czwartek, 30 stycznia 2020

Od Pandory CD. Lawrence'a

Podróż zapowiadała się całkiem ciekawie. Już dawno nie miałem możliwości spędzić z kimkolwiek tyle czasu i przyznam, że nawet mi się to podoba. Przypominają mi się dobre czasy, w których moja opiekunka z dzieciństwa nie odstawała mnie na krok i chociaż czasem było to uciążliwe, to jednak jej towarzystwo było wspaniałe, dzięki niej mogłem zapomnieć o nienawiści, jakiejś wszyscy inni mnie darzyli. Teraz było podobnie, nie musiałem myśleć, że wyróżniam się na tle innych wilków swoimi jelenimi rogami, smoczymi skrzydłami i tylnymi kopytami, zamiast tego mogłem spędzić czas z miłą i spokojną istotą, jaką był Lawrence. No i mogłem mu pomóc, co z chęcią zrobię. Ponad to może się chociaż czegoś dowiem na temat tych wszystkich roślinek? W końcu żadna wiedza nie jest zła, jeśli się ją dobrze wykorzysta. Jednak czy ja z niej miałem kiedykolwiek skorzystać? Któż to wie.
Już na samym początku trafiliśmy na jakaś roślinę. Lawrence był tym faktem bardzo pocieszony, podszedł i ją zerwał, chowając ją do torby. Podszedłem do niego powoli, aby przypadkiem nie zdeptać żadnego egzemplarza, po czym spojrzałem na długą, zieloną łodygę z wąskimi i krótkimi liści.
- Co to jest? - zapytałem.
- Skrzyp. Idealny na zakażenia – odpowiedział i zamknął torbę oznajmiając, że możemy iść dalej. Ogólnie pierwsze godziny naszej wędrówki przepłynęły spokojnie. Medyk opowiadał mi o każdej spotkanej roślinie, po czwartej nie czekał już nawet na moje pytania, tylko sam zaczynał rozmowę. Kiwałem łbem i uważnie go słuchałem. Z początku miałem wątpliwości, czy aby go nie meczę swoimi pytaniami, ale gdy zobaczyłem, jak bardzo lubi o tym opowiadań, złe myśli zniknęły z mojej głowy. Udało nam (a raczej jemu) się znaleźć kilka roślinek, między innymi karbieńca na palpitację serca, arnikę na krwiaki, stłuczenia i inne obrzęki, łobodę na trawienie, hyzopa na astmę i przyspieszenie gojenia ran, melisę na bezsenność i turówkę na układ pokarmowy. Ogólnie rzecz biorąc, dzisiaj dowiedziałem się naprawdę wielu rzeczy; kiedyś sprawdzę ile z tego zapamiętałem.
Wracając do samej podróży: nie mieliśmy szczęścia. Dzień zapowiadał się świetnie, brak opadu, wiatru, słońce świeci, a jednak w połowie drogi na niebie pojawiły się ciemne chmury, a powiew zimnego wiatru uniósł do góry leżący śnieg i sypnął nim na nasze pyski. 
- Zbiera się na burze – skomentował Lawrence.
- Lepiej się gdzieś schować, nie dojdziemy do mnie, to za daleko – dodałem. Basior skinął głową, przyspieszyliśmy i zaczęliśmy szukać jakiejś kryjówki. Gdy las się skończył, z chmur zaczął padać śnieg z deszczem. Medyk skrył swą torbę na brzuchu, aby jak najmniej na nią napadło, ja za to rozłożyłem skrzydła i poleciał kawałek do góry. Chociaż pogoda mi bardzo nie sprzyjała, rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś jaskini, nory. W końcu ujrzałem ścianę skalną, a w niej niewyraźną grotę. Wróciłem do basiora i wskazałem mu drogę. Gdy wiatr nabrał na sile, pobiegliśmy przed siebie, miałem nadzieje, że nie zgubię kierunku i doprowadzę nad do schronienia; udało się.
Grota nie była duża, ale za to sucha. Weszliśmy do niej pojedynczo, gdyż wejście nie było za szerokie. Usiadłem na ziemi i spojrzałem na wyjście, za którym widziałem już tylko białą ścianę opadu. Obok mnie usiadł samiec. 
- Dobrze, że zdążyliśmy – przytaknąłem mu.
- Jak rośliny? - wskazałem na torbę. Basior zajrzał do niej i prócz mokrego materiału, nic się nie stało. Nagle ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. - Położę się na chwilę – powiedziałem, po czym podszedłem bliżej ściany, przy której się położyłem. Lawrence został na swoim miejscu i patrzył na pogodę, ja za to odpłynąłem do krainy snu, chociaż z czasem zrobiło mi się okropnie zimno. Okryłem się skrzydłem, mając nadzieję, że zaraz przestanę się trząść.

