piątek, 31 marca 2023

Od Vallieany, CD. Lys i Tin

Wadery galopowały na złamanie karku, ptaki u ich boku ćwierkały z oburzeniem, a świat przed oczami Vallieany podskakiwał nierówno wraz z każdym ruchem zadu, do którego przylgnęła całym ciałem. Hop, hop, hop. Tu gałęzie, tam kamienie, tu znowu drzewo, a nieszczęsny gronostaj musiał przytrzymywać się zębami grubego futra, żeby podczas szalonego pościgu nie zlecieć z ich grzbietu. Szczerze powiedziawszy, Zerdinka była tak zaskoczona ostatnimi wydarzeniami, że nawet nie miała czasu na stosowną reakcję pod względem emocjonalnym. Była po prostu ekstremalnie zdziwiona. 
Niespodziewanie w powietrzu rozniosło się urwane jęknięcie, a w tym samym momencie Valli gwałtownie podskoczyła wraz z tyłkiem Lys i Tin. 
– Takie to zabawne, co?! – wypluły rozgniewane, kiedy gronostajka na ich plecach dochodziła do siebie.
Naprawdę go dopadły?!
Szybko się otrząsnęła i wskoczyła na głowę wader, żeby zorientować się w sytuacji. Z tyłu głowy miała na uwadze sprawdzenie stanu kamieniarek, jednak tym razem ciekawość wygrała. I rzeczywiście, przed masywnymi łapami kózek widniały dwie tylne nogi i kawałek czarnego ogona, gdyż pozostała część… napastnika..? Valli nie wiedziała do końca kto w tamtym momencie był napastnikiem, ale na pewno reszta tamtego drugiego tkwiła nieruchomo w kupie śniegu. Lerdiski ciężko westchnęły między kolejnymi sapnięciami.
– Wszystko dobrze, Valli? – zapytały, unosząc lekko łepek ku górze.
– Tak, nic mi nie jest. 
Pogładziła głowę Lys i Tin w zamyśleniu.
– A ty tam, żyjesz? – Lys znów przybrała gniewny ton, kierując go w stronę nieznajomego. 
Nagle niedługa, czarna kitka poruszyła się na boki. Wadery schyliły się na łapach, gotowe do ewentualnej obrony, a Vallieana schowała się za grafitowymi rogami. 
– Mmfmf!
Ucho kózek drgnęło, a powietrze przeszyło krótkie “huh?”. Nie straciły jednak czujności.
– Wyłaź z tego śniegu, a potem mów! I nie próbuj żadnych sztuczek, bo pożałujesz!
Minęła chwila, po której czarne nóżki schowały się w śniegu, a potem znad białej powłoki wychyliła się mała głowa, czarna jak u jakiegoś diablęcia. Najpierw rozejrzała się przed sobą, a dopiero potem obróciła się w stronę wader (to znaczy, wadery i gronostaja), mierząc Lys i Tin z najbardziej obrażoną miną, na jaką było ją stać. Mina ta kontrastowała jednak z płaczliwością tonu, z jakim się wypowiadała
– Dźgnęłaś mnie w plecy, to boli – burknęła.
– A ty prawie zabiłaś naszą Vallieanę! Należało ci się! – wykrzyczała Lys natychmiast, nie pozwalając zrobić z nich “tych złych”.
– Ale nikogo nie zabiłam, więc nie, wcale mi się nie należało! 
– Właśnie, że należało!
Wadery zaczęły się ze sobą kłócić i choć młode diablę nie wyglądało do końca jak wilk, głównie ze względu na abstrakcyjnie duże uszy, nos przypominający ten nietoperza i błoniaste skrzydła, wyrastające z jej boków niczym dodatkowa para łap, zdecydowanie mogło podchodzić pod Lerdisa. Było też waderą, ewidentnie nieletnią. Wykorzystując chwilę zamieszania, Vallieana zsunęła się z powrotem na grzbiet Lys i Tin, a stamtąd do koszyka z kamieniarkami, żeby sprawdzić stan ptaków. 
– Nic im nie jest? – spytały kózki, nagle wytrącając się z dyskusji z drugą Lerdiską. 
– Na szczęście nie ale powinnyśmy iść dalej.
Obca waderka zmarszczyła brwi.
– Twój zwierzak naprawdę gada? Cool. 
Lys i Tin wymieniły porozumiewawcze spojrzenie z Vallieaną. Młoda albo udawała, albo rzeczywiście to wcale nie ona była winna zmiany formy niebieskookiej. Kozy jednak szybko się wyprostowały i skonfrontowały z ciemnoszarymi ślepiami.
– Nawet gdyby nie gadała, to i tak nie dawałoby ci pozwolenia żeby rzucać w nią szyszkami! 
Młoda obruszyła się.
– Nie jesteś moją matką.
– Dlatego wracaj do swojej matki i przestań zagrażać innym!
I cisza. 
A potem szare oczy wypełniły się łzami. 
– H..Huh, co… 
Młoda nietoperzyca zaczęła wyć, przy czym na zmianę marszczyła gniewnie brwi i uparcie ocierała oczy łapami z tymi długimi uszami rozciągniętymi wzdłuż karku. I choć Lys i Tin wyglądały na ekstremalnie zagubione, Vallieana nie mogła powstrzymać się od współczucia. Młoda zapłakała głośno i złośliwie
– Tak się skł…składa… że wyrzucili mnie z domu! Więc nigdzie nie wrócę!
Lys i Tin zastrzygły uszami z niepewnością
– Valli… ja...
Zerdinka nadal była nieufna, więc nie zeszła z bezpiecznego miejsca jakim było ciało towarzyszek, jednak wspięła się na ich kufę i pochyliła w przód, by mieć pewność, że czarnowłose stworzenie ją usłyszy.
– Masz jakąś rodzinę? Ktoś na pewno ci pomoże.
Waderka pokręciła przecząco głową, nawet nie podnosząc wzroku na czarno białe stworzenie. 
– A byłaś w jakimś mieście? Nie możesz tak się błąkać po lesie w nieskończoność i zaczepiać obcych. 
Nietoperzyca znów brzydko się zmarszczyła.
– Właśnie, że mogę.
 Zapadła cisza. Zerdinka oceniła młodą waderę wzrokiem, lustrując ją od góry do dołu. Wtedy dostrzegła u jej boku przetartą torbę, do tej pory schowaną za skrzydłem.
– Jak długo już tak żyjesz?
Znów milczenie.
– Eh, dobra, nie zostawimy cię tak – westchnęła gronostajka i obróciła się przodem do oczu Lis i Tin, czując jak te poruszają pyskiem.
– Nie zostawimy?
Niebieskooka wzruszyła ramionami.
– Wolałabym nie zostawiać, ale nikogo do niczego nie zmusimy. Myślę, że w zamian za pomoc w dźwiganiu kilku rzeczy mogłybyśmy się odwdzięczyć pomocą ze znalezieniem jakiegoś bezpiecznego miejsca, przynajmniej tymczasowo… I może czymś do zjedzenia... Oczywiście tylko jeśli wy się zgodzicie.
Vallieana nie mogła tego zobaczyć, ale na pyszczku młodej pojawił się szok, a potem zapłakała jeszcze głośniej. 


<Lys i Tin? Adoptujemy dziewczynkę? XD>
Słowa: 821 = 47 KŁ

Od Rosa - Nim bezdzień przeminie, cz. III

W mieszkaniu garbarza unosił się charakterystyczny, intensywny zapach skór i środków służących do ich bezpiecznego zachowywania, którymi przez upływ czasu zdawało się przeniknąć całe wyposażenie tego miejsca. Zapach na tyle intensywny, że Vay czuł go nawet przez całkowicie odłączony od użyteczności nos, a była to pierwsza rzecz którą poczuł tym zmysłem od paru tygodni. 

