wtorek, 28 lutego 2023

Od Lys i Tin, CD. Sakiego

 – Cholera!
Masywne łapy nagle zapadły się w wydeptanym już śniegu, który zazwyczaj utrzymywał ich ciężar, przez wydrążone pod powierzchnią liczne korytarze. Zniknęły w dotychczas twardej bryle aż po samą brodę. Chyba już trzeci raz w tym tygodniu.
Straciły trochę cennego czasu na wygrzebywanie się, a potem na otrzepywanie białych grudek z gęstej sierści. To połączenie było niezwykle uciążliwe, a bardzo lubiło denerwować swoim istnieniem zarówno Lys, jak i spokojniejszą Tin.
– Czy wy nie możecie się gdzieś zwyczajnie przenieść?!
Krzyknęły niby to w eter, choć dobrze już wiedziały, kto był sprawcą ich problemów.
Lemingi. Durne stworzonka, które postanowiły bawić się w budowniczych i niszczyć waderom ścieżki, używane przez nie tak często. Nie miały pojęcia, kiedy one się tu zalęgły, ani dlaczego wybrały akurat to miejsce z całego Lasu Ayre, jednak przez myśl przeszła im czysta złośliwość losu. Rozumiały, że mieszkały w środku lasu, ale bez przesady.
– Jeszcze się z wami rozprawimy – zagroziły w międzyczasie, marszcząc gniewnie brwi.
Stwierdziły, że nie będą się z tym niepotrzebnie użerać, dopóki nie wymyślą porządnego rozwiązania.
Potrząsnęły dumnie łbem i ruszyły w drogę z wysoko uniesioną szczotką ogona. Wdech i wydech. Postarały się skupić na okolicznym krajobrazie. Drzewa łyse, monotonne, ciągnące się aż po horyzont i właściwie to okropnie nudne, a jednak było w nich coś, co dziewczyny lubiły. Za każdym razem patrzyły z szacunkiem na wytwór natury i podziwiały upór roślin żyjących w tak trudnych warunkach. Szron na korze zdawał się nie robić na nich żadnego wrażenia.
– Ostatnio mamy pecha do sąsiadów. Najpierw to dziwne… No, co to tam było, a teraz jeszcze te złośliwe chomiki bez grama rozumu – burknęła któraś.
Mimo wszystko nie mogły długo maszerować bez narzekania.
– Trzeba coś szybko z nimi zrobić, bo jak się wymnożą…
Jednogłosową, ale dwuosobową rozmowę przerwało wołanie o pomoc. Stało się tak, że wilczyce najpierw znieruchomiały i straciły chwilę na rozpoznanie właściciela głosu, zamiast od razu się pospieszyć. Znajomo brzmiał.
Gorączkowo rozejrzały się po okolicy.
– Saki!
Złoty wzrok zatrzymał się na niewielkiej, rudej sylwetce. A właściwie na jej połowie. Nie zdążyły zastanowić się nad tym, jak on znalazł się w takiej sytuacji, po prostu zdecydowały się na ratunek. Zbliżyły się do wydrążonego drzewa, okrążyły badawczo.
Uśmiechnęły się ze współczuciem. Nie śmiały się, bo im samym czasem zdarzało się gdzieś zaklinować ze względu na swoje rogi i doskonale wiedziały, jakie to było upokarzające.
– Czekaj, uwaga, zamknij oczy. Mamy pomysł! – ostrzegły, chcąc uchronić przed możliwymi drzazgami.
Z impetem uderzyły przednimi łapami o grzbiet kory, wkładając w to cały ciężar swojego ciała i własną siłę. Gruchnęło, pękło pod wpływem nacisku, ustąpiło i uległo. Większe gabaryty jednak się na coś przydawały.
– I po kłopocie – wyszczerzyły ząbki, niezwykle dumne z siebie.
Basior mógł się wyswobodzić, doprowadzić do względnego ładu i podziękować. Niestety uszczerbku na godności nie dało się załatać tak szybko, choć Lys i Tin nie wyglądały na takie, przed którymi należało się czegokolwiek wstydzić. Drzewa też już raczej nie dało się odratować, miały tylko nadzieję, że to nie był kłopot.
Zdały sobie sprawę, że już zapomniały, dlaczego w ogóle wyszły z domu, ale nie przejęły się tym za bardzo. Jeszcze raz przesunęły spojrzeniem po lisopodobnym koledze, jakby głęboko się zastanawiając. Był mniejszy, na pewno zwinniejszy…
– Hej, umiesz może polować na lemingi?

<Saki?>
Słowa: 530 = 32 KŁ

Od Vallieany, CD. Mordimera

Gdy tylko oczy Marv’a, gospodarza karczmy, padły na Vallieanę, ta od razu dostrzegła narastające w nim napięcie. Spiął się jakby zobaczył co najmniej ducha albo coś jeszcze gorszego i nerwowo rozejrzał się po tłumie klientów w poszukiwaniu ratunku. Czarnowłosa zaraza i te jej cholerne zmordowanie ślepia były jednak zdeterminowane by poznać choć część wydarzeń z minionych trzech dni. Nim starzec zdążył czmychnąć, ona już była obok. Otworzyła pyszczek i wgapiła się tępo w jego zdenerwowaną twarz.

– Dzień dobry… Chciałam podziękować za pomoc i…

– Dzień dobry, dzień dobry – wymruczał ten, odstawiając trzymaną tacę na bar. Rozejrzał się po otoczeniu po raz ostatni, nim niespodziewanie jego duże cielsko pochyliło się nad blatem, zbliżając do zaskoczonej tym ruchem wadery – Wiem w jakiej jest Pani sytuacji, więc tym bardziej wolałbym, aby Pani tutaj nie przychodziła. Ja i moja żona nie chcemy kłopotów.

Oschły ton był jak kubeł zimnej wody wylany prosto na jej łeb. W pierwszym odruchu poczuła ogromną złość, ponieważ sytuacja w której się znalazła nigdy nie była jej wyborem. Nie ona wysłała za sobą list zlecający zabójstwo; nie ona zażyczyła sobie tracić moce; nie ona zaciągnęła siebie do karczmy, a potem do szpitala, do cholery! Jednak uświadomiła sobie, że karczmarz też nie miał wyboru - chciał tylko bezpieczeństwa dla siebie i swojej rodziny. Nawet nie mogła być na niego zła, co wypełniło ją tylko większym poczuciem bezsensu. Jej łeb opadł, a lodowate oczy wbiły się w blat. Nie mogła tak szybko odejść, choć w tamtym momencie nie było rzeczy, której pragnęłaby bardziej. 

– Rozumiem… – rzuciła niemrawo, na powrót podnosząc wzrok. Dostrzegła w drugim wilku jakiś żal, którego postanowiła do siebie nie dopuszczać – Zaraz stąd pójdę ale… orientuje się może Pan, gdzie jest pan Artem? Mówił coś o swoich planach? Muszę go znaleźć.

– Nie. Myśmy też widzieli go ostatni raz jak odprowadzał cię do szpitala.

– A nie znalazł Pan może gdzieś tutaj tajemniczej torby..?

- Jeśli zostawiłaś tutaj cokolwiek, prawdopodobnie ktoś już to sobie wziął.

Pomimo wyraźnego współczucia, cierpliwość wilka najwyraźniej została wyczerpana. Obdarzył ją ostatnim spojrzeniem, po czym wyminął i ruszył w głąb karczmy milcząc. Rozczarowana wilczyca westchnęła i odsunęła się od blatu. Jej sytuacja była, lekko mówiąc, wybitnie słaba. Stróż podejmujący się jej sprawy rozpłynął się jak ciepły kłąb oddechu w lodowatej, wieczornej mgle, a razem z nim jakiekolwiek dowody na wydarzenia, których Zerdinka doświadczyła. Ponadto jedyne wilki mogące pełnić rolę świadków, ewidentnie nie zamierzały angażować się w sprawę tak wysokiej rangi, zresztą, w oczach Marv’a Vallieana zdawała się już być martwa. Stąd to jego przestraszone, żałujące spojrzenie, które mogłoby mówić: ‘byłem pewien że już po wszystkim’. 

Pochyliła głowę, zmarszczyła czoło, jednak nie trwało to długo. Znerwicowane, nakręcone aż do skrajności zmysły podpowiedziały jej, że stała się obiektem czyjegoś zainteresowania. Gdy trafiła na parę niejednolicie niebieskich oczu, ich właściciel już był blisko. 

– Zgubiłaś torbę? – rzucił na przywitanie. 

– Uh, tak… nawet dwie… – palnęła bezmyślnie, po czym jakaś wiązka nowej energii wypełniła jej ciało. Czy to możliwe, że… – Znalazł Pan jakąś?

Czarnowłosy przybysz jednak uśmiechnął się, a jego głos nabrał nieco żartobliwego tonu.

– Nie, nie znalazłem, choć podejrzewam, że kilka takich wala się po Centrum. 

Nadzieja prysła, a razem z nią jakikolwiek wyraz emocji znajdujący się na pysku zielarki. 

– Może gdyby Pani powiedziała co było w środku, byłoby łatwiej. 

– W środku… – zaczęła niemrawo, jednak najpierw musiała odszukać odpowiednie słowa, nim dokończyła wypowiedź – Jedna była typową, zielarską torbą z medykamentami w środku, a w drugiej był… była ważna dla mnie biżuteria… 

Celowo pominęła fragment o liście i materiałach. Zdała sobie sprawę, jak irracjonalnie to brzmiało. Oczywiście, że gdyby ktoś znalazł cenną biżuterię to nie chciałby jej nikomu oddawać, chyba że za pieniądze, a ona jej tak po prostu… szukała. Z nerwów złapała łapą za zwisający z jej szyi naszyjnik i ciągle go trzymała, znów spoglądając na towarzysza, oczekując jego reakcji. Obcy nie wyglądał jednak, jakby chciał ją wyśmiewać, czy oceniać. Po prostu obserwował, jak nowe myśli odbijają się lustrem na jej pysku w postaci kolejnych zmarszczek i podrygów. 

– To rzeczywiście bardzo niefortunne – przyznał w końcu.