<Lawrence?>


Słowa: 580

wtorek, 28 stycznia 2020

Od Lawrence'a CD. Pandory

Brązowy wilk spojrzał zaskoczony na białego basiora. Nie spodziewał się podobnej propozycji. Nie chciał, aby Pandora kłopotał się z jego problemami. Mniejszy samiec jednak szybko przekonał medyka.
Lawrence ponownie zniknął w magazynie. Wyciągnął z niego sporą, skórzaną torbę. Powrócił jeszcze po kilka ziół. Utworzył spokojnie sporą ilość pomniejszych porcji. Podał lekarstwa pacjentowi.
- Niestety, będę musiał was opuścić na jakiś czas - odparł, przysuwając dawki wilczycy. - Dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Rokowania są wysokie, jeśli nie zrobisz nic głupiego, po miesiącu zapomnisz, że taki wypadek miał miejsce.
Ostatnie zdanie zwrócił bezpośrednio do leżącego obok basiora. Ten pokiwał wolno głową i podniósł się do siadu. Medyk wyjaśnił jeszcze kilka spraw. W razie problemu skierował ich do drugiego, zaprzyjaźnionego sobie lekarza.
Nastało popołudnie. Pandora i Lawrence, kiedy pacjent i jego partnerka powrócili do domu, wspólnie zdecydowali, że wyruszą z samego rana. Teraz rozpoczęli pakowanie. Medyk zaczął przygotowywanie lekarstw na wędrówkę. Nie wiedział, co może spotkać ich po drodze. Zioła na przeziębienie, odmrożenia, otarcia, zakażenia...Wszystko mogło się zdarzyć. W związku z utratą części roślin, miał niekoniecznie duże pole popisu. Gotowe leki zapakował do torby. Sporządził również listę pędów, które będzie musiał głównie odnaleźć. Bez niektórych ze zmarnowanych ziół się nie obejdzie. Miesiące zbierania ich poszły na marne.
Kolejno, z pomocą Pandory, wysprzątał magazyn. Zajął się również mieszkaniem. Nie chciał, żeby po powrocie zastał go bałagan.
Lawrence sam nie wiedział kiedy nastał zmrok. Przygotował więc dodatkowe, znacznie wygodniejsze niż wcześniejsze, posłanie dla Pandory. Życzył mu dobrej nocy, a sam udał się do swojej sypialni. Rozłożył się na miękkim łóżku. Ciążąca jednak wizja jutrzejszej podróży nie pozwalała mu łatwo zasnąć. Oparł brodę o przednie łapy. Czekał go męczący dzień. Cieszył się jednak, że będzie mu towarzyszyć właśnie Pandora.