Budynek był w całości wykonany z kamienia, jednak wewnątrz było przyjemnie ciepło za sprawą rozpalonego kominka na jednej ze ścian. Całe pomieszczenie było spore i zaskakująco dobrze oświetlone, choć porozwieszane było wyłącznie parę pochodni, a prócz nich i licznych półek zapchanych przez szklane naczynia i pojemniki, ściany zdobiły również wieszaki, z których zwisały narzędzia, w tym białe struktury, wydające się być w pojedynczym oku wielkimi żebrami. Podłoga również była z kamienia i nie leżał na niej żaden dywan, jakby właściciel obawiał się, że w miejscu jego pracy podobna ozdoba nie wytrzymałaby zbyt długo. Zresztą to wcale nie było dziwne. Patrząc na ilość skór wywieszonych na specjalnym stole i stojakach, a także po szczelnie zamkniętych beczkach umiejscowionych pod przeciwległą od wejścia ścianą, łatwo można było się domyślić że to zajęcie nie było najczystszym z możliwych. 
Pośród tych wszystkich futer, szali, narzut i płaszczy okazały się być jeszcze jedne drzwi, o czym Vay przekonał się w momencie, w którym te zaskrzypiały, a po chwili basiorom objawił się starszawy Malisabis. Wilk zaskakująco wysoki jak na swoją rasę – prawdopodobnie zmieszany z jakimś Merith, jego sierść była jednak jednolicie beżowa, z charakterystycznymi ciemniejszymi odmianami na uszach i łapach oraz siwizną przypruszającą pysk i okolice oczu. Wyraz twarzy wilka wskazywał na zaskoczenie, które nabrało pozytywnego kształtu, gdy ciemne oczy wyłapały postać wesoło uśmiechniętego Arcykapłana.
– Błogosławionego dnia, Arcykapłanie! – przywitał się gospodarz, a jego wzrok od razu przeskoczył na młodego Lerdisa, który już prawie zdążył się wycofać za znajomego sobie Meritha.
– Błogosławionego dnia i tobie, panie Lothain – Erwin ukłonił się z grzecznością, nie zwracając uwagi na zachowanie młodzieńca. Przynajmniej przez chwilę, bo zaraz potem odsunął się na bok, odsłaniając zdezorientowanego szczeniaka – Vay, co robisz? Powiedz “dzień dobry” i przedstaw się. Ile ty masz lat? 
Głos basiora nie był zły, a jednak jasno wskazywał na to, że młodzieniec nie zachowuje się poprawnie. Schowany pod grubym futrem szczeniak przełknął ślinę. Z jakiegoś powodu nie chciał się pokazywać, ale jego dusza wojownika szeptała do ucha, że znowu się ośmiesza. Nie lubił się ośmieszać. Wstał, zdjął kaptur i stanął dumnie (no, może nadal lekko skwaszony) obok Arcykapłana, który wciąż uśmiechał się z boską wręcz łagodnością. 
– Przepraszam. Moje imię to Vay, pochodzę z rodu Sineoriginis. Moi rodzice zginęli w…
Fioletowooki szturchnął go bokiem.
– Już, wystarczy.
Jednak Lothain nie wydawał się być urażony ani pierwszym wrażeniem, ani drugim wrażeniem zaprezentowanymi przez Lerdisa.
– To w porządku. Moja godność to Lothain z rodu Carodoc. Miło mi cię poznać – Malisabis skinął głową na powitanie – Zapraszam panów do środka, zaraz poproszę małżonkę o zaparzenie herbaty i porozmawiamy.
Gospodarz zaginął za drzwiami którymi uprzednio wszedł, a goście podążyli za nim w milczeniu. Vay jednak wciąż był skonsternowany manierami na powierzchni. W jego stronach wilki zazwyczaj się na siebie rzucały – albo w uścisku radości, albo w tym ostatnim, po którym następowała nagła dekapitacja; nie wspominając już o ujawnianiu swojego nazwiska przy pierwszym spotkaniu, bo to tylko prosiło się o atak na bliskich. Na ukłony i szacunki także zasługiwało parę wilków, ale na pewno nie jednookie sieroty. Nie rozumiał tej przesadnej grzeczności, podążał jednak za poleceniami kapłana jak cielę prowadzone przez matkę, zakładając bezmyślnie, że ta nie wepchnie go do paszczy drapieżnika. A mogłaby. Chyba. Vay wiedziałby więcej o matkach, gdyby kiedykolwiek jakąś miał.
– Proszę, siadajcie.
Garbarz wskazał na nieduży, okrągły stolik znajdujący się w pokoju przylegającym ścianą do tego poprzedniego, a sam odszedł w stronę schodów znajdujących się na rogu, by zaraz zniknąć pod linią drewnianej podłogi.
Tutaj także była masa gotowych futer, jednak w odróżnieniu, można było je znaleźć zarówno na ścianie, jak i na podłodze, a co cieńsze i mniejsze fragmenty znalazły dla  siebie miejsce nawet na stole czy półkach. Vayowi to miejsce przypominało grotę, ale bardzo przytulną i ciepłą grotę. Ze względu na ilość sierści, ognia nie mogło być tu wiele, więc w zamian, z sufitu zwisał żyrandol wysadzony magicznymi kamieniami, na którym pojedyncze białe oko zatrzymało się na dłużej. Zaraz jednak stracił i nim zainteresowanie, a spojrzenie przesunęło się w miejsce, w którym zniknął beżowy Malisabis. Na dole pewnie była kuchnia i sypialnia. Przez myśli wilczka przechodziły przypadkowe uwagi co do życia ogólnie. Na przykład to, że sam spał kilka razy w podobnych domach, ale nie lubił tego. Czuł się za bardzo wyeksponowany bez zgrai towarzyszy z którymi spał we wspólnej komnacie, nawet jeśli czasem było gorąco, duszno i śmierdziało – tak podobało mu się dużo bardziej, niż gdy musiał siedzieć nocami sam na sam z Ivo. Potem jednak doszło do napadu na Verdisów… Też było późno, a on przecież był razem z watahą; też śmierdziało. Jakieś pięćdziesiąt wilków w jednym miejscu. Bezdzienni wpadli i urządzili sobie rzeźnię, zabijając i raniąc wszystkich, którzy brutalnie byli wyrywani ze snu i natychmiast stawiani przed wyborem – gryź albo zagryzą ciebie. Przynajmniej na początku to mogło tak wyglądać, bo w rzeczywistości nikt nie dostał tego wyboru. Wszyscy byli gryzieni lub zagryzani, ale po tylko jednej stronie. Nie miało znaczenia, czy byli we wspólnej komnacie, w magazynach, czy samotnie w gabinecie dowódcy. 
Gryzieni lub zagryzani.
– Wszystko w porządku?
Szczenię poderwało się, gdy poczuło szturchnięcie przy karku. Natychmiastowo zjeżyło się i kłapnęło zębami, wydając z siebie wysoki kwik. Otwierając oko szeroko jak lunatyk odchylił się w tył w bezwarunkowym odruchu. Wiedział, że zaraz drugi basior złapie za skórę i przygniecie całą swoją masą do ziemi, by wymierzyć mu karę, a Vay bardzo, bardzo tego nie lubił. 
Arcykapłan jednak szybko się odchylił w drugą stronę, a jego uszy powędrowały w górę razem z brwiami. Nie spodziewał się takiej reakcji, więc w pierwszej chwili był zaskoczony, jednak zaraz zrozumiał, że to on głupio postąpił. Zorientował się, że nie powinien zaczepiać w ten sposób szczeniaka z głową pokrytą otwartymi ranami, z których wciąż sączyła się gęsta ropa wspomnień.
– Przepraszam. Nie chciałem cię straszyć – powiedział szybko, na powrót się prostując, a jego mimika wyrażała zakłopotanie. 
Mina szczeniaka zaś sugerowała, że basior powinien się odpierdolić i najlepiej odpierdolić szybko i daleko stąd. Przynajmniej przez chwilę. Poszarpane uszy, do tej pory sztywno położone po karku nieco się rozjechały na boki, spojrzenie srebrnej tęczówki na powrót zmiękło, a niebieski język wylądował na opatrzonym przez medyków nosie. Chwilę mu zajęło powrócenie do poprzedniej pozycji, jednak oko nie spoczęło więcej na Arcykapłanie, a uszy nie wyprostowały się do swojej typowej pozycji. Wyglądał, jakby nigdy nie wrócił do rzeczywistości, a poprzednia reakcja wynikała wyłącznie z nawyku. Erwin nie mógł jednak spuścić z niego wzroku, zahipnotyzowany. Aż nie westchnął. Sam nie wiedział czemu. Nie powinien tak się przejmować, a jednak poczuł ukłucie gdzieś w głębi serca. Dziecko z podziemi w jego oczach stało się nagle tylko dzieckiem, choć nieco skrzywionym… a może skrzywdzonym.
W końcu Lothain wrócił na parter z czterema kubkami herbaty, a za nim przyszła jego partnerka. Merith musiał ściągnąć swój wzrok przyklejony do szczenięcia i poświęcić go waderze, która nie zamierzała ukrywać, że jest zachwycona widokiem Arcykapłana w jej mieszkaniu. Uśmiech na jej postarzałym pysku kwitł jak kwiatek z młodziutkiego pączka, a przed jej nosem sunęła taca ze świeżymi ciastkami. Biały basior oczywiście od razu odwzajemnił uśmiech, zaś Vay wbił nieco zamroczony wzrok w parę. Gdy jednak ci skończyli wymieniać uprzejmości z Arcykapłanem, młody również wyprostował się i patrząc waderze w oczy, lekko pochylił głowę.
– Vay z rodu Sineoriginis. Miło mi Panią poznać.
Zupełnie jakby nie był sobą, a może właśnie był sobą aż za bardzo. Wadera, Agropius o kolorze futra w jasnych i ciemnych odcieniach niebieskiego, również kulturalnie mu skinęła, mrużąc przyjaźnie zielonkawe oczy oddzielone od świata za parą okularków.
– Eipura z rodu Carodoc. Mi także jest bardzo miło cię poznać, Vay. Wiele o tobie słyszałam.
Wilczek na chwilę zamarł, nim rzucił kątem oka na siedzącego u jego boku Arcykapłana. Zaczął się intensywnie zastanawiać co Eipura mogła usłyszeć i dlaczego. To spojrzenie nie było jednak szczególnie dyskretne, więc atmosfera zmieniła się w coś między napięciem, a rozbawieniem. Bardzo dziwny rodzaj atmosfery, jakby ktoś próbował zawiadomić o radosnej nowinie, która wcale nie musi okazywać się równie radosna dla obu stron. Na ratunek przybył jednak zupełnie nieporuszony Erwin. Uśmiechnął się pogodnie i podniósł filiżankę do pyska całkiem zrelaksowany.
– W rzeczywistości to było tylko parę rzeczy. Sam nie znam zbyt dobrze Vaya, spędziłem z nim zaledwie kilka godzin, a to o wiele za mało, aby móc kogoś ocenić. Szczególnie mając na wzgląd jego przejścia, wiele też nie pamięta ze swojej przeszłości.
– Ah tak, oczywiście, oczywiście – naprostowała szybko wilczyca, wciąż wpatrując się z zauroczeniem w basiora. Dla odmiany Lothain spoglądał na szczeniaka, a jednooki nie wiedział gdzie powinien patrzeć. Wciąż nie wiedział dlaczego miałby podlegać tematom rozmów, ani dlaczego został przyprowadzony w to miejsce. Miał ochotę wrócić do szpitala. Lekarze przynajmniej mu o wszystkim mówili, nawet jeśli nie pytał. Ivo też mu zawsze wszystko mówił wprost. 
– Tak czy inaczej, proszę, czuj się tu swobodnie, Vay. 
Młodzieniec zastrzygł uchem, a za nim poszedł wzrok. Patrząc tak na waderę, przypominał kopniętego szczeniaka. Wszyscy nagle odnieśli wrażenie, że to spotkanie miało potoczyć się inaczej – w szczególności troje dorosłych, którzy ewidentnie mieli problem z dojściem do sedna sprawy. Nie doszli. Lothain odchrząknął.
– Może chciałbyś dowiedzieć się czegoś o mojej pracy?
Jednooki zamrugał.
– O wyprawianiu skór?
– Mhm.
– Tak, bardzo… bardzo chętnie… – szczenię kontrolnie spojrzało na Erwina, który zachęcająco pokiwał głową, chcąc niewerbalnie go wesprzeć.
Tymczasem Maisabis odszedł od stołu i skierował się do pierwszego pokoju, który poznali wchodząc do budynku. To tu było najwięcej narzędzi, które mogły wskazywać na fach starego basiora, i które od samego początku zaintrygowały Vaya. Młodzieniec z ciekawością podszedł do zawieszonych na ścianie długich, zaostrzonych na jednej krawędzi kości.
– Czy to żebro? – zapytał odważnie, zwracając łebek na basiora, który już zdejmował wyprawione materiały z jednego ze stołów i odkładał na kolejny. Słysząc jednak cienki, lekko ochrypnięty głos zareagował niemal natychmiast.
– Tak, ze specjalnej, mięsnej odmiany renifera. Można nimi łatwo ściągać wszystkie miękkie tkanki spod skóry.
Beżowy wilk odsunął jeden ze stojaków i kiwnął głową, żeby jednooki podszedł bliżej i się przyjrzał. Przed nimi stał kolejny stojak, a raczej pionowo stojąca drewniana rama z haczykami na linkach skierowanymi do wewnątrz. Zaczepiona na nich była nieduża sarnia skóra pokryta białym osadem.
– Widzisz? Ta już jest czysta – starzec pogładził łapą kawał ciała, który kiedyś stanowił dla jakiejś istoty zewnętrzną okrywę. Wbrew temu co powiedział, pod jego dotykiem biała skorupa zaczynała się kruszyć – Musi się rozciągnąć, a sól wydobędzie wilgoć. Potem trzeba będzie nasmarować tym.
Wilczek słuchał każdego zdania, chłonąc pobieżnie przekazywane mu informacje jak gąbka. Choć na początku nie czuł się szczególnie zobowiązany do zapamiętywania czegokolwiek, po pewnym czasie zaczął traktować te ćwiczenia niemal jak misję – za cel postawił sobie dowiedzieć się jak najwięcej, a potem powiedzieć o tym wszystkim Erwinowi. Chciał go zaskoczyć i zobaczyć jego reakcję, usłyszeć słowa aprobaty.