Skinęła głową w odpowiedzi. Jeszcze raz obejrzała się za karczmarzem, który tylko co jakiś czas zerkał z wyraźną konsternacją to na nią, to na czarnego basiora. 

– Ale może jeszcze uda się je znaleźć, nie można tracić nadziei – niebieskooki wilk wzruszył ramionami, brzmiąc jakby odnalezienie zguby było tylko kwestią czasu – A tymczasem co Pani powie na coś ciepłego do zjedzenia? W międzyczasie Pani powie coś więcej o tych torbach, może wspólnie uda nam się na coś wpaść. 

Niebieskooka aż otworzyła szerzej oczy z zaskoczenia. Jasne, że nie mogła wplątywać obcych wilków w jej problemy, a już w szczególności problemy tej wagi… i zdecydowanie nie powinny być to całkiem obce wilki. Oczami wyobraźni już widziała, jak masywny basior zaciąga ją w jakąś uliczkę i zabija jednym uderzeniem jakiegoś ciężkiego, tępego obiektu… Zamroczyło ją na samą myśl, a po grzbiecie przeszedł gryzący dreszcz. 

Nie, najpierw musiała znaleźć Artema… a potem…

– Proszę Pani..?

Drgnęła, wracając na ziemię. Grawitacja nagle zadziałała mocniej, albo to jej łapy zapragnęły odpoczynku po trzech dniach tak skrajnego wycieńczenia i się zatrzęsły. Tylko jakby… zmartwione spojrzenie basiora utrzymało ją na ziemi. Dwa skrajne odcienie niebieskiego. 

– Zgoda… – westchnęła, próbując się wyprostować i wyglądać jakby wcale nie była w ekstremalnym dystresie - To znaczy… bardzo chętnie. Dziękuję.


<Mordimer?>


Słowa: 864 =49 KŁ

Od Ametrine, CD. Mortimer

Nic.

Czułam się jak w pustce.
Być może dlatego, że w niej się znajdowałam?
Nie miałam kaptura na sobie ani innej opaski na oczach. Jednak nie widziałam nic. Niczego również nie słyszałam.
Nie czułam dosłownie nic. I to mnie lekko przerażało.
Starałam się ruszyć, lecz czułam, że bezsensownie młócę nogami w powietrzu, zupełnie jak wtedy, kiedy uczyłam się latać, jak byłam młodsza…
Przez tą czerń całkowicie straciłam poczucie czasu i miejsca. Jeśli to był ich plan… przepraszam – jego... to się udał. Nawet nie wiecie jak wściekła na niego byłam. Czułam, że jest z nim coś nie tak, ale nie sądziłam, że aż tak! Złodziej, gangster i… zabójca? Przełknęłam ślinę na tą ostatnią myśl. Mogłam przynajmniej zawiadomić kogokolwiek, żeby w razie czego wezwano odpowiednie służby… Przeklęłam w myślach, przenosząc swoją złość z tego wilka na samą siebie, za swoją głupotę oraz lekkomyślność. Trzeba było wrócić do domu i szykować się na następny dyżur a nie bawić się w detektywa…
Nagle brak przestrzeni zniknął, zastępując ją ciemną, lecz delikatnie oświetloną grotą. Upadłam, a z powodu tak gwałtownej zmiany otoczenia głowa zaczęła mi pulsować. Jednak mimo nieprzyjemności zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu okazji do ucieczki, nawet teraz. Niedaleko stał stolik a na nim kilka zapalonych świec, a dalej był długi korytarz, który z każdym krokiem pogrążał się w mroku. Nie było żadnych pochodni ani innych źródeł oświetleń niż kilka jarzących się knotów rzucających słabą łunę światła na szaro ciemne ściany jaskini, w której się znajdowałam. Kątem oka zauważyłam coś dziwnego. Coś, co mnie przeraziło do takiego stopnia, że włosy na grzbiecie stanęły mi dęba.
br.Ogromny rozprysk świeżej krwi na ścianie oraz kilka kawałków wilczego futra i mięsa.
Mort spojrzał tak bez żadnych emocji, po czym spokojnie oznajmił:
– Na razie to cię nie czeka.
Mimowolnie parsknęłam, czując, że moja złość na tego jegomościa osiąga szczyt, zastępując wcześniejszy strach.
– Bo Ty nie będziesz mnie zabijał? – odszczeknęłam.
– Nie. – Spojrzał na mnie swoimi lodowatymi oczami, czując, że w jego duszy nie ma nic. – Staram się nie dopuścić do Twojej śmierci.
– Świetnie Ci idzie… – mruknęłam bardziej do siebie niż do niego. Niestety, usłyszał.
– Jak dla mnie jesteś nadal żywa.
Nagle usłyszałam trajkot łańcucha i coś, z metalicznym szczękiem, zacisnęło się wokół moich kostek, po czym straciłam grunt pod nogami, ciągnięta po ziemi aż przekroczyłam próg celi. Wtedy się zatrzymałam, a ja mogłam wstać i otrzepać się z pyłu i brudu jakie zebrało moje futro.
Teraz od mojego porywacza i domniemanego zabójcy dzieliła żelazna krata. Coś zazgrzytało a po chwili śmignęło obok mojego ucha. Maleńkie kluczyki wróciły do swojego pana, po czym zawisnęły na ogromnym pęku innych kluczy, stając się zbiorem identycznych kawałków metalu.
Chciałam podejść jak najbliżej krat, lecz kajdany okalające moje nogi mi na to nie pozwoliły, podnosząc metaliczny dźwięk w grocie pełnej ciszy.
Ten tylko na mnie patrzył, nawet nie mrugając. We mnie natomiast się gotowało. W pewnym momencie odwrócił się i zaczął iść w stronę wyjścia.
– TY DRANIU! – krzyknęłam za nim, lecz ten nawet tego nie usłyszał.
Ja padłam bezradna i bezsilna na ziemię, czując, jak strach i obawa zastępują miejsce gniewu. Nigdy nie czułam się taka bezradna jak w tamtym momencie…
Uroniłam tylko jedną łzę, nie chcąc, by ktoś zobaczył jak bardzo się boję…

─── ・ 。゚☆: *.☽ .* ゚☆ ・゚. ─── 

– Masz, ślicznotko! – Bordowy basior o zielonych oczach rzucił czymś, co miało być talerzem, w moją stronę tak, aby ślizgiem trafił jak najbliżej mnie. Tacka lekko uderzyła mnie w bok.
Leniwie otworzyłam oczy, łudząc się, że wczorajszy dzień to był zwykły koszmar. Niestety, to była gorzka rzeczywistość. Na deser dodajmy, że to był ten zboczony basior o nieznanym imieniu (nie wiem czy chciałabym je poznać), tak więc mój koszmar nabrał jeszcze ciemniejszych barw. Powoli wstałam, uważnie obserwując jego działanie oraz mowę niewerbalną. Usiadłam i popatrzyłam na swój posiłek, który był sporym wyolbrzymieniem. Kawałek suchego mięsa oraz brudna woda do picia. Spojrzałam na basiora. Każdy mój ruch dosłownie pożerał wzrokiem, co przyprawiało mnie o dreszcze i mdłości. Postanowiłam nic nie robić, czekając aż sobie pójdzie… co może trochę zająć.
Jestem cierpliwa.
Patrząc na niego przypomniałam sobie dlaczego nie zdecydowałam się na specjalizację z psychiatrii. Myślałam nad tym kończąc studia, jednak zdecydowałam się na pediatrię i internę, czując, że bardziej mi odpowiada niż słuchanie dziwnych wyznań miłości lub dać się pogryźć podczas ataku urojeń i omamów. Nie mówię, że ta dziedzina medycyny jest… zła. Jest świetna i bardzo interesująca, poza tym równie potrzebna w naszym Królestwie, jednak trzeba się liczyć z konsekwencjami wyboru tej specjalności. Przynajmniej ja tak to odbieram.
– Jedz… – sapnął basior. Z jego pyska wyleciało kilka strużek gęstej śliny. Jedynie mrugnęłam, w głowie mając jedynie obrzydzenie.
– Jedz… – powtórzył.
Nie zareagowałam. – JEDZ! –huknął.
Z zewnątrz nawet nie drgnęłam, lecz wewnątrz mnie szalała panika i przerażenie. Udało mi się jednak zachować zimną krew, dzięki czemu nawet nie drgnęłam, chociaż miałam straszną chęć na ucieczkę.
Mogłam wykorzystać swoje moce tu i teraz, jednak nie byłoby to zbyt mądre. Odkrycie wszystkich kart w nieodpowiednim momencie może kosztować mnie nawet życie.
– Wracaj na wartę. – Nagle, jakby z ziemi wyrósł, pokazał się Mort. Patrzył na basiora spod łba i znanym nam wszystkim gestem głowy wskazał, że ma iść. Bordowy, mijając go, uniósł wargi, pokazując zęby, i położył uszy, zupełnie jakby był gotowy zagryźć rywala. Ciemniejszy basior z kolei totalnie go zignorował. Dopiero gdy echa kroków umilkły, podszedł i spojrzał na mnie.
– Dziękuję za troskę – odparłam chłodno, mierząc go spojrzeniem. Odwróciłam się tyłem i nie odważyłam się odwrócić, dopóki ten jegomość nie wyjdzie. Wystarczy mi obecności gangsterów na dziś.
Usłyszałam ciche westchnięcie, po czym bardzo ciche kroki. Gdy wszystko ucichło, odwróciłam się i powąchałam mięso. Nie było zepsute ani spleśniałe, tylko mocno wysuszone. Odgryzłam jakiś cudem kawałek i zaczęłam żuć. Trochę mi to zajęło, ale udało mi się przełknąć ten kęs. Na kolejny się nie odważyłam. Wodę sobie odpuściłam, jednak kiedyś moje pragnienie wygra i będę musiała wypić ją. Ale to potem.
Teraz czas na zaplanowanie uciecz…
Nagle usłyszałam jakiś hałas. Dziwny dźwięk.
Z celi obok.
Wyjrzałam powoli i zobaczyłam pewien cień. Po chwili usłyszałam odgłos zaskoczenia oraz dojrzałam kawałek wilczego futra.
– ...kim jesteś?! – zapytał piskliwy głos.
– Spokojnie… – powiedziałam łagodnie, wyglądając na tyle na ile pozwalały mi kraty. Zobaczyłam drobną wilczycę o ciemnym futrze z białymi plamami, większymi i mniejszymi. Wyglądała na mieszankę kilku ras. Wyglądała na drobną, mimo swojej puszystej sierści, i nieco chudą.
Miała też paskudną ranę na przedramieniu.
– Jak długo masz tę ranę? – zapytałam, od razu przełączając się na tryb medyka.
Chwila ciszy, po chwili usłyszałam:
– Od kilku dni.
– Nie wygląda dobrze. Trzeba ją opatrzyć.
– Dam sobie radę… – odparł głos, znikając najpewniej w głąb swojej celi. Ja natomiast rzuciłam:
– Jeśli infekcja będzie postępować, trzeba będzie odciąć Ci nogę. Natomiast jest nie zrobi się tego na czas, umrzesz.
Cisza.
– I tak tutaj umrę… – odpowiedział tajemniczy więzień. Obstawiam, że to był młody wilk, a nawet bardzo młody…
– Co zrobiłaś, że tutaj trafiłaś?
Chwila ciszy. Kilka kroków i usiadła przy kratach. Puszysta sierść wilczycy jako jedyna przekroczyła próg celi. I opowiedział jak ukradła pewną rzecz niewłaściwemu wilku. Rana pochodziła z ucieczki po kradzieży tajemniczej rzeczy. Swoją drogą, to te skaleczenie niejako ją wydało – utyka na tą nogę przez co jest wolniejsza i tym razem nie udało jej się uciec na czas przez bandziorami.
– Mam na imię Aris, a ty? – zapytała po dłuższej chwili.
– Ametrine.
– Miło mi. – Usłyszałam w jej głosie szczerość i nawet szczyptę… radości połączonej z nadzieją.
– A Ty, Ametrine, jak tu trafiłaś?