~*~

Obudziły go promienie słońca. Lawrence przeciągnął się i zajrzał do pokoju, w którym spał biały basior. Wilk leżał skulony na posłaniu, wśród miękkich poduszek. Kiedy medyk postawił krok w jego kierunku, Pandora czujnie podniósł smukłą głowę w jego kierunku.
Po krótkiej rozmowie, jaką ze sobą stoczyli, zapakowali ostatnie rzeczy. Lawrence poczęstował swojego gościa również bogatym śniadaniem. Medyk nie chciał, aby cokolwiek podczas jego nieobecności się zepsuło. Wszystko, co pozostało, postanowił wziąć ze sobą.
Zamknął mieszkanie i dziwnie zatłoczoną uliczką wraz z Pandorą ruszyli w stronę lasu. Od domu białego basiora dzielił ich kawał drogi. W międzyczasie medyk przypominał sobie wszystkie miejsca, w których może odnaleźć potrzebne zioła. O tej porze roku ciężko będzie jednak o przeróżnego rodzaju kwiaty. Zdobycie ich właściwie było niemożliwe. Brązowy wilk ze smutkiem przyjął do wiadomości, że na całkowite uzupełnienie zapasów będzie musiał poczekać do wiosny.
Szczęście jednak im sprzyjało. Ledwo wkroczyli pomiędzy drzewa, napotkali wystające ponad śnieg delikatne pędy jednej z niezbędnych do leczenia zakażeń rośliny.
- Oby reszta podróży była równie owocna - odrzekł medyk, zbierając ziele.

<Pandora?> 

Słowa: 455

niedziela, 26 stycznia 2020

Od Spero CD. Pandory

Po "przygodzie" w katakumbach, którą przypłaciłam dość długą rekonwalescencją i niezdolnością do wykrzesania z siebie choćby odrobiny magii przez niemal miesiąc, jedyne, o czym marzyłam, to spokój. Rutyna codzienności, która zwykle wydawała się nudna... Ale teraz ta nuda był wszystkim, czego pragnęłam. Dalej utrzymywałam kontakt z Pandorą, stąd wiedziałam, że on też potrzebował dłuższego czasu, by w pełni dojść do siebie. Na szczęście, częściowo dzięki mojej ingerencji, udało się mu uniknąć poważnych konsekwencji po tak spektakularnym zgubieniu szczeniąt. Wymagało to zwalenia całej winy na Ash, ale mała wadera nie miała nic przeciwko. Młodym więcej się wybacza.
No więc oficjalna wersja, jaką usłyszał właściciel sierocińca, mówiła, że wpadłam z Ashayą do sierot, żeby spędzić z nimi trochę czasu, co z resztą było już w zasadzie taką moją małą tradycją, którą kiedyś kultywowałam z Lysandrem, a teraz, przez czas jego wyjazdu, podtrzymywałam sama. I co dalej? Ash, której opiekunką byłam przecież ja, nie Pandora, wyciągnęła Jamesa gdzieś na bok podczas zabawy. Chciała mu pokazać nowe zaklęcie, którego się nauczyła. I przypadkiem gdzieś się przenieśli, na szczęście zdołaliśmy ich wytropić. I nikomu nic się nie stało, wszyscy wróciliśmy cali i zdrowi do domów.
Tylko w mojej pokaźnej kolekcji pojawiło się kilka nowych blizn, jednak protegowany sierocińca nie musiał przecież wiedzieć, w jaki sposób powstały. Moja praca była na tyle niebezpieczna, że to wręcz normalne, że co i rusz obrywałam. W większym lub mniejszym stopniu.
W każdym razie, dzięki temu niegroźnemu kłamstwu, Pandora zachował posadę, a ja zostałam tylko złajana. Przyjęłam burdę ze stoickim spokojem, przeprosiłam za narażanie szczeniaków i obiecałam, że już nigdy nic podobnego nie będzie mieć miejsca. No i, rzecz jasna, że będę lepiej pilnowała Ash.
A co do samej wcześniej wspomnianej... To, co zrobiła w Katakumbach, te setki dusz, które przywołała w jednym momencie tylko przy użyciu magii, która w niej krążyła... Nie mogłam udawać, że nic się nie stało. Że to, co ten szczeniak potrafi, mnie nie przeraża.
Dlatego, gdy tylko obydwie wróciłyśmy do pełni sił, zaprowadziłam ją do Wieży Magów. Gdzie wspólnie ustaliliśmy, co dalej z naszą małą przybłędą.
Doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli podzielimy się obowiązkami, jeśli chodzi ojej naukę. Nadal miałam być jej opiekunem, nadal miałam uczyć ją technik czarnej magii, jednak Ash miała również codziennie treningi z innym magiem. W ten sposób miałyśmy większe szanse na okiełznanie jej niezbadanych pokładów mocy,
A co poza tym? W zasadzie to nic. Życie toczy się dalej, jak mawiają.