I choć wewnątrz siebie spodziewał się tego, co miało nadejść, nigdy nie zdołał się do tego przygotować. Kończył opowiadać o żebrach, a kapłan, który do tej pory słuchał z zaciekawieniem, w końcu podjął rozmowę.
– Chyba ci się spodobało garbarstwo, skoro tak dużo pamiętasz.
– Możliwe – rzucił młodzieniec, zerkając czujnie na starszego, szukając jakichś oznak zadowolenia. Tym bardziej kolejne zdanie było ciosem. Punktem bez odwrotu.
– Myślę, że byłoby ci tu dobrze. A ty jak myślisz?
Głos Erwina był tak ciepły, jak odcień nieba, które widniało przed ich nosami, gdy wracali do szpitala. Jak pomarańczowo-różowe, wieczorne kolory, przy których aura rannego Rosa, jakby na przekór dla dobrych zamiarów Meritha, drastycznie pociemniała. Niemalże sam odczuł gruby cierń, który wrzynał się w resztki tej niepewnej, szczenięcej stabilności. Cierń złożony z całego narostu stresu, obaw, który przebił duszę Vaya gdzieś w połowie całej tej pewności siebie i bezsilności, które mu towarzyszyły, i z którymi próbował przetrwać realia życia na powierzchni. Arcykapłan jednak nie chciał patrzeć w taki obrazek. Wiedział, że nie zobaczyłby tam niczego poza niewypowiedzianym “i ty też mnie zostawisz?”, więc wygodnie nie patrzył.
– A oni w ogóle mnie chcą?
– Co?
Pytanie i bezduszny ton z jakimi to pytanie padło uderzyły Erwina z podobnym impetem, z jakim sam zadał cios jednookiemu zaledwie chwilę wcześniej.
– Co mam im do zaoferowania w zamian? Wyżywienie, miejsce do spania, bezpieczeństwo - to wszystko kosztuje, prawda? Zwykłe wyrabianie futer wystarczy?
– Vay… Tak, to wystarczy, naprawdę.
Młodzieniec wpatrywał się przez chwilę w fiołkowe oczy, po czym odpuścił.
– To jest starsza para, która nie ma nikogo innego. Twoja obecność i praca będą wystarczającą zapłatą, uwierz mi na słowo. 
Jednooki nie chciał dyskutować, albo raczej chciałby, ale nie potrafił. Nie miał słów, by się sprzeciwić, więc po prostu odrzucił to wszystko w niebyt. Podpiął pod zakładkę o nazwie “zło konieczne” i znów się poddał. 

Słowa: 2108 = 151 KŁ

Od Sakiego - "Życie krętymi ścieżkami wodzi"

Życie krętymi ścieżkami wodzi
Jakby nie chciało nas, byśmy doszli do końca
Jakby chciało nas wpuścić w maliny
I nigdy nie wypuścić

Tak stoję teraz ja
Saki Dalais
Na rozstaju dróg, gdzie jedna idzie dalej
A druga prowadzi do malin

Wiem, że chciałbym zostać
Tu jest mój dom, przyjaciele, moje maliny
Ale czego nauczę się w świecie
Gdzie wszystko wiem?

Może nie jestem gotów
Postawić ten pierwszy krok
Prosto lub w stronę owoców

Może nie jestem gotów
Zadecydować
Czy wolę odejść
Czy może zostać

Jeśli odejdę, to daleko
I nigdy nie wrócę
Nie zobaczę więcej tych śnieżnych zasp
Tego białego lasu
Który był dla mnie całym życiem

Tęsknić oczywiście będę, bo jakby tu
Nie tęsknić?
Za domem, za życiem, które się kochało?
Za przyjaciółmi, których się poznało?
Choćbym miał świat wielki zobaczyć
Najpiękniejsze cuda spotkać
Serce nie zapomni, nawet gdyby chciało

Ja, Saki Dalais, syn Amerna Dalais
Co poświęcił całego siebie, by mnie wychować
Złamię serce i odejdę
Nie. Nie mogę.

To nie ten dzień i nie ta droga
Nie ta pora, nie te gwiazdy
Może jeszcze się coś zmieni
I będę świadkiem, by to zobaczyć

Żegnaj, ścieżko w nieznane
Witajcie z powrotem, zmrożone maliny
Jeszcze nigdzie się nie wybieram
Nie ma tak łatwo!

Pewnie będę ledwo koniec z końcem wiązał
I co z tego?
Jest coś ekscytującego w niepewności jutra

W obawie, czy na jutro starczy
Czy się nora nie zawali
Czy mnie nikt zaraz nie zje
Dreszcz emocji! Co się zdarzy?