─── ・ 。゚☆: *.☽ .* ゚☆ ・゚. ─── 

Następnej doby (nie znam pory dnia ani nocy, tak więc staram się używać terminu doba, odnosząc się do cyklu mojego snu) jedzenie przyniósł mi mój porywacz, więc przyszła mi pewna myśl, aby wykorzystać okazję do pomocy Aris.
– Mogę mieć do Ciebie prośbę? – zapytałam bezpośrednio, bez żadnego witaj czy jak ci dzień mija. Lub noc.
m– Nie wypuszczę cię.
– Chciałam Cię prosić o przyniesienie bandaży, gaz, jodyny, igły z nitką, nożyczek…
– Po co ci to? – Uniósł jedną z brwi, wpatrując się we mnie lodowoniebieskim okiem.
– By pomóc Aris zachować nogę.
– Aris?
– To moje imię. – Aris podeszła bliżej kraty i pokazała się w świetle niemal stopionych do ostatniego węzła świec.
– A, ty… – mruknął do siebie samego – Dlaczego miałbym się na to zgodzić?
– Nie wiem – przyznałam szczerze.
– Masz świadomość, że niedługo może zginąć, podczas trwania Czystki?
– Co? – zapytała Aris.
– W tym stanie może jej nie dożyć – odparłam, zdeterminowania, by nie tylko pomoc jej przy tej nieszczęsnej ranie ale i również przy ucieczce przed
tą całą Czystką.
Taki miałam plan.
Zobaczymy czy wypali…
Ciemny basior zastanawiał się dłuższą chwilę co ma zrobić, aż w końcu…

<Mort? Amiśka będzie kombinować jak się wyrwać z młodą z lochów, ale ma na uwadze, że jesteś tym Złym, a przynajmniej narazie. Będzie doszukiwała się w Tobie dobrej strony. Możesz ją jej pokazać ;) Pamiętaj też, że mogą jej zacząć szukać, ponieważ szpital może się zaniepokoić jej brakiem na dyżurach.>
 
Słowa: 1403 = 91 KŁ

czwartek, 23 lutego 2023

Od Asmodaya CD. Xevy

Pacjent nr. ■■■■■. Dorosła samica Malisabis. 

Pacjentka zgłosiła się ze złamaniem nogi i siniakach na całym ciele. 
Wpływ leczenia: Ogromna poprawa całej aktywności komórek; całkowite wyleczenie wszystkich ran. Złamana kość zrosła się w tydzień.
Skutki uboczne: Zdobyte zdolności widzenia w ciemnościach; może wykonywać zadania w całkowitej ciemności za pomocą słuchu i dotyku.
Uwagi: Próbka odmówiła wszelkich operacji przed zażyciem serum. Mogło mieć to wpływ na szybkość leczenia. 

Streszczenie: Serum może stymulować potencjał biologiczny u badanych.

Nie było słychać nic poza wściekłą burzą śnieżną szalejącą na zewnątrz, bielą odbijającą się od szklanych okien. Nawet trzaskający ogień w otwartym palenisku był zagłuszany wyciem wiatru i jękami chłodu, tak gwałtownych w swojej furii, jakby osobiście go w jakiś sposób rozgniewała. Jak długo trwała zamieć? Określenie pory dnia było wręcz niemożliwe w mroku burzy pokrywającej cały świat bezwzględną bielą. Ogień pod jej łapami zaczynał dogasać, ostatnie kłody zabarwiły się czernią od sadzy i szarością od popiołu. Mamrotała do siebie i do cholernego wiatru, który nie pozwalał jej zasnąć. Zeskoczyła z wygodnego fotela, karmiąc płomienie wyschniętymi i gotowymi na opał jodłowymi konarami. Ogromny, czarny demon siedzący w rogu pokoju ziewnął, ostre jak sztylety zębiska zabłyszczały, jego intensywnie szkarłatne oczy śledziły jej każdy ruch. 
- Nie musisz się tak na mnie patrzeć, wiesz. Gdyby coś miało się stać, już by się stało- przemówiła w końcu. 
Ogromne cielsko podniosło się, stare deski zajęczały pod ciężarem łap basiora. Jego czerwone spojrzenie było jedyną widoczną częścią jego postaci w otaczających go cieniach. Jeszcze raz zmierzył waderę wzrokiem. Jej ciało wyglądało całkowicie naturalnie, nawet noga, która niedawno została przebita przez jej własną kość wyglądała nienagannie. Szare futro już całkowicie zakryło odsłonioną wcześniej skórę.  
- Jeśli cokolwiek się wydarzy, poczujesz ból czy cokolwiek odbiegającego od normy, skontaktuj się ze mną najszybciej jak to możliwe, Kotik- rzucił basior.
Nie planowała go powstrzymać, wiedziała, że byłoby to marnowanie czasu i energii. Skinęła głową, próbując ukryć zawód, który wykwitł na jej pysku. Wskakując na swój fotel, opatuliła się grubym, wełnianym szalem, szykując się na nadbiegający chłód.
Basior odsunął grubą deskę podtrzymująca wejście, po czym otworzył drewniane drzwi, pozwalając by wyślizgnęły się z ramy, gdy ciężki śnieg uderzył w nie od zewnętrznej strony. Uderzył w niego mroźny wiatr, siejąc śmierć w domku, podczas gdy płomienie tańczyły za nim, rzucając długie, tańczące zjawy na ceglane ściany. Chłód nadszedł jak grzmot, uderzając w podłogę i kładąc zimną warstwę śniegu na jego łapy, zadrżał całym domem. Samiec wyszedł za próg, niewzruszony zimnem i zatrzasnął za sobą drzwi. Ekstremalne warunki pogodowe nie stanowiły dla niego problemu, tym bardziej że wcale nie było tak daleko z laboratorium. Słońce świeci. Zamiecie przechodzą. Wilki umierają. Takie było po prostu życie.
Szedł niewzruszony przed siebie, wpatrując się w mrok i ciemności i śniegu, wszystko zalane czernią i szarością. Linia drzew iglastych otaczających domek stanowiła jedynie niewyraźne, fantazmatyczne kształty rodem z horrorów. I wśród okropnego odbicia zachmurzonego nieba majaczał poruszający się cień. 