~*~

Kilka tygodni później

Po południu odprowadziłam Ashayę na zajęcia do Sukki. A że wcześniej zdążyłam zrobić wszystko, co miałam do zrobienia na ten dzień, miałam w sumie wolne. Zwykle chodziłam wtedy z Lysandrem do jakiejś cukierni, albo po prostu szliśmy na spacer. Ale że jakiś czas temu musiał wyjechać na wojnę... No cóż.
Żeby się nie zamartwiać czymś, na co i tak nie miałam wpływu, uznałam, że czas wolny spożytkuję na wizycie w sierocińcu. Dawno mnie tam nie było, a z chęcią znowu odwiedzę dzieci. I przy okazji sprawdzę,co u Pandory.
Gdy kilkanaście minut później ledwo przekroczyłam próg sali zabaw, moim oczom ukazała się grupka bawiących się w najlepsze wilczków. A w kącie sali, przy oknie, siedział Pandora, bacznym okiem kontrolując sytuację.
Uśmiechnęłam się na jego widok. Gdy tylko przeniósł na mnie wzrok, pomachałam mu i ruszyłam w jego kierunku.

<Pandora?>

Słowa: 543

Odeszli!

Z dniem dzisiejszym żegnamy Renę, Ilyę i Pata.






Powodem odejścia jest decyzja właścicieli.

wtorek, 21 stycznia 2020

Od Pandory CD. Lawrence'a

Nieufność do każdego obcego i dopiero poznanego osobnika była niczym cecha wrodzona – nie ważne jak bardzo byś się starał, nie pozbędziesz się tego. Przez moją głowę przeszła myśl, że może jest coś nie tak z tym lekarstwem, jednak szybko rozgoniłem te bezsensowne myśli, zważając na kilka istotnych faktów; Lawrence był medykiem, pomaga choremu, które wcześniej uratował i, znowu to powtórzę, jest medykiem. Nim jednak zabrałem się za lekarstwo, usłyszałem hałas. Zerknąłem w stronę basiora, który właśnie zaglądał do magazynu. Podszedłem do niego, słysząc jego niezadowolenie. Zerknąłem mu przez łapę, schylając łeb i zobaczyłem, jak wszystko leżało na podłodze: nie tylko rośliny, ale i półka.
- Co się stało? - usłyszeliśmy głos z drugiego pomieszczenia. Medyk wyszedł do pacjenta, który także słyszał hałas i wyjaśnił mu, że nic, czym musiałby się martwić. W tym czasie ja wszedłem do środka magazynu, a kiedy samiec wrócił, położyłem po sobie uszy. Głupio mi było, że wszedłem tutaj bez jego pozwolenia, ale chciałem bardziej przyjrzeć się sytuacji. Lawrence nie wyglądał, jakby mu to przeszkadzało, dlatego się nie odezwałem.
- Nie wygląda to tak źle – powiedziałem po krótkiej chwili ciszy, w której wilk przegrzebywał zapasy. Westchnął zrezygnowany i usiadł. Współczułem mu, zbieranie tego wszystkiego zabrało mu pewnie masę czasu.
- Półka to jedno, ale te rośliny… ciężko je znaleźć pod śniegiem – spojrzałem na leżącą przede mną zieleń. Korzenie, liście, kwiaty… kompletnie nie znałem się na ziołach czy leczeniu, dlatego wszystko to było dla mnie o prostu zielskiem; ale jakim skutecznym zielskiem. Wszystko wyglądało prawie tak samo, ale gdyby samiec dokładnie mi wyjaśnił, po czym poznać konkretną rośliną i gdzie najczęściej rośnie, na pewno bym ją znalazł.
- Pomogę ci – zaoferowałem kierując na niego wzrok. Basior się lekko zdziwił i uśmiechnął się delikatnie kręcąc głową. „Też bym odmówił komuś, kto się na tym nie zna”. Jednak tym razem miałem silne uczucie, że powinienem pomóc.
- Nie musisz, to moja praca – wzruszyłem ramionami.
- I tak powinienem wracać do siebie, więc może znajdziemy coś przy okazji po drodze? - wyjaśniłem, wpadając na to w tej chwili. Co mi tak zależało?
- Czyli mam cię odprowadzić? - zapytał, co mnie lekko speszyło. Nie o to mi chodziło, a jednak basior tak to zrozumiał, poczułem się trochę głupio.
- Jak chcesz… znaczy się – nabrałem powietrza w płuca, bo prawie zapomniałem, co mówiłem. - Za lekarstwo pomogę ci coś znaleźć – Lawrence przez chwilę milczał, znowu przyglądając się swoim zmarnowanym zapasom, aż w końcu skinął głową. Ulżyło mi, tym bardziej, że nie miałem czym mu zapłacić za zioła.
- No dobrze, jeśli nie będzie ci to przeszkadzać – pokręciłem głową.
- Lubię pomagać – basior się uśmiechnął, po czym wstał. - Jeśli chcesz, możemy zaraz ruszać. Mamy cały dzień – medyk pokiwał głową. Wyszliśmy z magazynu.