Na podróży to bym wiedział
Będę iść, o tej zacznę polować
A tutaj może ktoś wpadnie na herbatę
Albo znowu to ja wpadnę, tylko że do zaspy

Nie obchodzą mnie podróże
I cudy tego świata
Niech mnie pocałują w... nos
Ja się jeszcze nie wybieram
Niech mnie wołają, ile chcą, ile mogą
Ja jeszcze kija włóczykija nie przyodziewam

Słowa: 301 = 20 KŁ

czwartek, 30 marca 2023

Od Wenusa - Trening VIII

Wenus prychnął. Jego wyprawa odbywała się samotnie tym wyjątkowym razem. Szukał bowiem ładnego prezentu dla siostry bliźniaczki, która pewnie szukała takowego dla niego. Przemierzał sobie zaśnieżone błonia jakiegoś odludzia. Nie wiedział dokładnie co może się jej spodobać, ale obrał sobie za cel pobliskie jaskinie. Może jakiś kamień, równie piękny co oni. Przejście przez spore połacie zajmie mu chwilę. Już i tak musiał wyruszyć z samego ranka. Jego krótkie łapki pozwalały jedynie na powolny bieg. Przeklinał odrobinę swoje niewielkie gabaryty, jednak nie zaprzeczał też, że miały swoje zalety. Słodkość jest taka niedocenianym narzędziem zbrodni. W końcu kto posądzi niewinne szczenię o masowe morderstwo? W każdym razie Wenusowi nie to aktualnie siedziało w głowie. Zastanawiał się intensywnie co może znaleźć w jaskiniach. Tuptał po śniegu, na szczęście niezbyt lepkim, gdyż zimno odrobinę go utwardziło. Mimo to zostawiał za sobą niewielki ślad łapek wielkości małego króliczka. Powoli, rozglądając się z uwagą, szedł. Jego krok stawał się coraz to bardziej melodyjny, współgrając z jego umysłem, który był zadowolony z pojawiających się w nim wizji. Siostrzyczka trzymała w nich kamyk, który znajdzie, ucieszona z jego piękna. W końcu oboje lubili swoje błyskotki, kto by nie lubił? Droga dłużyła mu się, a był ledwie w połowie. Przejrzyste niebo błyszczało się błękitami nieskażone nawet jedną chmurką. Nie zapowiadało się na deszcz, ale gdzieś w oddali pojawił się cichy szum. Muff zatrzymał się wsłuchując w ten dźwięk. Może często udawał takiego niewzruszonego, ale przeciwko bestii miał niewielkie szanse, prawda? W końcu co może półtorej roczny dzieciak przeciwko wielkiemu niedźwiedziowi. Ale nic się nie działo. Szum był jednolity, kojący można powiedzieć. Szczenię ruszyło dalej. Szybko zrozumiało, że zmierza w kierunku tego dźwięku. Zaskoczony pomyślał, że to może być gniazdo jednych z tych lotnych parszywców przypominających pszczółki. Tylko nie tak łagodnych. Miał nadzieję, że to nie była prawda. W obrębie jego wzroku pojawiły się już wejścia do jaskiń, nadal oddalone, ale widoczne. Przyglądając się tak, nie widział żadnego gniazda. Wspiął się na niewielki pagórek, który dla niego był wzgórzem. Jeszcze nie górą, ale przy szczycie mało nie zjechał na tyłku w dół, potykając się o własne łapy w tym śniegu. Wstał szybko i otrzepał się. Jego oko spostrzegło, że niedaleko płynie nic innego jak rzeka. Szumiała i rwała się niezbyt intensywnie, smagając brzegi chłodną wodą. „Jednak czasami jestem idiotą.” Pomyślał. Pomylić dźwięki orzeźwienia z potworami było szczytem wszystkiego. Chcąc przyspieszyć sobie podróż przysiadł, podwijając ogon pod siebie i oplatając go przednimi łapami. Zjechał z pagórka bez najmniejszego problemu. Jego masa była niewielka, więc i ten wyczyn nie sprawił, że maluch zakopał się w zaspach. Na dole wstał otrzepując się porządnie z zebranego na sierści śniegu. Ledwo skończył zrozumiał coś o czym wcześniej nawet nie pomyślał. Na jego drodze stała rzeka. Szeroka rzeka. Głęboka, a on nie umie pływać. Przynajmniej nie za dobrze. Przysiadł sobie kawałek od brzegu cmokając. Dla dorosłego wilka, może to był ledwie niewielki, nieco wartki strumień. Wenus przypuszczał, że przekroczyli by go ze średnim trudem, mocząc się, ale utrzymując grzbiety ponad wodą. Jednak nie dla niego. To nie była sprawa prosta. Nie miał czasu obejść tego miejsca na około. Jeden dzień. Tylko tyle dostał od mamy, a i spędzenie nocy na zewnątrz nie będzie najlepszą opcją. Pokręcił głową. Potarł brodę łapą. Podrapał się po uchu. Zamlaskał niezadowolony. Co zrobić? Na jego drodze do szczęścia stało nic innego jak woda. Silny i nieprzewidywalny żywioł. Wokół żadnego mostu, zero kładek, żadnego znaku życia, poza… jakimś namiotem. Wyglądał jednak na zdewastowany przez czas. Wenus powoli podszedł do miejsca, w którym leżało rozwalone obozowisko. Zacmokał. Tanina namiotu była nienaruszona. To tylko belki wewnątrz poddały się zapadając do wnętrza.
—Można by…— zastanowił się. Pochwycił materiał w zęby i wyjął go spod śniegu. Naszarpał się przy tym, jednak mu się udało. Po chwili już rwał i splatał to znalezisko w prymitywny most. Na jego wagę odpowiedni. Przywiązał go telekinezą do krzaka po drugiej stronie i kamienia po swojej. Lina balansowała niewiele ponad nurtem. Niepewny szczeniak wszedł na swój twór. Ten zachwiał się niebezpiecznie. Wenus przełknął ślinę, jednak nie zamierzał się poddać. Co to, to nie! Znajdzie prezent dla siostry. Balansując nad zagładą dla jego małego ciała powoli sunął na drugą stronę.
Udało mu się. Drogę miał wolną, ale wrócić postanowił już inną drogą. Gdzieś pewnie jest most. Wyruszył, znaleźć kamień dla siostry!