════ ⋆★⋆ ════

Przechylił łeb, wpatrując się w wilczycę, która praktycznie wlazła mu pod nogi. Jej ciało pokrywała brązowa sierść, całkowicie obklejona śniegiem i soplami lodu. Trzęsła się jak każdy normalny wilk, który stawiał czoło zimowym wiatrom, z ustami zabarwionymi na ciemnoniebiesko od zimna. Gdy uniosła wzrok i ujrzała przed sobą basiora, nagle zamarła, a blask w jej oczach jakby zgasł. Asmoday obdarzył waderę szerokim uśmiechem, szczerząc ostre kły. 
- Wybacz za zaskoczenie, nie mam złych zamiarów- zapewnił spokojnym głosem.- Jedynie zauważyłem, że zbłądziłaś.
Wilczyca otworzyła pysk, jakby starała się coś powiedzieć, jednak jej zęby szczękały tak mocno, że ostatecznie znowu go zatrzasnęła. Zamiast tego jedynie energicznie pokiwała głową. 
- Może chcesz wejść do środka?
Kolejne energiczne pokiwanie głową. 
Tyle wystarczyło?
Rozumiał, że sytuacja wadery była tragiczna. Była uwięziona praktycznie na lodowym pustkowiu, nie wiedząc, w którą stronę się skierować, z zakrwawionymi bandażami na łapach i niemal na skraju wychłodzenia. Nie chciał jednak pokazać, że jej reakcja zbiła go z tropu, więc zamiast tego obdarzył ją kolejnym uśmiechem, po czym pokierował w stronę chatki, którą niedawno opuścił. Starał się osłaniać ją od ostrego, mrożącego wiatru, trzymając ją w cieniu swojego ciała. Wilczyca sama przyległa do niego, zapewne wyszukując ciepła i więcej ochrony od zamieci. 
Zatrzymali się na betonowych schodkach, po czym ogromna łapa uderzyła kilka razy w poranione śniegiem drzwi. Zaledwie kilka sekund później, drzwi stanęły przed nimi otworem, a biała wilczyca przywitała ich z szerokim uśmiechem.
- Jednak nabrałeś rozumu...- zaczęła, po czym nagle zacięła się, gdy dostrzegła waderę przyklejoną do boku samca.- Oh, ojej! Wchodźcie, proszę. 
Zbłąkany wędrowiec wtoczył się do ciepłej chatki i od razu podbiegł do palącego się ogniska. Drzwi zatrzasnęły się, gdy Asmoday pchnął je zadem i przysiadł, blokując wyjście. Kotik już kręciła się przy zmrożonej waderze, opatulając ją milionem kocyków i dorzucając kłody do ognia. 
Po zamieceniu części śniegu, który został pozostawiony na drodze od drzwi, podała im dwie filiżanki ostrej herbaty z miodem, z posmakiem korzenia imbiru i suszonych ziół. Niedługo potem goszczona przez nich wadera przestała się trząść, trzymając w łapach dymiący kubek. Jej skóra znowu przybrała zdrowego koloru i śnieg rozpuścił się na jej sierści, dzięki czemu w końcu przypominała bardziej wilka niż ducha. 
- Ja dziękuję- powiedziała w końcu, choć jej głos dalej trząsł się od zimna. 
- Ależ skarbie, nie ma za co dziękować- zaszczebiotała Kotik. 
- Co robiłaś na zewnątrz w taką pogodę?- Spytał Asmoday, starając się by jego głos zabrzmiał jak zmartwiony.
- Z wyprawy wracałam- odparła wadera.- Xeva jestem. 
Samica wyciągnęła łapę w stronę basiora, jakby sama nie wiedząc, czy dobrze zrobiła. Czarny wilk uśmiechnął się i delikatnie uścisnął wyciągniętą w jego stronę łapę. 
- Asmoday- przedstawił się, po czym spojrzał na ich gospodynię.- A to Kotik.
Kotik uśmiechnęła się, podczas gdy Asmoday mocniej ścisnął łapę Xevy i wbił wzrok w jej bandaże. Były przemoczone, zakrwawione, pokryte brudem i ziemią. Skrzywił się, po czym uśmiechnął się do wilczycy.
- Jeśli pozwolisz, zmienię bandaże. Przeczekamy tu zamieć- zamruczał leniwie.
- Ja dziękuję, panie Asmoday. Taki uprzejmy Pan jest- wadera odwzajemniła jego uśmiech, jej ogon wesoło uderzał w drewniane deski, na których siedziała. 
Wyciągając apteczkę z kuchni, zdjął bandaże i przemył rany. Jej kończyna pokryta była małymi nacięciami, na tyle głębokimi, by puścić krew, lecz nie na tyle, by wyrządzić poważniejszą krzywdę. Nie zadawał pytań, opatrywał różne rany i już dawno przestał się interesować ich pochodzeniem. Gdy wszystko zostało dokładnie wyczyszczone, obwiązał jej łapy świeżym bandażem. Xeva bardzo szybko poczuła się bezpiecznie w ich towarzystwie i w pewnym momencie nagle zasnęła na jego ramieniu, pewnie z wymęczenia. 
- Myślisz, że jest głupia?- zapytał Asmoday, wędrując wzrokiem między waderą śpiącą na jego ramieniu, a Kotik.
Malisabis wzruszył ramionami. 

<Xeva?>

Słowa: 1070 = 74 KŁ

Od Sakiego, CD. Lys i Tin

Saki przeszukiwał środek wydrążonego drzewa, pochłonięty do reszty, kiedy przypomniały mu się jego nowe koleżanki. Był u nich na herbacie, po tym jak spotkali się w chyba najbardziej niezręczny możliwy sposób i ostatecznie nawet jakoś się polubili. Znaczy się on je polubił, nie wiedział, czy odwzajemniały jego uczucia, w każdym razie jak się wszyscy rozluźnili to całkiem przyjemnie się rozmawiało. Czasem myślał, że chętnie by do nich wpadł po raz drugi, ale zanim zdążył wrócić do siebie to o tym zapominał. Kiedyś w końcu to zrobi, któregoś razu na pewno nie zapomni.
Rozmyślając o ponownym spotkaniu z Lys i Tin, Saki nawet nie zauważył, kiedy wsunął się za głęboko, żeby samodzielnie wyjść. I zajęło mu to zbyt dużo minut. Ostatecznie skończyło się tym, że Folix utknął pyskiem w dół w wydrążonym drzewie, bez możliwości wyślizgnięcia się na zewnątrz. Pięknie. Po prostu wspaniale.
Szlag by to.
Basior zaczął się kręcić w bezsensownej nadziei, że jego zbliżone do lisiego ciało pozwoli mu się wywinąć i wydostać pyskiem do przodu, choć były to starania bez możliwości zadziałania. Było za wąsko, a wiercąc się wpadał tylko głębiej, ale na nic lepszego nie wpadł. Nie chciał utknąć. Chciał żyć. Błagał w duchu jakiekolwiek siły wyższe, modlił się do Kateris, nawet jeśli w bogów tak silnie wcale nie wierzył. Wiadomo, jak trwoga to do boga, a teraz w sercu owa trwoga utkwiła niezwykle głęboko. Przerażony Saki nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić.
Coś odezwało się z tyłu. Ktoś z kimś rozmawiał, choć ze skrzypienia śniegu zasłyszanego pomiędzy słowami można wywnioskować tylko dwie pary łap. Saki zastygł w bezruchu, uważnie nasłuchując. W końcu do jego spanikowanego umysłu dotarło, czyi głos słyszy. Choć nie był w dobrej pozycji i z pewnością będą się z niego śmiać, basior był gotów znieść całe to zażenowanie, jeśli przynajmniej przeżyje. A poza tym chciał się z nimi spotkać od dłuższego czasu, więc tylko dobrego w całym tym złu.
– Lys! Tin! Pomocy! – zawołał rozpaczliwie Folix. Walić godność, w przypadku tej znajomości już jej nie miał. – Błagam, pomocy!
 
<Lys i Tin?> 
Słowa: 335 = 22 KŁ

środa, 22 lutego 2023

Od Asmodaya CD. Rosa

W głównej części laboratorium panowała bezwzględna cisza. Eden i Benares bez słowa siedzieli przy stole. Benares coś czytał, leniwie przerzucając kolejne kartki grubego tomu. Eden z kolei niespokojnie wpatrywał się w zakurzony blat. Pyłki tańczyły po gładkiej powierzchni przy każdym jego oddechu, który tak usilnie starał się wstrzymywać. Chciał oddychać najciszej i najwolniej jak tylko mógł, by nie wpaść w spiralę własnej paniki. Drżał, co chwila zerkając na swojego współpracownika, jakby szukając w nim otuchy, jednak rogaty wilk nie odrywał wzroku od swojej lektury.
Od wypadku na arenie minęło kilka tygodni i był to okres drastycznych zmian w laboratoriach. Zdawało się, jakby Asmoday zachłysnął się własnym sukcesem. Początkowo niebieskooki był jedynie zmartwiony, gdy jego przełożony rzucił się w wir badań, odmawiając jedzenia czy snu i całkowicie się od niego odciął, nie pozwalając mu nawet na opatrzenie jego poważnych ran. Jednak tylko on był zmartwiony tą całą sytuacją, Benares pozostawał obojętny i w ogóle nie podzielał niepokoju młodszego wilka. Zachowywał się tak, jakby w ogóle nie zauważył nic nadzwyczajnego, poza większą ilością wolnego czasu, z którego bardzo chętnie korzystał. Po wydarzeniach na arenie dostali rozkaz, by wykraść z kostnicy ciało zmutowanego wojownika, by ich szef mógł zacząć jego badania. Po tym, jak udało im się je odzyskać, Asmoday zamknął się w sali autopsyjnej i nie widzieli go przez dobre kilka dni. Ich separacja zakończyła się, gdy samiec nagle ogłosił wyruszenie na wyprawę poza granice Królestwa.
Podczas wyprawy znaleźli kolejne części do budowanych przez Asmodaya maszyn. Dla nich nie było to nic specjalnego, zwykłe śmieci, które będą zagradzać najniższe piętro. Jednak ich szef był nadzwyczaj zadowolony nowymi znaleziskami, jakby odkrył jakiś niepojętny skarb. Całą drogę powrotną szczebiotał wesoło o możliwościach, jakie zapewniają mu te graty, jednak zarówno Eden, jak i Benares zagubili się w jego słowach i zasadniczo nie zrozumieli z nich absolutnie nic. Po powrocie powrócili do dawno porzuconych eksperymentów, jednak na znacznie większą skalę niż wcześniej. I zaskakująco, powoli zaczynali coś osiągać. 

