie. Trącił ją lekko, chcąc wyrwać towarzyszkę z zamyślenia.
- Posłuchaj - zaczął. - Nie wespniemy się po tych zboczach. Taka droga zajęłaby nam kilka dni, a nie mamy żadnego schronienia. Jedyne, co chodzi po tych górach to kozice, ale one potrafią wejść na pionową ścianę.
- A co, jeśli lód pęknie? - przerwała mu.
- Najgorzej jest na brzegach, bo pokrywa lodowa jest tam najcieńsza i najszybciej topnieje. Oznacza to, że nie będzie nas dzielić zbyt dużo od dna. Jestem w stanie podnieść ziemię i stworzyć wyspę, na której bezpiecznie staniemy. W zależności od sytuacji, albo zbuduję nam pomost, albo znajdziemy taki fragment, na którym będziemy mogli bezpiecznie stanąć.
Obserwował ją uważnie, przesuwając wzrokiem po jej twarzy. Czekał na werdykt. Nie chciał jej do niczego zmuszać, ale miał nadzieję, że wybierze drogę przez lód. Nie obawiał się zbytnio takiego rozwiązania. O tej porze roku temperatury nie wzrastały powyżej zera, nawet się do niego nie zbliżały. Odpoczął na tyle, że wierzył w swoje umiejętności magiczne. Poza tym, gdy myślał o wspinaczce po tych zboczach, robiło mu się niedobrze. Dumna jednak nie pozwalała mu przyznać przed wilczycą, że nie będzie w stanie przejść łańcucha górskiego i ma wrażenie, że żebra zaraz przebiją mu płuca na wylot. Wiedział, że było to głupie i powinien powiedzieć o swoim stanie waderze. Być może mogła mu dać coś przeciwbólowego, aby był w stanie się sprawnie poruszać. Został jednak nauczony, że nie może okazywać żadnej słabości i nieważne, jak boli - jedyne, na co może sobie pozwolić to przeklinanie w myślach i zaciśnięcie zębów.

<Vallieano? Idziemy się topić? :D>

Słowa: 1521
Layout by Netka Sidereum Graphics