Nagroda: 5 punktów inteligencji

Od Ody, CD. Ametrine

 Oda odetchnęła. Aroganckość jej samej i osób wokół obijało się często na jej humorze. Wadera, która wypadła z biblioteki nie była może przy zdrowych zmysłach, albo spieszyła się trochę za bardzo. W końcu nic w świecie na ciebie nie czeka, a jednak jednoskrzydła samica miała w zwyczaju chodzić swoimi ścieżkami i to całkowicie powoli. Wbrew światu, może nawet odrobinę. Wzrokiem odprowadziła białe futro samicy i odetchnęła. Leksykon znajdował się wewnątrz Królewskiego Zamku, chronionego przez patrole żołnierzy. Ta wariatka raczyła dla jednego życia ryzykować własnym, cóż za żarty, czyż nie? Oda nie była pewna czy samica poradzi sobie, jednak próbowała to wyprzeć z siebie.
Niewiele to dało. Ogień na jej świeczce na biurku nie wypalił nawet kawałeczka świecy, kiedy samica wstała. Przetarła oczy łapą, a okulary wilgotną ściereczką. Odrzuciła na bok ten kawałek materiału i odetchnęła. Samotny płomyk zawibrował przy tym nagłym podmuchu, aby zgasnąć tracąc swoje marne życie.
—Cóż za metafora — pokręciła głową i pochwyciła telekinezą klucze, aby zawiesić je w swoich zębach. Poprawiła skrzydła na plecach, aby trzymały się siebie porządniej. Miewała czasami problemy z tym paskudnym kikutem, gdyż mięśnie w nim leniły się od czasu do czasu, pozwalając mu opaść ku ziemi. Było to o tyle niekomfortowe, że utrudniało jej Wypych w górę, bo o szybowaniu od lat nie było nawet mowy. —Oh… słodkie niebiosa. Iść za nią czy nie iść? — spytała się na głos zadzierając pysk ku wielkiemu oknu. Przymknęła oczy jakby licząc, że odpowiedź przyjdzie do niej sama. — Misja samobójcza. Nie brzmi wcale tak źle. —
I tak też postąpiła. Może to nie niebiosa podyktowały jej tę decyzję, a serce. A przecież tego durnia należy się słuchać, prawda? Czasami było warto. Oda przestąpiła z łapy na łapę obserwując jedno z okien. Jej łapy zgrabnie przesunęły po chropowatej ścianie. Ile to już minęło od takich akcji. Ostatni raz wykradała się spod nosa ojca, aby popatrzeć na zamazane niebo. Ach, słodkie czasy dzieciństwa szkoda, że spędzone bez okularów. À propos tych przydatnych szkiełek. Oda musiała poprawić je po raz kolejny, a więc w obawie, że spadną zamknęła je w swoich zębach. Ostatni raz słuchając i rozglądając się za jakimkolwiek światłem w oknach zaczęła swoją wspinaczkę. Jej ogon posuwał po bluszczach łapiąc w sierść co mniejsze listki. Jednak nie mogła się tym przejmować, gdyż zatrzymałoby jej to podróż, która musiała przejść jak najszybciej. A jak Oda dostała się na same tereny zamku, do tego od ogrodu? Cóż. Miała klucze nie tylko od biblioteki i tyle sobie powiedzmy i zachowajmy w tajemnicy. Nie ważne skąd je ma. Ustawiła stopy na balkonie otrzepując jeszcze sierść. Znalazła to okno, otwarte, chociaż nie do końca. Bardziej adekwatnym określeniem byłoby słowo uchylone. Nie ma jednak niczego czego odrobina siły nie zdoła pokonać. Delikatny powiew i chwila kombinowania przy zawiasach sprawiła, że okienko otworzyło się zgrabnie. Wadera wsunęła się do środka. Warto było być chudym, a wyglądać na masywną. Jej łapy miękko uderzyły o posadzkę, nos zawęszył. Gdzieś w oddali odbiły się dźwięki zbroi, oddalające się od jej osoby. Wokół panowała ciemność i tylko co jakiś czas rozstawione pochodnie dawały mdłą świadomość życia w tym budynku. Noce są doprawdy piękne w swoim milczeniu, nawet w tak ruchliwym miejscu, jak zamek. Jednak nie tym należało sobie teraz zaprzątać głowę. Oda przesunęła się przez korytarz niczym widmo. Biała sierść skąpana w blasku księżyca błyskała jakby zmarła wstała ze swojego grobu i nawiedzała ten świat w ramach zemsty. Przeskakiwała pomiędzy drzwiami, kierując się zapachem poznanej niedawno wadery. Ten zaprowadził ją pod drzwi, które Oda już znała. Była tutaj, jako świeżak. Nawet jeśli pracowała w bibliotece od niedawna, odbierała stąd księgi dość regularnie. Zwłaszcza jak musiała pospieszać proces dla niektórych lektur. Pokręciła głową i wykonała ostatni zakręt. Przed wejściem spał klucznik. Drzwi były uchylone, a więc pchnęła je łapą. Te zaskrzypiały delikatnie co spowodowało grymas niezadowolenia na pysku Ody. Wsunęła się do wnętrza. Światło z zewnątrz rzuciło jej cień na ściany, nadając jej jeszcze mroczniejszego wydźwięku. Gdyby stary wilk raczył wstać teraz ze swojej słodkiej drzemki, prawdopodobnie przeraziłby się. W każdym razie, samica wsunęła okulary na pysk. Rozejrzała się i przymknęła tylną łapą powoli wrota.
—Jesteś tu? — szepnęła chrapliwie. Głowa medyczki wychyliła się spod biurka.
—Przyprawiłaś mnie o palpitacje serca. — syknęła w jej kierunku. Bibliotekarka tylko odetchnęła.
—Znalazłaś, co potrzebujesz? — podpytała. Jaj łapa przesunęła po zakurzonych szafkach.
—Znalazłam. — odparła krótko. Popatrzyły po sobie, a bibliotekarka zmieszała się odrobinę. Mdłe światło księżyca wdzierało się przez szparę w otwartych drzwiach, rzucając cienie na poszarzałe ściany.
—Po co przyszłaś? — nieco za cicho medyczka wypuściła te słowa ze swojego pyska. Jej łapy już sięgały z powrotem do starych ksiąg i kawałku pergaminu.
—Jak umierać to lepiej nie samotnie. — odetchnęła. Jakby, nie chciała zdradzać się ze swoimi słabościami. To nigdy nikomu na dobre nie wyszło, zwłaszcza nie jej. Samica rozejrzała się po półkach pełnych starych ksiąg.
—Stary pryk. — prychnęła widząc na nich lekturę, o którą upominała się już dłuższy czas. Piękną, pełną runicznych słów i normalnego języka. Chociaż pewna nie była jakiego gatunku jest to tekst, podejrzewała poezję. I chciała ją odzyskać. — niech tylko powie że jej nie ma u niego. — zacmokała do siebie.
—Skończyłam. — szepnęła Ametrine wyrywając Odę z głębokiego zamyślenia nad słowami.
—To zjeżdżamy stą…— i wtedy w korytarzu zaskrzypiała zbroja oraz rozległy się głosy. Ciepłe światło ognia wsunęło się niechciane do pomieszczenia.
—Hey! Wszystko dobrze? — ktoś wydarł się w korytarzu. Oda zjeżyła się od stóp do głów od razu z odruchu ukrywając swoje okulary. Mimo wszystko dawało jej to dozę inności i anonimowości. Odrobinę zmieniały jej wygląd. Bieg straży po korytarzu wprawił obie samice w przestrach. Ich oczy się spotkały.
—Co teraz? — prawie niemo Oda wyszeptała do drugiej.
—Uciekamy. — wysapała medyczka porywając pergamin w pysk, aby go nie zgubić. Kiedy drzwi uchyliły się pchane przez opancerzoną łapę Oda wykonała zgrabny skok. Jej biała sierść przeleciała niczym duch nad przerażonym wilkiem. Pochodnia uderzyła o posadzkę.
—WIDMO! — basior, który ich nakrył przewrócił się, pozwalając medyczce na wykonanie tego samego ruchu. Skorzystały z chwili nieuwagi samców stróżujących korytarze zamku i zbiegły.
—Dokąd? — Oda zamachała skrzydłem dla lepszego rozpędu.
—Do ogrodu. Jest tam dziura. Nasza jedyna szansa. —
—W… W…wracaj tu… ty wi…widmo!— roztrzęsiony głos zza ich pleców zdawał się ich gonić. Za oknem zaczęły wznosić się drzewa i kwiaty.
—Oknem…—
—Ale ty… możesz latać?— Ametrine zapytała zaskoczona. Jej głos był stłumiony ze względu na papier powiewający między jej zębami.
—Dam radę. — wyższa wyhamowała i z impetem uchyliła okno. Medyczka wyskoczyła przez nie w oka mgnieniu, natomiast Oda obejrzała się jeszcze w kierunku strażników, którzy zatrzymali się w pół kroku.
—W.. widmo! — jeden z nich szczeknął jeszcze raz zanim wadera zniknęła w oknie. Miała tylko jedno skrzydło, więc droga dla niej była utrudniona. Jej łapy uderzyły o mały daszek pod spodem ledwo się na nim zatrzymując. Jej serce zabiło intensywnie kiedy spojrzała w dół. Wysokość na chwilę zdała jej się za wysoka na jej umiejętności, jednak jaki wybór miała. Skoczyła wspierając siebie i upadek jedynym skrzydłem. Cudem wylądowała, a i tak potknęła się o długie patyki robiące jej za nogi. Szybko pozbierała się z ziemi. Jej towarzyszka czekała już na nią w połowie ogrodu.
A potem obie zniknęły w dziurze.
—Nigdy więcej.— Oda zadyszana odsapnęła. Nie przywykła do robienia tylu wygibasów. Zmęczona ze względu na swój powolny styl życia, musiała sobie przystanąć po tym panicznym biegu.
—Sama przyszłaś.—
— Przynajmniej wiem, że już nie wrócę. Oby nas nie rozpoznali…— bibliotekarka nałożyła na nos okulary i świat nabrał ostrości. —Oby…—
<Ametrine? Wybacz. Nie miałam czasu i siły więcej napisać niestety>


Słowa: 1223 = 82 KŁ

poniedziałek, 27 marca 2023

Od Rosa, CD. Asmodaya

Asmoday nie tylko nie miał w sobie ani grama empatii, ale również nie było w nim krzty honoru, ba, w tym czymś niemal nie było wilka i może gdyby Ros czuł, widział i wiedział nieco mniej, to byłby oburzony. Może gdyby któryś z nich w przeszłości doświadczył mniej spośród rzeczy które przeżyli na długo przed poznaniem siebie, sytuacja potoczyłaby się inaczej… a może wcale nie. Jednooki mógł tylko westchnąć, widząc jak Asmoday po raz drugi w trakcie ich niedługiej znajomości znika mu z oczu, rozpływając się w ciemności, całkiem bezdusznie porzucając Lerdisa na pastwę porywaczy. Wcześniej na pastwę potwora w korytarzu.

Żałosny egoista. 

Chyba… chyba jednak ta gorycz którą odczuwał w głębi siebie nie wynikała tylko z faktu obitego i opuchniętego już policzka, czy krwi zalegającej w zatokach. Nie, żeby miał zamiar się do tego przyznać, był ponad to. Jeszcze przez chwilę obserwował puste miejsce, które uciekinier po sobie pozostawił, po czym podciągnął się na nogi i ocenił zakre ruchu, na jaki mógł sobie pozwolić. W milczeniu, bez zbędnego wyrazu na pysku rozciągał kończyny i przeciągał łańcuchy, których charakterystyczny szczęk wypełniał przestrzeń jak zraniony drapieżnik, który pochwycił swoją ofiarę i choć nie mógł jej pożreć, nie zamierzał pozwolić jej odejść. 

Co za żałosna, żałosna sytuacja. 

Kajdany były ciężkie i pomimo braku balastu po drugiej stronie nadal znacznie ograniczały ruchy, więc gangster odrzucił je telekinezą by zrobić sobie przestrzeń, rozsiadł się wygodnie pod ścianą i przymknął oczy, czekając cierpliwie na rozwój wydarzeń. I choć był cierpliwy, nie można było powiedzieć, że całkiem spokojny. Z tyłu głowy wciąż próbował ułożyć sobie wydarzenia z poprzedniego dnia w całość. Szukał imion, rodów, pysków, znaków charakterystycznych tych, którzy go sprzedali, ładując ten nienawistny bagaż, który drażnił i stroszył sierść między łopatkami. Układał plan zemsty. Chciał ich dorwać i powiesić na drzewach, a następnie wykrwawić ich gardła jak świniom, którymi byli. Nawet nie dla przykładu dla innych potencjalnych sprzedawczyków, a dla własnej satysfakcji, by zakleić dziurę w zranionej dumie plasterkiem. Jednooki myślał też o swoim uskrzydlonym podwładnym, który zorganizował całe spotkanie. W którym miejscu całej tej sytuacji stał Truce? Czy był zamieszany w ten plan? Czy był ktoś poza nim? 