<Lawrence?>

Słowa: 437

piątek, 17 stycznia 2020

Od Lawrence'a CD. Pandory

Lawrence dokończył sprawunki. Rozmowa z Pandorą dała mu trochę do myślenia. Życie w Dystrykcie II zdecydowanie nie należało do najłatwiejszych. Wilk, nie odzywając się więcej wziął do pyska szczelnie zapakowane produkty i skierował się w stronę swojego domku. Odwrócił się po chwili, aby poczekać na męczącego się z zaspami Pandorę. Mniejszy basior z trudem pokonywał co większe góry śniegu. Musiał wspomagać się swoimi skrzydłami. Biały puch sprawnie spowalniał również Lawrence'a. Ciążąc, przyklejał się do jego grubego futra.
W końcu udało im się dostać przed dom medyka. Tam większy wilk otrzepał się ze śniegu, zapominając o swoim niższym towarzyszu. Przypadkiem obsypał go strąconym z siebie puchem. Pandora nie zdążył niestety odskoczyć.
- Wybacz - rzekł Lawrence, a po chwili zaśmiał się ciepło. Zdał sobie sprawę, jak biały śnieg wygląda niemal identycznie co futro Pandory.
- Nic się nie stało - odparł basior, pozbywając się ze swojego grzbietu dodatkowej warstwy puchu. Po chwili kichnął cicho.
- W zamian za to, naszykuję ci czegoś na katar - zaproponował Lawrence. Zaraz po tym otworzył drzwi i zaprosił swojego gościa do środka.
Pacjent wraz ze swoją partnerką rozmawiali żywo, jednak zamilkli chwilę później po pojawieniu się basiorów. Ranny wilk wyglądał znacznie lepiej niż o poranku. Udało mu się nawet podnieść do siadu. Chociaż Lawrence nie pochwalał jego samowolki, cieszył się, że pacjent raczej nie ma połamanych żeber. To oznaczało tylko jedno - będzie szybciej mógł wrócić do domu.
- Dasz radę do mnie podejść? - zapytał medyk, odstawiając zakupy. Basior pokiwał głową i wolnym krokiem skierował się we wskazaną stronę. Lawrence z nieukrywanym uśmiechem obserwował postępy rannego.
- Wspaniale! - pochwalił wilka. Chwilę później pomógł mu wrócić do wcześniejszego miejsca. - Dam ci zaraz lekarstwa. Jeśli dobrze pójdzie, za dzień lub dwa, będziesz wolny.
Pacjent wymienił wesołe spojrzenie z ukochaną. Lawrence również poczuł ulgę. Wypadek wydawał się znacznie groźniejszy. Na szczęście obeszło się na siniakach.
Wilk udał się więc do swojego schowka z ziołami. Kierując się głównie węchem, odnalazł te najprzydatniejsze. Pamiętał również o obietnicy złożonej Pandorze. Zabrał więc ze sobą kilka roślin leczących wczesne przeziębienie. Wrócił do swoich gości i przyrządził dwa lekarstwa. Ułożył je starannie na dwie kupki, a po chwili podał pacjentom. Pandora spojrzał podejrzliwie na zioła. 
- Nie martw się, na pewno ci nie zaszkodzą - zapewnił Lawrence. - Mogę nawet ci pokazać, z której półki je wziąłem. 
Wstał, aby zajrzeć do spiżarni. Gdy tylko otworzył drzwi, pierwsza stojąca półka, a dokładnie jedna z jej desek, jak na zawołanie, pękła, rozsypując po całym pomieszczeniu leżące na niej zioła. Lawrence odkaszlnął, wycofując się. 
- Cholera - westchnął zmarnowany. Czekało go kilka pięknych tygodni odrabiania strat. Niektóre zioła niesamowicie ciężko było znaleźć. 