Przed Edenem leżała mała góra akt i dokumentów, jednak to nie one były źródłem jego niepokoju. To, co naprawdę budziło jego przerażenie był sadystyczny, pełen satysfakcji śmiech i bolesne krzyki dobiegające zza jego pleców. Jednak to nie eksperymenty go martwiły, lecz podejście Asmodaya. Jego szef zachowywał się, jakby całkowicie zapomniał o istnieniu Khadosa i to wypełniało go terrorem tak głębokim, że od kilku dni wręcz nie był w stanie myśleć. Bał się, że zostanie znowu wyrzucony na bruk, że jest bezużyteczny. Nieustannie był na skraju łez, lękając się każdego kolejnego dnia, że zostanie porzucony. Asmoday nawet przestał się do niego odzywać, czy go dotykać, nawet na niego nie patrzył. 
Winowajca tego wszystkiego, jedynie od czasu do czasu opuszczał salę operacyjną i robił sobie krótką przerwę. Mijając swoich pomocników, rzucał kolejne raporty na piętrzącą się przed nimi górę, rzucał na nie okiem i kazał wprowadzać małe poprawki. Każdy papier, którego dotknął, nabierał miejscami koloru głębokiej czerwieni. Czasami barwa plam się różniła, jednak nikt nie miał wystarczająco odwagi, by chociaż spróbować odgadnąć ich pochodzenie.  
Długi, ostry pazur zapukał o blat, kiedy Asmoday wskazał jedną z danych na spisanym raporcie.
- Ta liczba powinna wynosić 4200. Nawet najmniejszy błąd wpływa na przebieg badań, staraj się ich nie popełniać.
- Przepraszam- mruknął Eden, opuszczając łeb. 
Czarny wilk zamruczał niezadowolony, przeskakując wzrokiem między wilkami. Coś było zdecydowanie nie tak w atmosferze ich otaczającej. Benares uniósł wzrok znad swojej książki, spoglądając na Asmodaya i posyłając mu mały uśmiech. To na pewno nie był problem z rogatym. Na chwilę przystanął, by uważnie przyjrzeć się swojemu młodszemu pomocnikowi. Wystarczył moment, by zauważył, że Eden trzęsie się w niekontrolowany sposób, jakby ze strachu. 
Ogromna łapa podsunęła się pod pysk niebieskookiego i powoli uniosła go, zmuszając wilka do spojrzenia w szkarłatne ślepia. 
- Coś nie tak?- zagruchał większy wilk, przechylając masywny łeb. 
Czuły ton wystarczył, by z turkusowych oczu pociekły łzy. W jednej chwili wszystkie emocje z ostatnich tygodni wylały się z Khadosa, sprawiając, że przepełniony żalem ryk rozszedł się po ogromnej przestrzeni. Asmoday gwałtownie odsunął się jak spłoszona zwierzyna, jego pysk wykręcił się w nieodgadnionym wyrazie, jakby przerażenia czy obrzydzenia. Jego reakcja jedynie pogorszyła sytuację i lament nasilił się, zmuszając Benaresa do odłożenia książki i podbiegnięcia do wilka, który bezsilnie opadł na podłogę, by skulić się pod oceniającym spojrzeniem czerwonych oczu. 
- Shh, shhh, no już- szeptał rogaty, pochylając się nad Edenem i delikatnie głaszcząc czarną sierść. 
Ogromny samiec stał bez ruchu, wpatrując się w swoje pionki. Ostatecznie westchnął ciężko i pokręcił głową. Nawet nie miał ochoty pytać. Schariacowi często zdarzały się różne wybuchy, szczególnie w rzeczach które dotyczyły Asmodaya. Jednak zazwyczaj same mijały po jakimś czasie. 
- Jak wrócę, sale mają być posprzątane- rzucił niedbale. 
Ruszył przed siebie leniwym krokiem, omijając szerokim łukiem swoich pomocników. Słyszał za sobą narastający lament i uspokajające szepty, jednak nie miał siły ani ochoty radzić sobie z tym całym cyrkiem. Miał wystarczająco rzeczy na głowie i uspokajanie Edena z kolejnego tantrum na pewno nie było na jego liście ulubionych zajęć. Mógł się zająć tym jak wróci, potrzebował oczyścić umysł i odetchnąć. 
- Zawsze tak robisz, do cholery. Mógłbyś choć raz przynajmniej spróbować pomóc- zarzucił Benares.
- Benares, możesz po prostu milczeć jak nie masz nic sensownego do powiedzenia- westchnął samiec.- Powinienem był zmodyfikować wasze usta, albo chociaż zapieczętować je na dobre. 
Metalowe drzwi zatrzasnęły się za nim, odcinając korytarz od hałasu rozbrzmiewającego w głównym pokoju.
Przez ostatnie tygodnie był zbyt zajęty pracą, by myśleć o czymkolwiek innym. Jednak gdy ten cały teatrzyk wygonił go z laboratoriów, dopiero sobie uświadomił, jak wiele rzeczy go ominęło. Otoczony pracą ze wszystkich stron zwyczajnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że on również miał normalne wilcze potrzeby, choć nie były one dla niego tak ograniczające. Potrafił bez trudu znieść głód, nawet ten trwający po kilka dni, tak samo, jak zmęczenie. Jego kondycja zdecydowanie przewyższała normę, mógł również bez problemu unikać snu przez przedłużone okresy. Jednak było kilka rzeczy, których nawet on nie potrafił uniknąć, albo zwyczajnie też nie chciał. 
W końcu oddychając świeżym powietrzem, poczuł frustrację, którą ignorował przez tygodnie. Była to rzecz której czasami szczerze nienawidził, gdyż w pewnym momencie przyciemniała wszystkie jego zmysły i skazywała go na myślenie tylko o tym, jak się od niej uwolnić. 

Wadera spojrzała na niego zeszklonymi od zgromadzonych łez oczyma. Siedziała skulona w kącie pomieszczenia, dalej drżąc. Ledwo mogła się ruszyć, jej sierść była zmierzwiona, skóra na jej karku była splamiona krwią, która dalej toczyła się z małych ran, śladach po ostrych zębach. Asmoday rzucił sakiewkę wypełnioną łuskami pod jej łapy.
- Przepraszam za szkody- rzucił na odchodnym, po czym opuścił mały pokój na drugim piętrze karczmy.
Drewniane schody zajęczały pod ciężarem jego kroków, uginając się pod jego masą. Karczma była wypełniona po brzegi, wilki tłoczyły się jak sardynki w puszce, co chwila niezdarnie zderzając się ze sobą ciałami. Na samą myśl o wciśnięciu się w harmider zadrżał. Przecisnął się przez tłum tłoczący się przy barze. Powietrze przesączone zapachem mokrego psa, potu i alkoholu aż piekło w gardle. Poziom upicia alkoholowego w karczmie był zdecydowanie ponad normę, więc wyjątkowo Asmoday był w stanie uniknąć ciekawych spojrzeń innych wilków. Przemknął się między ludźmi i wyszedł jednym z tylnych przejść, w końcu będąc w stanie oddychać świeżym, rześkim powietrzem. Sam wypił kilka kufli i dalej czuł posmak alkoholu na języku, jednak nie było to dla niego problemem. Alkohol nie miał na niego mocnego wpływu, pił go dla smaku i tego specyficznego pieczenia w gardle. Nie potrafił sobie przypomnieć żadnej sytuacji, w której rzeczywiście odczuł skutki alkoholu. Nie przepadał jednak za karczmami, najczęściej omijał je szerokim łukiem. Było tam zawsze zbyt tłoczno i zbyt duszno, i nigdy nie mógł uciec przed wścibskimi spojrzeniami innych wilków. Kręcąc się po ulicach, w końcu skręcił w jedną z pobocznych alejek. Obrzydliwy, intensywny zapach natychmiast wypełnił jego nozdrza, sprawiając, że skrzywił się i zadrżał. Wiatr niósł różne wonie, gnijącego jedzenia, rozgrzanej smoły, palonych śmieci czy rozlanego na bruku piwa. Niemal natychmiast się wycofał, odskakując w tył i niemal przewrócił się o leżącego na ziemi wilka, który najwidoczniej przesadził z ilością alkoholu i nie był w stanie się nawet podnieść. Odwrócił łeb, gotowy na zjebanie pijanego wilka, gdy kątem oka zauważył błysk znajomego płaszcza. Natychmiast przykuło to jego uwagę, tym bardziej że sytuacja zdawała się dosyć nietypowa. Białemu samcowi towarzyszyły trzy wilki, z czego dwójka z nich zdawała się podtrzymywać jednookiego, który ledwo trzymał się na nogach, choć nie wyglądał w żadnym stopniu na rannego. Możliwość, że sam przesadził z trunkami, jak nieprzytomna kłoda pod nogami Asmodaya była wysoce nieprawdopodobna, jako że w ogóle nie wyglądał na kogoś, kto ma do tego skłonności. Czarny wilk pomyślał przez chwilę, obserwując jak grupa znika za zakrętem, po czym wzruszył ramionami i ruszył za nimi, z czystej ciekawości. Zdawali się unikać głównych ulic, co chwila skręcając w poboczne uliczki i alejki. Ostatecznie grupa wilków wyprowadziła go w ciemny las. Po kilku minutach gry w kota i myszki, podczas których Asmoday wprawnie pozostawał ukryty w cieniach, grupa wilków w końcu się zatrzymała. 
- A ty tu kurwa czego? Guza szukasz?
Asmoday podniósł łeb, szukając źródła głosu i z zaskoczeniem odkrył, że między wysokimi drzewami czaił się wilk. Utrzymywał się na strukturze podobnej do pajęczyny, zrobionej z dziwnego materiału, na oko przypominającego zwykłe nici. Nagle zeskoczył, stając przed czarnym wilkiem. Z bliska okazało się, że była to wadera, prawdopodobnie Quatar i to strasznie młody. Jej sierść była śnieżnobiała, poza tą na jej szyi, która przyjęła kolor żywego błękitu. Gdy stanęła przed basiorem, w jej świecących się jak diamenty oczach błysnął strach. Korzystając z chwili zawahania, gdy wadera stała bez ruchu, Asmoday wyminął ją i ruszył dalej, bliżej śledzonej przez siebie grupy. 
- Hej! Mówię do ciebie!- krzyknęła za nim. 
To zwróciło uwagę grupy stojącej zaledwie kilkanaście metrów dalej. Niemal natychmiast obejrzeli się, a zza licznych drzew i skrytek wyskoczyły kolejne wilki, których wściekłe ślepia wgapiły się w czarnego basiora. Asmoday zamarł, rozglądając się uważnie i rozważając kolejne ruchy. Najwidoczniej wpakował się w jakąś grubą zorganizowaną akcję. Najłatwiejszym rozwiązaniem było poddanie się, albo wycofanie. Nie wiedział kim były te wilki, ani czego chciały. Nie był w stanie też przewidzieć, ilu ich współpracowników czaiło się w lesie, ani jaki rodzaj magii posiadały. 
Rozmyślanie nad kolejnymi krokami jednak zajęło mu zbyt długo, i gdy ponownie się rozejrzał, większość ślepii świecących w ciemnościach zdążyła zniknąć. Zza drzew wyszedł kolejny wilk, o złotej sierści i jadowicie zielonych oczach. Z jego uchylonego pyska toczyła się dziwna mgła, która rozlewała się po ziemi i wędrowała w stronę Asmodaya. 
- Dobranoc.
Delikatny, aksamitny głos dalej dźwięczał w jego uszach, gdy nogi nagle się pod nim ugięły. Masywne cielsko opadło na śnieg, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu czy reakcji. Miał wrażenie, jakby jego płuca wypełniły się wodą, a oddech utknął mu w piersi. Próbował się szarpać, niczym ryba wyciągnięta z wody, jednak nieważne jak mocno się starał, nie mógł drgnąć nawet mięśniem.  
Jego świadomość pogrążyła się w bezkresnej ciemności. 