Pojedyncze oko zastrzygło w przestrzeni, gdy po dłuższej chwili ciszy zakolczykowane uszy wyłapały ruch po drugiej stronie drzwi. I choć chciał się łudzić, że to pomoc, niestety nie był w stanie. Czując aurę porywaczy, a wraz z nimi intensywną aurę czerwonookiego skurwiela miał ochotę zrzygać się żółcią i to bynajmniej nie przez tych pierwszych. Drzwi otworzyły się i zaraz za nimi, rzucony jak szmaciana lalka, wleciał nie kto inny jak nieprzytomny Xynth. Prosto na zapakowany w worek ryj. Białe aż parsknął pod nosem, czego efektem było wykrztuszenie z siebie kilku skrzepów krwi, które przykleiły się do już wystarczająco brudnej i obślizgłej podłogi. 

– Tak cię to bawi?! – ryknął Szary, pojawiając się tuż przy nieprzytomnym. 

– Podejrzewam że bawi mnie coś innego, niż mógłbyś podejrzewać – rzucił lekkodusznie na tyle, na ile mógł przy rozbitym nosie, po czym jeszcze raz obrzucił Asmodaya pogardliwym spojrzeniem, okraszonym krzywym uśmiechem i w końcu uznał, że jeszcze przez chwilę może się w tym pławić – Jestem ciekawy za którym razem zorientuje się, że sam to może zarobić najwyżej w mordę. 

Brązowe, gniewne oczy obserwowały przez chwilę skutego Lerdisa, jakby ich właściciel nagle miał zdać sobie sprawę, że ten gangster rzeczywiście został porzucony. Ha, nawet po raz drugi! Mimo wszystko zaraz prychnął, nie siląc się na żaden konkretniejszy komentarz. Poza nimi w komnacie stawiły się również dwa inne basiory, nadając celi jeszcze bardziej klaustrofobicznego wymiaru. Złapali nieprzytomnego za kark i pociągnęli go bliżej Rosa. Ten momentalnie się poderwał, jak porażony. 

– Zabierzcie ode mnie tego zapchleńca – warknął lecz bardziej niż groźnie, zabrzmiało to jak sprzeciw kogoś, kto wie, że nie ma przebicia – macie tam drugi łańcuch w ścianie. 

– I co, znowu przez nią przelezie?! 

– Drugi raz nie zdejmę mu worka z łba – odparł prostolinijnie, lecz z przekąsem – Wykaż się pomyślunkiem, dziadku, i może zostaw kogoś tu na straży. Nawet nie znasz jego mocy. 

Szary aż wrzał w środku, a dwaj pozostali porywacze zerknęli na niego z niemym pytaniem. Przez chwilę milczał, po czym wyrok zapadł. 

– Przykujcie ich do siebie i nie ma dyskusji. Nie jesteś tu na wakacjach, Cyklopie. I na jutro już oboje dostaniecie odpowiednie środki na te wasze wyskoki.

Ros przybrał obrażony wyraz pyska, jednak nie zamierzał się kłócić, mając na względzie wielki, rozbity krwiak na lewym policzku. Prawego nie planował nadstawiać.

– Co z moim listem? 

– A co, namyśliłeś się? 

Prychnął niewesoło. 

– Mój zastępca i tak ich nie odda. Z chęcią ci to udowodnię. 

– Więc go przekonaj – Szarak wyszczerzył kły, wychodząc z celi. 

W tym czasie dwójka rosłych basiorów przykuwała na powrót Asmodaya do jednookiego, który stawiał opór tylko wtedy, gdy robiło mu się za ciasno, lub gdy pokryte krwawą masakrą cielsko Xyntha miało go bezpośrednio dotykać, jakby sam nie był brudny od juchy, tyle że własnej. Na pytanie "dlaczego od razu nie wyrzucicie do go rzeki?" nie padła żadna odpowiedź, a frustrację spotęgował tylko fakt, że Ros nie był w stanie ocenić nawet ich żywiołów, więc atak w tamtym momencie minąłby się z celem szerokim łukiem. Potem wrócił Szary z pergaminem i pisadłem. 

– Możesz pisać. 

Jednooki zmierzył go od góry do dołu. 

– Tak się składa, że moce mi nie wróciły. 

– Hm, jaka szkoda – brązowookiemu nie było przykro – To ja napiszę, ale przypominam, że musisz być bardzo, bardzo przekonujący. 

– A wiesz gdzie dostarczyć? 

– O to się nie martw. Teraz mów. 

Białooki nie planował pisać dramatycznych rozprawek. Cała spowiedź zajęła kilka minut, a podczas niej basior szczególnie skupił się na podkreśleniu, że jego życiu grozi niebezpieczeństwo, że połowa jego pyska została rozkwaszona kamieniem, a co najgorsze, jest z nim Asmoday, więc Ikaharu ma jak najszybciej oddać szczenięta. Wszystko było proste, doprawione odpowiednią ilością ironii, będąc lustrzanym odbiciem wszystkich emocji, którymi białooki tak chętnie emanował. 

– Kto by pomyślał, że na tym waszym lodowym zadupiu władzę utrzymują takie pretensjonalne dupki jak ty.

– A spierdalaj.

Szarak dla dramaturgii umazał list w krwii dowódcy Krwistych i wyszedł, pozostawiając na straży jednego z pachołków. Teraz wystarczyło poczekać. Tak, tylko poczekać. Biały łeb spoczął na łapach, a jego myśli zdążyły odbiec gdzieś bardzo daleko, nim mięso po drugiej stronie łańcucha zaczęło się budzić i pomrukiwać. Odziana w wór głowa drgnęła, a następnie podniosła się z ziemi, czemu towarzyszyło ciche przekleństwo. Ros przez chwilę tylko obserwował, zastanawiając się jak długo Asmodayowi zajmie zrozumienie w jakiej sytuacji się znajduje, a potem sobie przypomniał, że przecież czerwonooki nie stracił węchu, więc nie był skazany na sam wzrok i słuch. Rozczarowany ziewnął i ułożył się w innej pozycji, podkurczając zmarznięte łapy bliżej siebie. 

– Zdejmij mi ten worek z głowy.

Zaskoczony Lerdis poruszył uchem.

– Ha ha. Masz tupet – rzucił beznamiętnie w odpowiedzi. Przez kilka następnych chwil patrzył jak rozgorączkowany Xynth samodzielnie próbuje pozbyć się utrudnienia, jednak przerwał mu pilnujący ich basior. Jedno mocne uderzenie metalowej pałki o podłoże wystarczyło, żeby czerwonooki się zatrzymał.

– Przestań …, albo … ci …– Białe nie rozumiał poszczególnych kolokwializmów z obcego języka, jednak przekaz był wybitnie prosty. 

Asmoday gardłowo burknął, jednak jego łeb ostatecznie opadł na ziemię po nieudanej próbie wyswobodzenia się, a jasnowłosy stróż znów usiadł z tym samym nienawistnym wyrazem na pysku. Na celę znów opadła zasłona pozornego spokoju. 

I w ten sposób trwały kolejne godziny, może dłużej, może były to dni. Więźniowie dostawali dawki antymagicznych środków i na zmianę spali, budzili się, następnie wymieniali się uprzejmościami, a potem dla rozładowania frustracji paskudnie się wyzywali, by znowu normalnie się odzywać. Ich mięśnie były sztywne, a żołądki puste, pomijając momenty, w których dostawali wodę i drobne posiłki. Wszyscy powoli tracili cierpliwość, a w szczególności Szary, który nie rozumiał braku reakcji ze strony mafii, której szef został porwany na okup. Cała operacja miała trwać maksymalnie dwa dni, a tymczasem tamci uparcie milczeli. W końcu i jego szlag trafił. 

Był dzień albo noc kiedy wbił do komnaty, a dwójka przetrzymywanych zabijała czas snem, ściśle przyparci do siebie. Sen ten jednak nie był snem mocnym, więc samo otworzenie drzwi skłoniło obu do podniesienia łbów - warto zaznaczyć, że Asmoday ostatecznie został uwolniony z worka.

– Bierzcie ich – warknął brązowooki w swoim języku, a trójka wilków wyłoniła się zza jego pleców i błyskawicznie dopadli do więźniów. Osłabiony Ros kilka razy próbował się szarpać, gdy jego widoczność znów została odcięta przez materiałową zasłonę i ponownie nie miał możliwości by stale rejestrować co konkretnie się z nimi działo. Na pewno zostali rozkuci i przeprowadzeni korytarzem na zewnątrz. Było zimno i cicho. Następnie przewieziono ich wozem na miejsce, w którym jednooki został zrzucony z platformy prosto z cienką warstwę śniegu, bezczelnie poderwany z powrotem na nogi i znów pchnięty w przód.