<Pandora?> 

Liczba słów: 423

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Od Pandory CD Lawrence'a

Pandora spojrzał na samca i pokiwał głową. Nie chciał zostawać sam pod dwoma względami: to nie jego dom i nie chciał przeszkadzać kochankom, którzy na pewno woleli zostać sami, a jeśli już potrzebowaliby wsparcie, to kogoś bliskiego, a nie obcego, jak skrzydlatego wilka. Dlatego zaraz ruszył za medykiem. Śniegu było sporo, wilki zostawiały w śniegu głębokie ślady łap, niektóre przejścia były całkowicie zasypane, ale pracownicy powoli brali się do roboty, usuwając nadmiar puchu tam, gdzie trzeba i umożliwiając swobodny ruch mieszkańcom. A swój sposób, zima była całkiem ładna, chociaż po tak długim czasie potrafiła się już znudzić. - Zajdziemy na targ – oznajmił. Po drodze do niego Lawrence pokazał Pandorze przeróżne karczmy, jakie były po drodze, kuźnię oraz teatr. Skrzydlaty wilk długo przyglądał się budynkowi, miał ochotę wejść do środka i obejrzeć jakiś spektakl. Tak go pochłonęły myśli, że nie zauważył, kiedy wpadł na dużą zaspę i praktycznie się wkopał w śnieg. Szybko się wydostał, pomagając sobie skrzydłami. - Pandora, nic ci nie jest? - usłyszał pytanie towarzysza. Mniejszy wstał na równe łapy, pomachał łbem strząsając z niego śnieg i pokręcił głową. - Nie, tylko się zamyśliłem – odparł i podszedł do niego, kontynuując drogę do rynku, który był już odśnieżony. - Czego szukasz? - zapytał wyrównując z nim kroku.
- Coś na ząb i kilka ziół – Pandora pokiwał głową i nie mając kompletnie pojęcia o tym drugim, tylko szedł za nim i się rozglądał. Widocznie śnieżyca uszkodziła kilka stanowisk, które właśnie były sprzątane, ale większość udało się to przetrwać i teraz kupcy mogli sprzedawać mięso, ryby, biżuterie i inne przedmioty. Oba wilki podeszły do stanowiska z jedzeniem, gdzie Lawrence kupił kawałek zająca i dwie ryby, a potem przeszedł dalej, do targu z ziołami. Tam długo stał i wybierał odpowiednie, a gdy już wszystko zakupił i trzymał przedmioty w małym koszyku na plecach, mogli wracać.
- Miasto sprawnie sobie radzi ze śnieżycą – przyznał Pandora, przerywając ciszę.
- Owszem, niektórzy są już specjalistami.
- Często występuje tu burze?
- Nie często, ale jeśli już, to porządne – Pandora lekko się uśmiechnął.
- Kiedy burza pojawia się w Dystrykcie II, ciężko wyjść z domu – przyznał, kiedy nagle się zapadł w śniegu. - Tym bardziej dla takiego małego wilka – dodał jeszcze, używając skrzydeł i wylatując z zaspy.