Chłód w powietrzu otaczającym go zdecydowanie pasował do wszechobecnej ciemności. Było mu zimno i wilgotno, ledwo mógł oddychać przez worek narzucony na jego łeb i nawet gdy otwierał oczy, nie był w stanie niczego dostrzec. Czuł ciężar łańcuchów, które oplatały całe jego ciało i wiązały kończyny, uniemożliwiając mu ruch. Jedyną ostoją stanowiła ciepła i miękka puchata sierść opierająca się o jego plecy, choć jej ciężki, zmęczony oddech powoli doprowadzał go do szału. Zapach wilgoci i zagrzybiałej powierzchni zdecydowanie dominował, jednak wciąż mógł wyczuć w pokoju obecność znacznie delikatniejszych nut piżma i środków do wyrabiania skór, które pewnie mógłby rozpoznać z kilku metrów. Łańcuch zadzwonił, gdy wilk zwrócony do niego tyłem w końcu gwałtownie się wybudził.
- Dzień dobry, śpiąca królewno- rzucił Asmoday, jego monotonny, przesączony jadem głos odbił się echem od pustych, zimnych ścian. 
- Co jest, kurwa- drugi wilk wzdrygnął się, po czym zaczął szarpać się w swoich uwiązach.
- Przestań się wiercić, bo wygryzę ci tchawicę- ostrzegł czarny samiec, gdy w wyniku szarpaniny łańcuchy krępujące ich razem zacisnęły się mocniej na jego ciele. 
- Miałem nadzieję, że nie żyjesz. 
- A ja miałem nadzieję, że więcej cię nie spotkam. Widzisz Przywódco Białe, teraz oboje jesteśmy rozczarowani. 

<Ros?>

Słowa: 1979 = 144 KŁ

poniedziałek, 20 lutego 2023

Od Xevy do Asmodaya

 To był mroźny wieczór. Królestwo Północy ponownie ukazało swoje prawdziwe oblicze, smagając zimnym wiatrem każdego, kto śmiał wychylić nos zza progu. Ciskało kryształami zmrożonej wody w ich oczy i odsłanianą przez dzikie podmuchy skórę, dźgając, gryząc i szczypiąc, dopóki jego ofiara nie schroniła się pod dachem lub nie uległa morderczym temperaturom. Kraina Wiecznie Skuta Lodem zwróciła się przeciw swoim mieszkańcom, nękając bezdomnych i podróżników, nieuważnych i pechowców. 
A także jedną, samotną odkrywczynię podpadającą pod tę ostatnią kategorię.
Xeva wlokła się łapa za łapą po ulicach Centrum. Szła prawie na oślep, ogłuszona przez wiatr ciskający jej w pysk ostre kryształki lodu. Miała donieść dokumentację swojej ostatniej podróży do gabinetu odkrywców - taki były zalecenia jej przełożonych - ale już dawno pogodziła się z tym, że nie wypełni oczekiwań szefostwa tego dnia. Śnieżyca zaskoczyła ją jeszcze na szlaku. Zanim doszłaby do biura, burza rozpętałaby się już na dobre. 
Miała wrażenie, że całe jej ciało zmieniło się w sopel. Mięśnie były sztywne, a każdy krok bolał, nie mówiąc już o tym, że raz po raz potykała się to o własne łapy, to o bloki zamarzniętego błota wiecznie pokrywającego ulice Centrum. Głośno przeklinała, próbując odzyskać swoją równowagę, jednak huczący żywioł zagłuszał jej słowa. Miała wrażenie, że starła sobie poduszki na stopach aż do żywego mięsa. Z każdym krokiem czuła, jak przeszywają je igiełki bólu - zupełnie, jakby stąpała po potłuczonym szkle. Nie pomagał jej też fakt, że jej przedramiona zdobiły dwie długie rany ukryte pod przemoczonymi bandażami. 
Po co ona to zrobiła? Dlaczego pomyślała, że odprawienie rytuału przed wyprawą będzie dobrym pomysłem? Cóż, może dlatego, że zawsze tak robiła... No i nie czuła się za dobrze, a modlitwa jej w tym pomagała. Teraz jednak jej samopoczuciu daleko było do radości. Ba, miała wrażenie, że jej skóra płonie wzdłuż cięć, które z każdym metrem robią się coraz głębsze. Koniec końców wyszło na jedno. 
I tak było okropnie.
Przełknęła ślinę. Nie wiedziała, gdzie jest. Musiała spojrzeć, mimo że trudno jej było wytrzymać nawet z zamkniętymi oczami. Desperacko potrzebowała punktu odniesienia. Nie potrafiła się odnaleźć bez swojego węchu i wzroku. Zebrała się w końcu w sobie, przygotowując się mentalnie na ból, po czym rozchyliła powieki.
Wszystko wyglądało tak samo. 
Momentalnie pożałowała swojej decyzji. Zimno przeszyło jej nieruchome ciało, a rozszalały wiatr zaatakował jej ślepia, wgryzając się w powieki, zmieniając jakikolwiek ślad wilgoci w mroźną taflę. Zadrżała tak gwałtownie, że omal nie upadła. Złapała jednak równowagę, walcząc ze zmęczeniem i nagłą chęcią położenia się na bruku. ,,Nie przesadzaj, do cholery", powiedziała sobie w myślach, próbując zdusić w sobie poczucie absolutnego nieszczęścia. ,,Dlaczego to zawsze ja muszę pakować się w tak chujowe sytuacje? Pierdolona zima, pierdolony śnieg, pierdoleni odkrywcy...", wyklinała w myślach, zbaczając z kursu w stronę bocznej uliczki. ,,A teraz jeszcze się zgubiłam!".
Marzyła tylko o jednym - ułożyć się przed swoim kominkiem, zawinięta w skóry, sącząc ciepły napar z ziół. Właściwie to była pewna, że każde inne miejsce na kontynencie było lepsze, niż to, w którym się teraz znajdowała. Nawet wizja przebywania na Latających Wyspach wydawała się być bardziej zachęcająca.
Weszła między dwa wysokie budynki, które swoimi mocnymi ścianami ograniczały nieco morderczy wicher. W końcu mogła wziąć głębszy oddech, który nie zmieniał tyłu jej gardła w palące lodowisko. Dyszała ciężko, próbując pozbierać myśli. Poprawiła oblodzony kaptur na długich uszach i otworzyła oczy, chcąc się zorientować w swoim położeniu.
Zamarła.
Przed nią stał wysoki, postawny basior. Wyglądał niczym rzeźba z ciemnego marmuru, nieczuła na morderczą pogodę. Jasna czaszka na jego pysku zlewała się z zaspami śniegu w tle, iluzjonistycznie pozbawiając go głowy. 
Waderę przeszył zupełnie inny rodzaj zimna. Nagle zapomniała o popękanych opuszkach łap i zmarźniętym nosie, o lodowych strąkach obciążających futro i o ranach na łapach. Poczuła, jak jej mięśnie szyi instynktownie próbują unieść posklejane soplami włosy na karku. Mimowolnie złapała telekinezą za rękojeść sztyletu przytwierdzonego pasem do uda. Czekała, albowiem jej najbardziej prymitywne instynkty nie pozwalały na zrobienie pierwszego ruchu. 

~*~

Zadrżało. Nie z zimna. Nie czuło zimna od dawna.
Pełzło, szło, leciało pod budynkiem. Płatki śniegu przenikały masę mięsa, przelewającą się powoli do przodu. 
Nagle przyspieszyło.
Pogalopowało do przodu, bijąc skrzydłami, lewitując nad zmarźniętą ulicą, uderzając kopytami o kocie łby. Zatrzymało się u wejścia do bocznej uliczki, tuż za Teneriską. Mogło jej dotknąć. Za wcześnie.
Obróciło powoli głowę w stronę basiora. Wpatrywało się w niego mlecznymi oczami, oblizując powieki szerokim językiem przebijającym się przez kość nosową. Nie mógł go widzieć, wiedziało o tym. Ona jednak mogła. Nie, było jeszcze za wcześnie. Za wcześnie na taką bliskość. Nie mogło jej jednak zostawić samej z nim.
Wiedziało, czuło.
Zostało.

<Panie Asmoday?>

Słowa: 747 = 33 KŁ

sobota, 18 lutego 2023

Od Rosa, CD. Asmodaya

Piski i zawodzenie przerażonych wilków przeszyły łeb białego basiora jak niekończąca się wiązka prądu. Aż się skrzywił i zasyczał, a jednak wciąż nie był w stanie zdjąć spojrzenia z, o ironio, kolejnego mutanta. Tłum w panice rozstępował się na obie strony, włażąc na siebie, potrącając i spychając na niższe rzędy trybun – w obliczu ogniście rudej bestii górującej nad nimi; bestii, której ślina zmieszana z krwią zamordowanych wojowników kapała na widownię, każdy stracił rozum. W zatrważającej walce o swoje życie nikt nie był w stanie dostrzec, że monstrum miało jeden cel, a ten cel właśnie próbował wtopić się w tłum i zwiać najbliższym wyjściem. Stojący między nimi Ros również nie miał na co czekać. Jak raz postanowił posłuchać swojego ciała, które kazało mu brać błyskawicznie nogi za pas i obrócił się w kierunku jednego z pustych korytarzy, wbiegając w jego światło. Nie zdążył jednak postawić równo łap, gdy nagły trzask drewnianego szkieletu areny zmieszał się z kolejną falą krzyków, jednak nie tyle przerażonych, co wybitnie cierpiących. Kamienna ściana musiała się zawalić i przygnieść widownię ale problem Lerdisa leżał gdzieś indziej – razem ze ścianą, również wyjście z korytarza zostało zablokowane, a wilk został uwięziony. Tia, zawalona ściana… Nie zawaliła się przecież sama!