– Nie jestem głuchy, więc łaskawie mów do mnie – wyrzucił w końcu z urazą, jednak odpowiedź nie padła. Powoli posuwali się do przodu, do momentu, w którym w zasięgu skąpej magii jednookiego nie pojawiło się coś znajomego. Nagle się zatrzymał, a stojący obok niego wilk coś cicho do kogoś fuknął. Worek został zerwany. Na skąpanej ciemnością polanie stało stado mniej lub bardziej odkrytych magicznie wilków, a jeszcze większa ich część kryła się między drzewami niczym czekające na jeden sygnał demony, gotowe pożreć całe zgromadzenie. Po ich drugiej stronie, naprzeciwko przodującego Szarego, stali Lore. A za Lore może z dziesięć innych wilków. Zaskoczony jednooki uniósł brwi, obserwując z odległości paru metrów jak jego wilk coś ustala po cichu z Szarym, a potem mierzy Lerdisa wzrokiem. 

– Nie miał umierać? – spytali Lore głośno.

– Gdyby kilka dni temu był umierający to z waszym tempem załatwiania spraw dzisiaj już byłby martwy – warknął Szary z oburzeniem. 

– Ah nie, to nie tak, że na to liczyliśmy – wilk Khado o beżowo-siwym futrze zaczął machać łapą w nieokreślony sposób – trzeba było załatwić… inne sprawy, i no… tak wyszło. Rozumiesz, nie możemy rzucać wszystkiego łeb na szyję bo ktoś nam porwał jednego wilka…

Szary ewidentnie nie rozumiał.

– Jednego wilka? – wycedził przez zaciśnięte zęby – To kogo, do cholery, powinniśmy porwać, żebyście się przejęli?!

– Em, cóż… – Lore nadal beztrosko machali łapą, unikając kontaktu wzrokowego z basiorem, z którym negocjowali. Ros nawet pomimo ograniczenia mocy widział, jak Szaraka krew zalewała, podobnie jak jego towarzyszy. Sam był daleki od jakiejkolwiek formy sprzeciwu, choć to o niego była cała ta akcja.

– Nieważne – wyrzucił w końcu brązowooki, również machając łapą – Gdzie są nasze szczenięta?

– Wasze? Oh, no tak, no przecież… 

– Nasze. Gdzie one są?

– I tu jest problem.

W Szarym aż zawrzało.

– Jaki znowu problem?!

– Sprzedaliśmy je dalej. 

I cisza. Jak makiem zasiał. A po niej nagłe poruszenie i sprzeciw wszystkich wilków, które przybyły okrutnie długą trasę ze swojego kraju by odzyskać wywiezione dzieci. Las nagle zaczął huczeć od przekleństw i gróźb skierowanych w Królestwo Północy i jego mieszkańców, w Rosa, we wszystkich Krwistych, w wymyślonych bogów, nawet w śnieg i lód. 

– … Komu?

– No właśnie dlatego to tyle trwało… bo nie wiemy – Lore wzruszyli ramionami – Myślisz, że mało szczeniąt rozsyłamy po kontynentach? Takie rzeczy trwają, a poszukiwanie kupców…

Jednooki podniósł wzrok i rozejrzał się po ożywionym lesie, w którym oszczerstwa zamieniły się w jeden podniesiony, makabryczny krzyk rozłożony na wiele głosów. Zapierało dech w piersi, podobnie jak głos, który niespodziewanie pojawił się tuż obok jego ucha.

– Coś pilnego ci dolega, Szefie?

– Jestem głodny – odparł Lerdis szczerze, po czym spojrzał na stojącego obok strażnika i jego turkusowe jak spokojny ocean ślepia – Musimy dopracować te metody wyciągania z więzień, bo mam wrażenie że upłynęło mi pół życia w tej klatce… 

W oddali Szary nadal krzyczał na Lore, nieświadomy sytuacji, w której się znalazł. Za kilka chwil miał zostać spacyfikowany na dobre i tak też się stało. I nagle znów było cicho, a polankę przeszywał tylko przyjemny szept wielu głosów. Byli jak duchy, gdy znosili ciała wroga w jedno miejsce. Ile ich było? W ciemnościach ciężko było określić, pojawiali się i znikali.

– Naprawdę myślał, że tylko nasze wilki są sprzedajne. Hah, godne pożałowania – parsknęli Lore.

Ros znowu został otoczony znajomym gronem i mógł odetchnąć. Prawie. 

– Szefie, a z tym co?

Nagle do głowy jednookiego dotarło rozeźlone “puść mnie kurwo”, gdy rozkuty Asmoday był ciągnięty przez czwórkę Krwistych, otoczonych przez kolejną czwórkę. Ros niemal się zaśmiał na ten widok, zadowolony z widoku czerwonookiego w parterze. Wściekłe ślepia wyglądały, jakby ich właściciel próbował wyssać duszę Lerdisa.

– Wypuścić go. Tylko uwagażajcie na plecy, lubi w nie podgryzać – zażartował mrukliwie lider mafii. Asmoday również nie powstrzymał się od sarkastycznego uśmiechu.

– Teraz jesteś taki uszczypliwy ale kiedy zostawiałem cię samego w celi, to skomlałeś jak zasmarkane szczenię.

– Tak, tak, ja też będę o tobie myślał w bezsenne noce, a teraz zejdź mi z oczu – żachnął się jednooki w odpowiedzi machając łapą, po czym wyłapał skonsternowane spojrzenia Lore i Ikaharu – Też nie wiem jak trafił do tej klitki ze mną. 

Obrócił się szybko za siebie, jednak Asmodaya nie było już w zasięgu wzroku. Zniknął jak zawsze. Mimowolnie kącik zabrudzonego przez zaschniętą krew pyska drgnął. 

– Swoją drogą, Truce straszliwie beczał kiedy cię porwano… – rzucili Lore, zmieniając temat. Białe wrócił myślami na ziemię i zapytał od niechcenia:

– Złapaliście już tych biedaków, którzy uznali, że parę monet jest więcej wartych niż ich bezpieczne, wygodne życie?

 – Do tego zmierzamy. Tak, mamy ich, a w zasadzie to Truce…

Basior uniósł brwi w zaskoczeniu i nagle jakby cała energia wróciła do jego ciała, podniecając wszystkie komórki do działania. Pojedyncze ślepię zalśniło czymś nieopisanym, przez co większość spośród obecnych wykonała niepewny krok w tył. Ros już tego nie zarejestrował.

– Skóry tego ścierwa będą wisieć na ścianie w moim gabinecie. Przyprowadzić ich tu. 

A potem las wypełnił się krzykiem jeszcze jeden raz, tym razem już, na szczęście, ostatni.


<Asmoday?>

Słowa: 2223 = 157 KŁ

sobota, 25 marca 2023

Od Asmodaya CD. Rosa

Worek został ściągnięty z jego łba, dzięki czemu mógł już wyraźnie dostrzec każdy szczegół piwnicy, w której się znajdowali. Ciężkie kajdany opadły z brzękiem na kamienną posadzkę, gdy czarny wilk w jednej chwili rozpłynął się w powietrzu, zostawiając za sobą jedynie czarny dym i powrócił do stanu materialnego kilka centymetrów dalej. Mimo że Asmoday opuścił ich dziwne, niewygodne ustawienie, drugi basior wciąż nie był wolny, niektóre z kajdan dalej przetrzymywały go w miejscu. Spojrzał z nadzieją w czerwone ślepia, na co czarny wilk uśmiechnął się z kpiną. 
- Wydaje mi się, że masz tu jeszcze niedokończone sprawy- zamruczał basior.
- Przecież ci pomogłem, skurwysynie!- warknął jednooki, wyszczerzając kły.
Asmoday wzruszył ramionami, zaglądając przez mały zamek od klucza w drzwiach, wychodzący na korytarz poza ich celą. Znajdowali się głęboko pod ziemią, pojedyncze świece zapewniały jedynie tyle światła, by gangsterzy czy strażnicy nie pogubili się w plątaninach kamiennych korytarzy, wyglądających praktycznie identycznie. Każdy kąt i zagłębienie były całkowicie pochłonięte przez czerń, tworząc idealne środowisko dla kogoś takiego jak Asmoday. Dopóki jego wizja nie była niczym przysłonięta, mógł swobodnie przemykać się przez nawet najmniejsze szczeliny. Po upewnieniu się, że korytarz jest pusty, basior bez żadnego trudu przeskoczył w widziany przez dziurkę od klucza cień, wydostając się z celi. Za nim podążył przepełniony rozczarowania jęk jednookiego, który został pozostawiony na pastwę losu przez swojego towarzysza w niedoli.
Z pewnością porywacze nie rozważyli możliwości, że ich więźniowie będą w stanie na własną rękę wydostać się z celi, więc korytarze były całkowicie opustoszałe, pomijając parę karaluchów i innego robactwa, które beztrosko wędrowały po zimnej podłodze. Ciemność otaczała go z każdej strony, opatulała go ciepłym kocem bezpieczeństwa, szeptała słodkie nicości do jego uszu. 
Kroczył cicho i powoli, uważnie rozglądając się wokół siebie i bacznie nasłuchując każdego szmeru. Skręcając w pierwszy zakręt, ujrzał na końcu tunelu dwa wilki, które beztrosko sobie gawędziły. Z pewnością pełnili rolę jakichś strażników, ale raczej nie brali swojej pracy zbyt poważnie. Może dlatego, że nie spodziewali się, że ktokolwiek będzie w stanie opuścić swoją celę. Na widok strażników, krew zagotowała mu się w żyłach. Jakby nagle coś się w nim obudziło i puściło parę przez jego nos i uszy, obiecując zniszczenie. Oblizał zęby, przeskakując niemal całą długość korytarza i stając za plecami nieświadomych strażników. Jeden z nich zamilkł, po czym delikatnie obejrzał się za ramię. Asmoday posłał mu uśmiech, kiedy ich oczy się spotkały. Spowity w ciemnościach, ze swoimi czerwonymi rozgniewanymi ślepiami pewnie bardziej przypominał demona niż wilka. Strażnik odwrócił wzrok, wbijając spojrzenie w swoje łapy i zaczął drżeć, nie wydając z siebie nawet pisku. 
- Ej, wszystko okej?- zapytał jego towarzysz po chwili, gdy cisza stała się zbyt niezręczna. 
Milczenie zostało gwałtownie przerwane hukiem, który zatrząsł całym podziemiem. Razem z nim dało się usłyszeć trzask łamanych kości i wrzask bólu, kiedy ciała strażników z ogromną silą zderzyły się z pułapem. Czarny basior z kocią gracją wylądował na suficie, przylegając do niego jak do normalnego gruntu. Gdzieś w głębi korytarza otworzyły się drzwi. 