<Lawrence?>

Słowa: 359

Od Lawrence'a CD. Pandory

Rozmowę z Pandorą przerwała wbiegająca do pomieszczenia wadera. Jej błękitne futro było zmierzwione i nastroszone. Lawrence doskonale znał Tanelię, dziewczynę rannego wilka. Medyk wstał i podszedł do niej. 
- Jest ciężko ranny - wyjaśnił cicho, jednak widząc przerażenie na pysku wadery, dodał pośpiesznie: - Wyjdzie z tego, na pewno. 
Tanelia pokiwała powoli łbem - w jej oczach błyszczał smutek. Lawrence położył łapę na ramieniu wilczycy. Rzucił okiem na leżącego nieopodal Pandorę. Ruchem głowy wskazał, by basior poszedł za nim. 
- Zostawimy was na chwilę samych, gdyby coś się stało, proszę, zawołaj nas. Będziemy w pokoju obok - poinformował, udając się w stronę wyznaczonego kierunku. 
Małe pomieszczenie, w którym znalazł się wraz z Pandorą, było sypialnią medyka. Lawrence podwinął pod siebie łapy, całkowicie chowając je w gęstym futrze. Biały wilk usadowił się koło niego. 
- To wzruszające, jak rodzina przychodzi odwiedzać rannych. - Lawrence zagaił rozmowę. - A najsmutniejsze, kiedy przychodzą się pożegnać. 
Pandora rzucił mu pełne zrozumienia spojrzenie. Brązowy wilk zaczął wspominać straconych pacjentów. Wiedział, że nie da się uratować wszystkich, jednak wierzył, że może pomóc rannemu wilkowi. Wykluczył krwotoki wewnętrzne, chodź spodziewał się licznych złamań żeber. Westchnął głośno. Poszkodowany wilk szybko nie opuści jego przychodni, tego był pewien. 
- Przepraszam za to wszystko - odezwał się w końcu medyk do swojego gościa. Źle czuł się z faktem, że naraził Pandorę na takie nieprzyjemności. Chciał zapewnić mu bezpieczeństwo na czas śnieżycy, ale nie wszystko poszło po jego myśli. 
- Nic się nie stało - odparł szybko biały wilk. - Zrozumiała sytuacja.
- Jutro, jeśli mój pacjent poczuje się lepiej, pokażę ci miasto, dobrze? - zaproponował medyk, układając łeb na łapach. Był zmęczony, marzył o chwili snu. Czuł, jak oczy same mu się kleją. Nawet nie wiedział, kiedy całkowicie odpłynął. 

~*~

Obudziło go szturchnięcie w bok. Otworzył powoli oczy, zauważając stojącego nad nim Pandorę. 
- Przepraszam! - Medyk zerwał się z miejsca. - Coś się stało? Czy stan pacjenta się pogorszył? 
Biały wilk pokręcił łbem na boki. 
- Obudził się właśnie. 
- Dziękuję, już do niego idę - rzucił szybko, wychodząc na spotkanie z rannym wilkiem. Obok poszkodowanego leżała jego partnerka, łypiąc na ukochanego przepełnionymi miłością oczami. Lawrence przywitał się z nimi, po czym udał się do swojej spiżarni. Omiótł go tam znajomy zapach ziół. Wyszukał kilka poszukiwanych roślin i powrócił do pacjenta. Wykonał lekarstwo, które podał rannemu. 
- Powinno złagodzić ból - wytłumaczył. - Gdzie dokładnie cię boli?
- Myślę, że wszędzie - odparł, zmuszając się do śmiechu, jednak wykonując ruch, ponownie naruszył rany. Błękitna wadera odsunęła się w obawie i spojrzała na Lawrence'a. 
- Nic ci więc nie będzie. - Medyk uśmiechnął się ciepło. - Możecie chwilę tutaj poczekać? Muszę zrobić małe zakupy. 
Wyjrzał na zewnątrz. Całe miasteczko było zaśnieżone, jednak burza minęła. Pierwsi śmiałkowie wyściubiali łby na ulicę. Poczuł, jak jego ciało przebiegają dreszcze, kiedy postawił łapę na zimnym, białym puchu. Odwrócił się i spojrzał na Pandorę:
- Masz ochotę pójść ze mną? 