Jak silne jest to kurestwo?!

Nagle i ostatnie wyjście z korytarza zostało przysłonięte, a charakterystyczna, czarna sylwetka potrąciła Rosa, niemal zwalając go z nóg. Czerwone ślepia błysnęły wściekle, kiedy ich właściciel łapał równowagę. 

– I czego tu kurwa stoisz?! – ryknęła czaszka, a dwie mniejsze postacie minęły jednookiego, nawet na niego nie spoglądając. W oczach niebieskookiego Khado, którego Ros rozpoznał jako Edena, zalśnił strach, gdy zdał sobie sprawę, że przecież stąd też nie było wyjścia.

– Musim…

Nie zdążył dokończyć .

Rudy, a w zasadzie już rudo czerwony pysk wepchnął się do korytarza i choć spomiędzy rozszczepionych szczęk zwisało ciało jakiegoś wciąż zawodzącego nieszczęśnika, oszalałe oczy były zafiksowane na tylko jednej postaci. Za potworem do środka wyślizgnęły się długie kończyny, pozwalające mu przesunąć się w przód korytarza, bliżej uwięzionych postaci.

Asmoday znów głośno zaklął, a Ros wiedział, że nie chce tak umierać. Skupił się. Musiał tylko dobrze złapać… jakoś… coś..? Więc jednym szarpnięciem telekinezy zrzucił z siebie płaszcz, po czym chwycił z całej siły to, co kiedyś było aurą bestii. Rzucił rozkazem: W tył! Jednak ten zaryczał i pokręcił łbem, ledwie wypluwając ciało poprzedniej ofiary. Nie o to chodziło. Ros tylko spojrzał w bok i zmierzył się spojrzeniem z Benaresem, który najwyraźniej nie spodziewał się, że jego magia po prostu odbije się od tej należącej do białookiego, który wpadł na podobny pomysł. 

– Wypierdalajcie stąd! – wypluł Ros i jak ostatni szaleniec podszedł do potwora, niezmordowanie krzycząc – Do tyłu! No już, cofaj się, cofaj, cofaj!

Bestia warczała i marudziła, zapluwając wszystko spienioną śliną i kręcąc łbem, gdy ta mała istota nieumiejętnie próbowała nią kontrolować. Lerdis za to miał wrażenie, że zanim to monstrualne coś całkiem wypełznie z korytarza, on sam zdąży się zrzygać i po prostu tam zdechnie. To co kiedyś było kwintesencją istoty świadomej, to co tak uparcie próbował utrzymać, z każdą chwilą kruszyło się coraz bardziej, niczym zwisający nad oceanem klif. Wpadało w zimną, czarną otchłań jakiejś martwicy, a Ros stał na krawędzi i próbował utrzymywać ją w ryzach. Gdzieś z tyłu zabrzmiał głos Asmodaya i niespodziewanie, gdy tylko monstrum wychyliło łeb z wejścia przeraźliwie przy tym  zawodząc, oba pionki czerwonookiego wyskoczyły wykorzystując okazję. Sam ich dowódca jednak był zbyt niewymiarowy na takie akcje i zaraz zrównał się z Rosem, jakby próbując się zorientować jak długo Lerdis był w stanie jeszcze wytrzymać. Po rosowej minie i coraz agresywniejszych ruchach  bestii łatwo było dojść do wniosku, że nie za długo. Czerwonooki zaklął, a Rosowi przeszło przez myśl, czy czarnowłosy basior nie wykorzysta go jako żywej tarczy, a potem znów wrzeszczał na samego siebie w myślach, że bestia z każdym krokiem coraz bardziej mu się wymykała. Niespodziewanie Asmoday sam rzucił się w przód, a resztki kontroli jakie białooki miał nad monstrum pękły. Po wszystkim. Monstrum wyczuło swojego przeklętego twórcę. Lerdis zaklął na głos, gdy zamrowiło go pod czaszką a widok zafalował, lecz zaraz się ogarnął i spojrzał za Xynthem, który… którego już nie było w korytarzu razem z nim. Bestia wściekła się na powrót i wgramoliła do środka jeszcze bardziej, pobudzona zapachem wroga, próbując dosięgnąć jednookiego umysłowego natręta. Wilk nawet nie miał czasu na wyklinanie tego, że został wykorzystany i porzucony. W pośpiechu stworzył z lodu gruby taran i podjął się desperackiej próby odgruzowania pogrzebanego wejścia, uciekając jak najdalej od długich, powykręcanych kończyn. Bestia ledwo zdołała smagnąć szponem łapę basiora, gdy kamienna ściana osunęła się, powalając Rosowi wyślizgnąć się niebezpieczeństwu. Wychodząc poza mrok korytarza momentalnie spojrzał w górę, by ocenić stan zniszczonej ściany, jednak tak jak się spodziewał – mury rzeczywiście się skruszyły, jednak siatka otaczająca arenę wciąż uniemożliwiała wydostanie się na zewnątrz. 

– Niesamowite, żyjesz.

Białe uszy zastrzygły, a mordercze spojrzenie padło na Asmodaya, który nonszalancko siedział na trybunach, jakby oczekując na rozwój wydarzeń. Ros zeskoczył z gruzu i obejrzał się na zad monstrum, które ewidentnie wcisnęło się za daleko niż powinno w korytarzu. Wciąż przeraźliwie wyło i szarpało, a jego uwolnienie się było kwestią czasu.

– Ja jeszcze żyję ale chciałbym zobaczyć jak sam sobie z nim radzisz – fuknął Lerdis, który pomimo ogólnej wrogości podszedł do czerwonookiego. Tamten w odpowiedzi prychnął – Widzę, że ty też nie możesz się tego doczekać. 

– Przezabawne. – wymruczał Asmoday bez grama wesołości, a jego wzrok wciąż świdrował trzęsącą się kopułę kamieni – Właśnie zablokowali wszystkie wyjścia. Jesteśmy uwięzieni.

Jednooki przez chwilę milczał. Miał w głowie tak dużo pytań, że nie wiedział, które powinien zadać jako pierwsze. 

– Jakie ma słabe punkty?

Czerwone ślepia ześlizgnęły się na to białe.

– Dlaczego miałbym to wiedzieć? – prychnął Xynth, jednak wystarczyło jedno, dosadne spojrzenie To ty masz skaner w głowie. Jak ci się wydaje?

Ros miał ochotę złapać za ten martwy, cyniczny ryj i wgnieść go w kamień. Mógłby to zrobić. Chciał to zrobić. Ostatecznie zacisnął zęby i odwrócił swoje myśli od Asmodaya, skupiając się na sytuacji. Poprzedniego dnia przybył w to miejsce z Bisigalem i szóstką jego wilków. Powinni już się zorientować, że ich dowódca nie wyszedł z terenu areny i oczywiście będą go szukali, nie wspominając o tym, że ktoś z zarządu przecież musiał także pozbyć się w końcu potwora. Ros więc miał kilka opcji, na przykład mógł się schować i przeczekać albo… 

– I co, wpadłeś na coś?

 Nim podjął decyzję, ruda powykręcana poczwara wygrzebała się z gruzów i głęboko zaciągnęła się zapachem otoczenia. Gdyby nie ten gest, Lerdis zapomniałby o ilości ciał porozrzucanych po całej arenie. Zerknął na Asmodaya.

– Jesteśmy w punkcie bez wyjścia. Jak ci się wydaje?

Xynth powstał i choć siedział w rzędzie niżej niż Ros, ich głowy były na tym samym poziomie. Białe poszedł w jego ślady. Stali przez chwilę nieruchomo, podobnie jak zasapana, połamana bestia, szukająca w jakiś sposób tropu stwórcy. Nastał ten moment, w którym już nie było opcji na dalszą dyskusję i sytuacja wymagała czynu. Jednooki nawet nie potrzebował poleceń ani planu. Obserwując całą nieruchomą sylwetkę samozwańczego naukowca, mógł do pewnego stopnia odczytać jego zamiary, choć wizja była bardzo skomplikowana i zwyczajnie dziwna. Ktoś inny mógłby podskoczyć przy nagłym ruchu tego wychudzonego cielska gdy wystrzeliło w dół trybun, lecz Ros tylko skrzywił się pod nosem, nim sam ruszył do akcji. Potwór planował zabić Asmodaya, to było jasne i tak samo jasne było to, że Xynth nie miałby szans w starciu jeden na jednego. Białooki byłby następny w kolejce, a jego szanse wcale nie byłyby większe.

Do dupy.

Ruda bestia podkurczyła kończyny, odnajdując tego, którego szukała, a następnie puściła się za nim w szaleńczym pędzie, ślepym do tego stopnia, że nie zdążyła zahamować i spadając w dół areny zdołała tylko wyrwać z trybun kilka ławek. Ze środka nagle rozbrzmiał wrzask kolejnych istnień, a ryk mutanta zatrząsł areną. W górę poderwały się tumany piasku odcinając widoczność, gdy bestia wzięła się za uciszanie uwięzionych z nią dusz. 