Jego łapy zostawiały krwawe odciski na szarej, betonowej podłodze. Dumnie kroczył przed siebie, przysłuchując się mokrym odgłosom, które towarzyszyły jego krokom. Wszystko jakby zamilkło, martwa głuchość przerywana była jedynie wilgocią. Slop, slop, slop... plask. Kawałek mięsa odkleił się od sufitu ociekającego rubinem i wylądował w szkarłatnej kałuży pod sobą. Asmoday był zdecydowany, by w końcu odnaleźć wyjście i wydostać się z tego przeklętego miejsca. Skręcając w korytarz, miał wrażenie jakby symfonia wrzasków i płaczu wciąż rozchodziła się echem po podziemnych tunelach, prawie jakby utknęła w ścianach. Zachichotał zadowolony, znikając za zakrętem. W końcu dotarł do ciężkich, metalowych drzwi, które wyróżniały się od tych odgradzających więźniów od wolności. W porównaniu do drzwi od cel były znacznie szersze i widocznie cięższe, jednak i one nie stanowiły dla niego problemu. 
Prawdziwy problem czekał na niego z zewnętrznej strony drzwi. Problem o bardzo delikatnej budowie i smukłej sylwetce, o jadowicie zielonych oczach i złotej, gładkiej sierści. Niemal natychmiast rzucił się do ataku, z warknięciem skacząc na mniejszego od siebie wilka. W odpowiedzi chmura dziwnego dymu uderzyła go prosto w pysk, natychmiastowo paraliżując jego mięśnie i sprawiając, że bezwładnie padł na zimną posadzkę, pomimo swoich starań i wysiłków znowu będąc skazany na łaskę swoich porywaczy.


<Ros?>


Słowa: 687 = 40 KŁ
Bo trzeba doić sytuację ile się da. Przepraszam, że krótkie: nie potrafiłam więcej domyślić. It sucks: ale ważne że jest.

niedziela, 19 marca 2023

Od Xevy, CD. Asmodaya

 Potrzebowała tego snu, jej organizm błagał o chwilę wytchnienia. Zmęczone wielodniową podróżą mięśnie wreszcie się rozluźniły, płuca zmuszone do wdychania mroźnego powietrza zwolniły swoją pracę, a mózg - jeszcze przed chwilą tak przejęty krytyczną sytuacją, w której znalazła się jego właścicielka - pozwolił jej zapomnieć o troskach, zsyłając przyjemne sny o ciepłej, zielonej Teneris. Och, jak ona tęskniła za tropikalnym słońcem muskającym jej ciemne futro, zapachem mokrej ziemi i dziką radością, która ją wypełniała, gdy pędziła między zaroślami, wdychając rześkie, przepełnione magią powietrze. 
We śnie wróciła do nocy spędzonych z rodziną przy ognisku, podczas których patrzyła ponad linię drzew, na horyzont, na którym rozlewało się od czasu do czasu jasne światło. Ojciec mówił, że to błyskawice z Latającego Archipelagu. Czasami jej o nim opowiadał. Twierdził, że magia jest tam tak silna, że potrafiła rozerwać wyspę na pół.
,,Wiesz, kiedyś zawędrują nad ich wyspę i wyrwą ją z korzeniami w górę, tam daleko, pod chmury...", opowiadał jej, gdy wtulała się w sierść na jego szyi. 
,,Przecież my wtedy umrzemy! Nie możemy żyć pod chmurami, tato", wykrzyknęła mała Xeva, a jej siostra spojrzała na basiora wielkimi oczami. Zaśmiał się cicho.
,,Nie macie się czego bać. To będzie dawno po śmierci mojej, waszej i waszych dzieci", pocieszał ją. ,,To tylko przepowiednia. Nie martw się, nasza Teneris na razie nigdzie się nie rusza", po czym mierzwił jej włosy na głowie łapą. ,,Dalej możecie po niej biegać. Chociaż byłoby miło, gdybyś mniej przeszkadzała mamie, Xevo".
Starsza z waderek obróciła się, spoglądając na swoją rodzicielkę. Leżała kilka metrów dalej, ale patrzyła chłodno w ich stronę. Nic nie powiedziała. 
Mimo zapewnień ojca Xeva często z niepokojem wypatrywała tajemniczych, odległych błysków. Trudno jej było sobie wyobrazić, że gdzieś tam, daleko, jest zupełnie inny świat, świat, który rozsadziłby ją w momencie, w którym postawiłaby na nim łapę - a tym bardziej, że ten świat kiedyś pożre jej dom.
Teraz właśnie one jej się śniły - razem z tornadem pełnym pomarańczowych jaszczurek, w które wpadła. Nie do końca wiedziała, jak była w stanie je dostrzec, wirując i rzucając się na boki, ale sny rządziły się swoimi prawami. Szukała swoimi oczami tajemniczych błysków, każdy z nich przywoływał bowiem nowe wspomnienie. Pierwsze polowanie, pierwszy taniec... Wąż...
Nagle  powietrze ustało. Jaszczurki zatrzymały się w przedziwnych pozycjach. Xeva, tkwiąc w stagnacyjnej przestrzeni do góry nogami. Rozejrzała z lewa na prawo.
Przeszył ją zimny, powolny dreszcz.
Para mlecznobiałych, pustych i zimnych oczu wpatrywała się w nią bez ruchu. 
Świat się zakrzywił, a dźwięk zajaśniał. Próbowała się ruszyć. Poczuła, jak pękają jej mięśnie. Szumiało jej w uszach, bębenki wywracały się na drugą stronę. Coś się do niej zbliżało, próbowało ją opleść.
A oczy były coraz bliżej.
Nieczułe na jej panikę, nieczułe na jej desperacką walkę.
Coraz większe i większe.
Coraz mniej dzieliło ją od śmierci, która tkwiła w ich bladej pustce.

Obudziła się z krzykiem. Ześliznęła się z ramienia Asmo i upadła na ziemię. Zaczęła wierzgać nogami, próbując się podnieść. 
- Co do... - warknął basior, pochylając się nad nią. Nie był w stanie uskoczyć, przed gwałtownym kopnięciem. Xeva, nie patrząc na rozcierającego sobie głowę wilka, zerwała się na równe nogi. 
To nie był pierwszy raz, nie. Widziała już te oczy w innym śnie... I wtedy, w odbiciu na szkle lampy, gdy szła z Amertine przez tunele. Widziała je, jak zderzyła się z Hauro, czuła ich obecność w nocy i wtedy, gdy spała z Lys i Tin w wydrążonym pniu. 
To nie był pierwszy raz.
O boże, to nie był pierwszy raz.
Rzuciła się do drzwi. Otworzyła je z rozmachem, a wiatr cisnął nimi o ścianę. Stanęła na zlodowaciałym progu. Koc, który oplótł się wokół jej ciała, rzucał się gwałtownie w powietrzu, a jej szeroko otwarte oczy i zmierzwiona sierść nadawały wilczycy obłąkańczy widok.
Nic tam nie stało.
,,Czy ja to sobie ubzdurałam?", zapytała sama siebie, w szoku wpatrując się w pustą uliczkę przed wejściem do domu, gdy Kotik oraz kopnięty basior próbowali wciągnąć ją do środka, mówiąc coś o omamach, gorączce i zapaleniu płuc. 
Na Rakazuth, przecież... Przecież to nie był pierwszy raz...

Drzwi się zamknęły.
Wyłoniło się zza rogu i stanęło na środku uliczki, jego mlecznobiałe oczy spoczęły w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą tkwiły różowe ślepia wadery. 
Czekało tam bez ruchu całą noc.

<Panie Asmo?>
Słowa: 695 = 40 KŁ

Layout by Netka Sidereum Graphics