<Pandora? :3> 

Słowa: 456

niedziela, 5 stycznia 2020

Od Pandory CD. Spero

Pożegnawszy się z samicami, ruszyłem z Jamesem do sierocińca. Młody był wykończony, chociaż starał się tego nie dać po sobie poznać. Dobrze, że do budynku został niedługi kawałek drogi, inaczej musiałbym zanieść młodego na plecach, a nie okłamujmy się, nie miałem na to sił. Dlatego gdy tylko dotarliśmy do sierocińca, miałem ochotę jak najszybciej się położyć. Na nasze szczęście szczeniaki siedziały w swoich pokojach, dlatego nie byliśmy wystawieni na ich atak i falę pytań, co się stało. Zamiast zaprowadzić Jamesa do pokoju, zabrałem go do głównego pokoju, który był pusty. Tak położyłem go na miękkim kocu, od razu zasnął. Ja zanim się położyłem, poszedłem do kucharek, które siedziały w jadalni i zażarcie o czymś dyskutowały. Kiedy mnie zobaczyły, od razu do mnie podeszły.
- Pandora, co się stało.
- Długo was nie było.
- Tak się martwiłyśmy.
Wszystkie zaczęły swój monolog, poczekałem, aż skończą. Lekko się uśmiechnąłem, gdy to się stało.
- Wszystko wam opowiem, jak trochę odpocznę. Ash jest ze Spero, wróciły do domu, a James śpi w głównej sali. Możecie przypilnować szczeniaki, aby tam nie wchodziły? - poprosiłem. Kucharki spojrzały po sobie, ewidentnie nie takiej odpowiedzi oczekiwały, ale pokiwały głową. Wróciłem do pomieszczenia, w którym spał skulony szczeniak. Machał łapami, a pysk wykrzywiony w dziwnym grymasie świadczył o nieprzyjemnym śnie, dlatego do niego podszedłem, pogłaskałem po głowie i położyłem się obok niego. Uspokoił się, a ja zasnąłem po chwili.
Nie spałem długo, nie mogłem sobie pozwolić na przespanie kilku godzin, ponieważ jeszcze byłem w pracy i powinienem się opiekować młodymi. Wstałem po dwóch godzinach, może nie byłem w stu procentach wypoczęty, ale mogłem normalnie funkcjonować. Ciało jeszcze trochę bolało, głowa na szczęście przestała. James spał, zostawiłem go w pokoju, a sam poszedłem do kucharek, które właśnie wydawały kolację. Gdy szczeniaki mnie zobaczyły, od razu odeszły od stołu i zaczęły pytać.
- Najpierw wróćcie na swoje miejsca – powiedziałem twardo. Wszyscy się posłuchali, nawet kucharki siedziały cicho. - Posłuchajcie, ciężko mi opowiedzieć wam, co się stało. Proszę was, abyście też nie męczyli Jamesa. A teraz zjedzcie kolację – po tych słowach usłyszałem jęk niezadowolenia, ale nic więcej nie powiedziałem, tylko na spokojnie zjadłem z nimi kolację.
Pod koniec dnia położyłem wszystkie szczeniaki spać, zbywając ich pytania krótkimi odpowiedziami, z których nie dowiedzieli się, że byliśmy w katakumbach, walczyliśmy z jakimś krokodylem, a Ash wezwała duchy. To wszystko było szalone, nie opowiedziałem tego nawet innym pracownikom, mówiąc im, że ktoś tylko próbował nowej magii, a Ash i James byli przypadkowymi ofiarami.
Gdy mogłem pójść spać, wiedziałem, że następnego dnia będę musiał porozmawiać z Jamesem.

<Spero?>

Słowa: 416
Layout by Netka Sidereum Graphics