Białe oko tylko na chwilę spoczęło na Asmodayu, który odwzajemnił to spojrzenie, lecz żaden się nie odezwał. Chwile mijały, a w ich głowach nie powstawał nawet zalążek planu. W końcu dopadając do dolnej części trybun, Białe złapał za kilka z naruszonych desek, będących do tej pory siedziskami, i bezczelnie wyrwał je razem z gwoździami. Z braku lepszego zajęcia (ani możliwości obrony) drugi wilk do niego dołączył, jednak krzyki jeszcze nie ustały, kiedy rozdziawiona paszcza ponownie wychyliła się z piaskowego obłoku. Wszystko zadziało się błyskawicznie. Ogromne pazury wyorały w kamieniu grube doły, kiedy powykręcane cielsko ukazało się dwójce wilków. W następnej już chwili monstrum zaszarżowało i zanim ktokolwiek mógł zareagować Asmoday znajdował się dwa metry dalej, między jego zębiskami. Podniósł się wrzask jeden, dołączył do niego drugi, a potem trzeci, kiedy brzuch bestii został przebity drewnianym palem. Bestia szarpnęła i wypluła czarnego basiora, jednak jej niezadowolenie nie opadło, a wręcz wzniosło się na wyżyny wkuriwenia. Lerdis nagle odniósł wrażenie, że ta tylko urosła, prostując się na krzywych łapach, z deską wystającyą z jednego boku. Martwe oczy pociemniały jeszcze bardziej, a z nozdrzy buchnął kłąb pary. Niezdolny do zamknięcia się pysk niespodziewanie zawisł nad łbem jednookiego, wydając z siebie bolesne pomruki, jednak ten nie zamierzał się przyglądać. Nim potwór ruszył, basior uskoczył w bok, a za nim leciał kolejny drewniany pal. Drewno świsnęło i odbiło się tuż pod żuchwą bestii, która jeszcze próbowała złapać za zad napastnika. Mając jednak większe od niego cielsko, jej naturalnie łatwiej było się przemieszczać między trybunami, zaś mniejszemu wilkowi… zdecydowanie łatwiej było stracić równowagę. Padł na brzuch jak długi, a jego tylną nogę przeszedł gwałtowny impuls w miejscu pięty. W następnej chwili był już ciągnięty w tył i choć próbował się wyrwać, miał wrażenie że w ten sposób tylko straci nogę. Wrzeszczał z bólu, wyżynając w podłożu kolejne koleiny, gdy zębiska chwytały coraz dalej i dalej. W desperacji próbował przewrócić się na grzbiet żeby złapać kontakt wzrokowy z potworem, jednak to nie był już wilk. Tam nie było co łapać. Był zbyt zniszczony, a Lerdis wciąż ujadał jak oszalały. Miażdżący uścisk w nodze odbierał mu zdolność widzenia i racjonalnego myślenia. W ostatniej chwili przestał się szarpać i wziął pazerny wdech, a ból przeszedł na całą lewą kończynę, rozciągając się do rdzenia kręgowego. Nacisk nagle zelżał. Wilk pod wpływem adrenaliny zerwał się na bok i podniósł łeb, próbując poznać napastnika, choć pierwszym co zobaczył na kolorowej plątaninie futra był intensywnie czerwony kłębek chaotycznie czepiających się siebie nici. Wiedział czym był ten kłębek i nim do końca odzyskał zmysły, na powrót rzucił się na wroga. Tym razem innego wroga, niż wspomniany kłębek. Asmoday nie mógł nawet wzrostem konkurować z bestią, a co dopiero masą, więc z każdą chwilą zdawał się znikać pod krwisto rdzawą masą. Poszarpane drewno wypadło z jej boku, pozostawiając poszerzającą się dziurę. Wzajemnie kąsali się po szyjach, kończynach, uszach, warcząc i rozdzierając skórę i choć ta bestii zdawała się być dużo grubsza, po chwili Ros nie był w stanie określić który z nich nagle zalał się strumieniem szkarłatu. Którykolwiek by to nie był, oboje zaczynali się krztusić, tarzając w posoce, charcząc i plując w walce o przetrwanie. Biały wilk natychmiast do nich dołączył, karykaturalnie skacząc i odciążając nogę. W końcu doskoczył i zacisnął szczęki na uchu bestii. Zaparł się na wszystkich czterech kończynach i całej siły pociągnął w swoją stronę, odsłaniając Asmodayowi tchawicę. Ostre zęby czerwonookiego nie potrzebowały zaproszenia, natychmiast tnąc i rozgryzając tkanki do momentu, w którym ilość krwi wystarczyłaby, żeby cała ich trójka mogła się w niej wykąpać. Bestia szybko straciła dech. Walczyła i szarpała, jednak dwaj pchani żądzą przetrwania napastnicy nie dali jej szans. Białe oparł się o nieruchomy łeb i głośno zasyczał, patrząc na swoją nogę.

– Kurwa, znowu lewa – wymamrotał, podciągając ją pod siebie, a dopiero potem spojrzał na drugiego wilka. 

Asmoday tymczasem zaniósł się kaszlem, a z pyska i otworów nosowych wycharczał krwiste gluty. Wyglądał gorzej niż po ich własnej walce. Boki jego ciała były brutalnie pokaleczone, podobnie jak drżące, przednie łapy, a zziajany Ros zastanawiał się co z tym faktem zrobić. Dostrzegł jednak coś jeszcze. Podniósł się, marszcząc brwi.

– Ej, ty.

Rozdygotana czaszka podniosła się, a spod fałdu skóry niespodziewanie wylała się mała kałuża, już chuj wie czyjej, krwi. Nie to jednak zwróciło uwagę Rosa.

– Ty nie czujesz bólu – wymruczał z konsternacją.

Czerwone ślepia jakby zabłysnęły bardziej i choć głos czarnowłosego zazwyczaj był niski, tym razem brzmiał jakby jego krtań była ściskana przez imadło.

– No co ty… 

Białe patrzył na niego i nie mógł powstrzymać złośliwego uśmiechu, nawet krótko się zaśmiał. Po tym jednak minął rannego basiora i podskakując skierował się do wyjścia, stale czując na grzbiecie palące, czerwone ślepia. Nie przejmował się tym jednak. Podszedł do zamkniętej bramy i przyłożył nos do zapieczętowanego przejścia. Wziął wdech.

– OTWIERAJCIE TO KURWA – ryknął. Sekundę później zamki trzasnęły, a w przejściu pojawił się nie kto inny, jak sam organizator wydarzenia. 

– Dowódco B… Białe! Naprawdę tu byłeś! Na bogów, jesteś cały we krwi, czy ty...? Czy ja..?! – jąkał Kolano, wyraźnie przejęty całym wydarzeniem. Jego oddech był nierówny, a wzrok rozbiegany, gdy śledził całe ciało białego - teraz już czerwono białego - wilka. Nie zwrócił uwagi, że zaraz za nim do środka wbiegli Benares i Eden, którzy natychmiast zlokalizowali swojego dowódcę, a potem cały tłum gapiów wyższej i niższej rangi. Każdy chciał zobaczyć wynik masakry, niektórzy szukali bliskich, płakali i skomleli, piszczeli i wymiotowali.

– Szefie! – krzyknął nawet skądś Bisigal, jednak gdzie Ros by nie spojrzał, widział tylko te głupie, przeszkadzające wilki. Nie miał czasu.

– Przy zwłokach wykrwawia się jakiś wilk, niech ktoś go połata – rzucił, nie odpowiadając na przejęty ton Kolana – Może być na mój koszt, niech stracę – dodał z syknięciem, podciągając pod siebie kulawą nogę.

Basior kiwnął głową i od razu machnął na kogoś łapą. W tłumie i zamieszaniu Lerdis nie był w stanie się zorientować w sytuacji, więc zwrócił łeb na czarne ciało, podpieranie przez dwie mniejsze sylwetki w oddali. Obserwował go do momentu, w którym niski bas Kolana przedarł się przez cały tłum i kazał wszystkim wypierdalać, a do akcji wkroczyli osiłkowie. To nie była najbardziej elegancka gala, więc niejedna osoba wyleciała na kopniakach. Wykorzystując sytuację, Białe po prostu próbował wtopić się w tłum, choć nie pomagało mu w tym to, że tłum się przed nim rozstępował jakby roznosił zarazę. Zakrwawiony, kulejący, z mordem w oczach. W końcu pozwolił sobie na odetchnięcie, gdy u jego boku pojawiła się sylwetka dowódcy piątej frakcji jego gangu. Bisigal z chłodnym wyrazem na pysku nachylił się nad zakolczykowanym uchem.

– Potrzebuje Szef medyka? 

– Nie, ale daj mi płaszcz.

– Oczywiście. 

Płaszcz Bisigala nie był w stanie zakryć ani wyraźnej kulawizny, ani plam z krwi okrywających pół rosowego pyska, jednak jeśli basior miał czuć się jak obrazek na wystawie, to przynajmniej gapie zapamiętają jego pysk, a nie odniesione obrażenia. Nagle miało to niezwykłą wagę. Zawsze miało. Możliwie szybko wysunęli się z tłumu, a za ich plecami słychać było krzyki Kolana, który prawdopodobnie pierwszy raz w życiu nie był w stanie opanować sytuacji. Wilki były roztrzęsione. Jedni chcieli odzyskać zwłoki, inni żądali zwrotu pieniędzy, a jeszcze kolejni dociekali czy to była część programu. Ros rozmasował czoło.

– Wracamy do domu, Bisigal. Ten kurwidołek doprowadza mnie już do szaleństwa – zawarczał, a kolejne spojrzenia opadały na jego sylwetkę. Ich głosy stawały się tym bardziej natrętne, im więcej wilków go rozpoznawało. Łączyli kropki. Bestia była martwa, a dowódca Krwistych wyszedł z tego żywy. Co tam zaszło? Czy był ktoś jeszcze? Czy bestia naprawdę została pokonana? To naprawdę był ten wilk? Ilu poległo?

Renifer został wezwany, a tymczasem Bisigal znów usiadł blisko dowódcy i zerkał na niego z ekscytacją, całkiem zrzucając maskę.

– … na pewno nie potrzebujesz medyka?

– Nie, to tylko głupota. Zaraz się zagoi – wymamrotał Białe przez zęby, a przed jego oczami ponownie stanęła bestia, a potem zamglony, czerwony kłębek. Gdyby nie ten zasrany kłębek, który potem wziął na siebie większość obrażeń, głupota zmieniłaby się w odgryzioną nogę. 

– A opowiesz mi co tam zaszło?

Głos Bisigala był jeszcze cichszy, tak, aby nikt nie słyszał. Już czuł tę nową, naradzającą się na jego oczach legendę. Białooki jednak wciąż przeżywał odbyty pojedynek i choć jego pysk był po prostu chłodny, basior czuł, że to adrenalina jeszcze utrzymuje go w ryzach. Zaczął się nagle zastanawiać czy ten czarny dziad w ogóle z tego wyjdzie. 

Co za… co za nonsens.

– Szefie?

Ros zadrżał. Zamrugał. Zrobiło mu się niedobrze.

– Może kiedyś. 

<Asmoday?>


Słowa: 2672 = 129 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics