poniedziałek, 29 maja 2023

! Ogłoszenie !

 Witajcie Kochani,

Z dniem 29.05.2023 ogłaszamy zawieszenie bloga.

Powodów jest wiele - prywatne sprawy członkiń administracji, różnie uargumentowane zgłoszenia nieobecności z Waszej strony, niska aktywność ogólnie, myślę, że wszyscy wiemy o co chodzi i nie trzeba tego objaśniać.

Pragnę z tego miejsca również zaznaczyć, że mimo iż zawieszenie jest bezterminowe, absolutnie nie zamierzamy zakończyć działalności. Nasze, i Wasze również, ukochane postacie nadal są dla nas niezmiernie ważne i pomimo tego, że rzeczywistość nie jest łaskawa, niebawem tu wrócimy z nowymi siłami i weną.

Tymczasem, niechaj bogowie mają Was w opiece i widzimy się na dicordzie.

~ Tox,
Moderatorka bloga Królestwo Północy

środa, 3 maja 2023

Podsumowanie marzec-kwiecień

 Witajcie kochani obywatele!

    Ha ha! Prima aprilis, nie ma żadnego posta podsumowującego! Ach nie, chwila, przecież dzisiaj jest... a w sumie nieważne. *chrząknięcie* Cóż, nie zmienia to faktu, że nadchodzi WIOSNA! Rośliny wypuszczają pąki, kwiaty wreszcie zaczynają kwitnąć, a na dworze nie jest już tak piekielnie zimno przez cały czas. Od czasu do czasu nawet da się złapać trochę promieni ciepłego słońca (które jest przyjemne, jeśli akurat nie wieje w twarz lodowaty wiatr, brr).

A jak na blogu? W sumie to wiele się nie zmieniło. Powoli lecimy do przodu, a jakże (wybaczcie, że jestem dziś mało ambitna, dopiero odreagowuję majówkę hahah)



Ruszając na wyprawę do portu, ani Vallieana, ani Lys i Tin nie wpadłyby na to, co może je spotkać. Odległość między domem zielarki, a miejscem, do którego wadery mogły odnieść odnalezione przez waderę kamieniarki nie była duża - ot, parę kilometrów spacerkiem. Wystarczy się spakować, podzielić ładunkami i można podróżować!
I pewnie byłoby to łatwiejsze, gdyby jedna z dwóch (trzech) wader nagle nie została zmieniona w gronostaja przez tajemniczego napastnika, a jeszcze na domiar złego, znikąd na ich drodze pojawiła się złośliwa małolata, która ewidentnie nie wie czym jest skrucha.
Mimo wszystko ani Zerdinka, ani towarzyszące jej Lerdiski nie planują się poddawać, a ich cel pozostaje niezmieniony! Kiedyś dotrą do tego portu, oby tylko całe i zdrowe...

~*~

Podczas swojej podróży Ametrine i Xeva wręcz błyskawicznie odnalazły tarapaty, a może to właśnie one zostały odnalezione.
    Stłuczenia, wychłodzenie i otwarte rany stały się tym, co miało im towarzyszyć przez najbliższy czas, a przynajmniej do momentu, w którym odnajdą wyjście z ciemnej jaskini do której wpadły. Błądząc i nawołując, na pewno nie spodziewały się spotkać prawdziwego światełka w tunelu, a jednak pojawiło się - wraz z nim podstarzały basior, który wydawał się znać groźne miejsce jak własną kieszeń, a nawet zaproponował waderom swoją pomoc!
Dopiero przyszłość pokaże, czy to światło aby na pewno wyprowadzi je na powierzchnię.

W miesiącu marzec tytuł Najaktywniejszego Wilka Miesiąca nie przypada nikomu (przepraszam Adu za tego Rosa, nie zauważyłam X"D), gdyż nikt nie wykazał się nadprogramową aktywnością. Włącznie na blogu pojawiło się 11 opowiadań, z czego po 3 należą do Xevy oraz Rosa. Jeśli chodzi o kwiecień, pojawiło się tylko 7 opowiadań.
 
 Do konta wilków zostanie dodanych:
Aarved: 0 
Ametrine: 0 KŁ
Asmoday: 40 + 74 
Hauro: 0 KŁ
Jastes: 0 KŁ
Karwiela: 0 KŁ
Lys i Tin: 15
Mordimer: 0 KŁ
Ros388 KŁ
Saki: 20 + 42
Oda: 82 + 33
Vallieana: 47 Kł
Van Halley the Puff: 51 KŁ
Van Wenus the Muff: 25 KŁ
Xeva: 243 + 100  KŁ
Yelthana: 0 KŁ


1.  opowiadania
2.  questy
3. nagroda Najaktywniejszego Wilka (Degenerata Miesiąca)
4. 20% z sumy wszystkich zarobionych KŁ, jeśli wilk napisał minimum 20 opowiadań




Dodatkowo każda osoba z administracji otrzymuje
 100 łusek do rozdzielenia na swoje wilki

Ostrzeżenia otrzymują:
- Aarved (pierwsze ostrzeżenie)
- Jastes (drugie ostrzeżenie)
- Karwiela (drugie ostrzeżenie)
-Lys i Tin (pierwsze ostrzeżenie)
-Mordimer (pierwsze ostrzeżenie)
- van Halley (drugie ostrzeżenie)
- Yelthana (drugie ostrzeżenie)
- Hauro (pierwsze ostrzeżenie)
- Ros (pierwsze ostrzeżenie)
- Ametrine (pierwsze ostrzeżenie)

Podsumowując, końcowy stan to:
8♀
8♂

Ogółem: 16🐺
 
         Mija kolejna pora roku i nastaje maj. Z tego miejsca pragnę serdecznie pozdrowić wszystkich maturzystów, a przede wszystkim naszą zdolną bestię, czyli Bambiczka (<3), ale i również braci: mojego i Adu, którzy także będą zmagać się z trudami egzaminu dojrzałości już za parę dni. Ah, ci młodzi tak szybko dorastają *ociera łezkę*.

        Jednakże jeszcze na chwilę dosyć rozczulania się, kiedy są ważne rzeczy do powiedzenia. Pragnę przypomnieć, iż zarówno nasza Główna Administratorka, Adulara, jak i Moderatorka Babilon są nieobecne do odwołania, zarówno na discordzie jak i na blogu, a ich zajęcia przejmuję tymczasowo ja (Toxu ofc), tj. przyjmowanie opowiadań lub odpowiadanie na wszelakie pytania, wiecie jak to działa, a jak coś, to zapraszam do kontaktu na pw. Mam również szczerą nadzieję, że obie adminki wrócą do nas szybko i w dobrym zdrowiu i humorze c: strasznie nam pusto bez Was, wy dziady. Trzymamy za Was kciuki.

    Na zakończenie szczerze dziękuję każdemu za aktywność i zachęcam do dalszego pisania (rozpromieniacie mi tym dzień za każdym razem). Nadal jesteście niesamowici i inspirujący, pomimo *kaszl* chaotycznych czasów.

Pozderki 
~Tox, moderator


niedziela, 30 kwietnia 2023

Od Halley, CD. Wenus

    Uczepiłam się łapy najstarszego brata ponaglając go jakby świat miał się skończyć, jeśli nie ruszymy natychmiast. Wiedziałam, że muszę dramatyzować najmocniej jak tylko umiałam, żeby naszej matce przypadkiem nie odwidziało się nagle odwołać całego przedsięwzięcia. Jedno małe zawahanie mogło skutkować odesłaniem mnie do domu, lub w ogóle zdecydowaniem, że tylko Jowisz pobiegnie kogoś zawołać, gdy my będziemy stać tu i czekać. Nie mogłam do tego dopuścić, gdyż przekreśliłoby to wszystkie nasze plany. Płakałam więc i piszczałam, jak nowonarodzone szczenię, tuptałam łapkami i zamiatałam ogonem, trzęsąc się teatralnie. Próbowałam jak tylko mogłam przeszkadzać dorosłym w ustaleniu wszystkich szczegółów, aby ich plany miały jak najwięcej dziur i luk, które później moglibyśmy wykorzystać. Gdy w końcu zirytowani podjęli decyzję, a mama pozwoliła mi pójść z bratem, aby choć trochę powstrzymać moje zawodzenie. Praktycznie nie zapiszczałam z radości, ale na szczęście udało mi się zdusić głos. W rezultacie wyszło coś, co przypominało bardziej zniecierpliwione ponaglenie i zmartwienie, niż ekscytacje. Odetchnęłam z ulgą, a Wenus prychnął na mnie w myślach. On też powstrzymywał się od śmichu już jakiś czas. Miałam ochotę spiorunować go wzrokiem,  ale nie miałam czasu, bo Jowisz podniósł mnie i posadził sobie na grzbiecie, podchodząc do mamy. Gdy usłyszałam charakterystyczne brzęczenie monet w skórzanym woreczku, wędrującym z łap Mars do Jowisza, natychmiast pomyślałam, że w trakcie podróży trzeba wymyślić jak go zgrabnie zwędzić bratu. W końcu nie wypada zostawić w spokoju takiego pięknego kąska, podanego jak na srebrnej tacy. Wenus chyba myślał o tym samym, bo aż wyczuwałam jak trybiki w jego głowie zaczęły pracować. Dobrze, w końcu to on tu był od planów. Mimo całego tego zamieszania ja dalej, jak przystało na wprawiony element wykonawczy, plakałam i pośpieszałam brata. Mars wyraźnie zirytowana całą tą szopką machnęła na Jowisza łapą, by już biegł, a sama zabrała się za ogarnianie tłumu wilków. Nasza matka miała naprawdę duży respekt w społeczeństwie i co trzeba jej przyznać, nie bez powodu, ale o tym kiedy indziej. 
    Jowisz położył Wenusa przede mną i kazał mi go trzymać, gdy w końcu ruszyliśmy. Puch szeleścił pod łapami dużego brata, który próbował mnie pocieszać. Raz po raz zagajał konwersację, ale ignorowałam go chlipiąc. Szczerze wolałam ustalić z bliźniakiem nasze plany, niż rozmawiać z naszym wiecznie rozgadanym rodzinnym gigantem. Nie lubiłam tego ogromnego kluska, a szczególnie faktu, że traktował nas jak dzieci. Przecież byliśmy już pełnoprawnymi i wprawionymi złoczyńcami! Nawet mieliśmy własne przezwisko, a wiadomo, że tylko prawdziwi złoczyńcy je mają. Jak mógł nie rozumieć, jak poważna to jest sprawa!? Byłam dumną Kulką Chaosu, to przecież mówiło samo przez się. Na szczęście dało się nim tak łatwo manipulować, że była to wręcz codzienna zabawka. Trochę jak kukiełkowa marionetka. Szczególnie Wenus potrafił tak pociągać a jego sznurki, że robił cokolwiek. Niesamowicie miło się na to patrzyło. Teraz jednak stawał się już męczący z tym ciągłym pocieszaniem i odwracaniem uwagi. Czy nikt go nie nauczył, że co za wiele to nie zdrowo? Oparłam głowę na plecach Wenusa, obserwując las dookoła. Irytowało mnie, że Jowisz biegł tak wolno. Co i rusz pociągałam nosem, by dalej udawać płacz. Widok zaczynał mnie nużyć.
- "Wenuuuuus?" - Zagadałam w myślach do brata. - "Jak myślisz, która część Centrum będzie najlepsza na naszą bazę?"
- "Hym..." - Zastanowił się chwilę. - "Co powiesz na coś blisko naszego celu?"
- "Myślisz, że coś by się tam znalazło?"
- "Można poszukać."
- "Słyszałam o jakichś podziemiach w Centrum! Może sprawdzimy tam?"
- "O, to brzmi idealnie!" - Ożywił się Wenus, ale zaraz musiał się powstrzymać, by nie poruszyć się na grzbiecie Jowsza, który dalej gadał swoje.
- "Prawda? Słyszałam to od sąsiada, który rozmawiał z barmanem, który słyszał to od wilka, który mieszka w Centrum, który znał waderę, która badała jakieś rzeczy i znała legendę o wilku, który je odkrył!"
- "Brzmi wiarygodnie, skoro tyle wilków o tym słyszało."
-"A najlepsze jest to, że nikt nas tam nie znajdzie! Nawet Mars!" - Ekscytowała się w myślach waderka, dalej pociągając nosem, już bardziej z przyzwyczajenia i chłodu, niż dla zachowania pozorów.
- "Wiesz jak tam trafić?" - Spytał rozentuzjazmowany już Wenus.
- "Nie..." - Odpowiedziała powoli Halley. - "Ale od tego mam ciebie!" - Powiedziała pewnie i polizała brata po nosie.
    Większość podróży rozmawiali między sobą o tym, co zrobią, gdy dotrą już do Centrum i znajdą swoje podziemia. Fantazjowali o pięknej kryjówce, którą urządzą, i której nikt nie będzie mógł znaleźć. Snuli plany co komu zwędzą by ją udekorować i wymyślali cóź to ludzie by mówili jakby ją zobaczyli. W skrócie, zabijali czas, bo podróż była długa. Planowali też w ciszy jak pozbyć się zbędnego balastu, ale ten problem był dość prosty do rozwiązania, gdy miało się dwie tak diaboliczne i śliczne główki. Nie zauważyli, gdy Jowisz przestał do nich mówić. Prawdopodobnie stwierdził, że Halley zasnęła z wyczerpania, bo w pewnym momencie przyspieszył kroku. Słońce wisiało już wysoko na niebie, gdy zamajaczyły przed nimi budynki Centrum. Halley podniosła główkę i uśmiechnęła się radośnie, a w jej oczach zabłyszczały iskierki.
- "Wenus, jesteśmy!"

<Wenus?>
Słowa:801

Od Vallieany - Trening XI, cz. I

 Relacja Vallieany i jej znajomej, Tarilii, wpisywała się w kanon tych relacji, które po prostu były. Nie było zbyt wielu opcji aby tę relację rozwinąć, gdyż obie wadery zawsze były zabiegane i zwyczajnie się mijały. Z drugiej strony przy takiej dynamice nie musiały się wcale obawiać, że ze względu na małą ilość spędzonego wspólnie czasu kiedyś zrobi się między nimi niezręcznie. Nigdy nie miały ani wspólnych znajomych, ani zainteresowań. Jedna była zielarką, podczas gdy druga trudziła się ratownictwem medycznym, a jednak wspólne tematy zawsze wpadały i śmiało można powiedzieć, że to im odpowiadało. Istniała między nimi jakaś nić wzajemnego zaufania, która wzięła się w zasadzie znikąd ale sprawdzała się, szczególnie, jeśli jedna z nich potrzebowała pomocy i potrzebowała jej nagle. Jakoś tak to działało od zawsze.
– Nie przejmuj się, Valli, moje dzieciaki są grzeczne i nie sprawiają problemów. Poważnie, będziecie się super bawić.
Głos Tarilii był zdecydowany i pewny, co było dokładną odwrotnością tego, co czuła Zerdinka. No, może nie dokładną, gdyż Vallieana miała już styczność z dzieciakami i mniej więcej rozumiała “z czym to się je”, jednak w pozytywnym nastawieniu ciemnookiej wadery było coś, co przytłaczało. Chyba to opiekunki zazwyczaj przekonywały zmartwionych rodziców, że “będziemy się super bawić [..] nic się nie martw”, a nie na odwrót. Mimo to, już się zgodziła, więc nie zamierzała narzekać.
– Pewnie, że tak – zapewniła, odwzajemniając uśmiech znajomej – I wy też bawcie się dobrze. 
– Oj będziemy. Lloyd coś zaplanował i nie mogę się doczekać – Tarila przestąpiła z łapy na łapę, sięgając wzrokiem zamkniętych drzwi na podwórze, za którymi wspomniany basior organizował renifera. Ekscytacja i zauroczenie wręcz ulatywały jej uszami i wznosiły pod sufit, nadając jej wygląd niesfornej nastolatki, a nie odpowiedzialnej matki i partnerki. 
Gdy Lloyd wrócił do mieszkania, wadery wymieniły ostatnie wskazówki i zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. W końcu rodzice pożegnali się ze swoimi pociechami, następnie z Vallieaną i wyszli, zostawiając piątkę samą ze sobą. 
Zerdinka i czwórka szczeniąt, które ledwo znała.
“I duch.”
No i duch. 
Dwie waderki i jeden basior, wszystkie białe w brązowe ciapy, urodziły się w jednym miocie. Dwójka miała ciemne oczy - to byli Beva i Caen - a tylko jedna samiczka jasne - Kali. Był jeszcze ich młodszy brat będący idealną kopią matki, ciemnobrązowy z brunatnymi ślepkami, który nazywał się Kell.
Gdy Tarila i Lloyd wyjeżdżali, szczeniaki dopiero co zdążyły wstać z łóżek, więc rozsądnym było zaczęcie dnia od jakiegoś śniadania. Z polecenia ich matki padło na rybę. 
– Nie lubię ryby – zamarudziło najmłodsze ze szczeniąt, siadając do kuchennego stołu. 
– Mieszkasz w porcie i nie lubisz ryb? – łagodny ton wadery wtopił się w przestrzeń i rozbił naturalny ruch cząsteczek powietrza płynących w tym złocistym świetle, które wpadało do środka od strony linii morza.
Drewniane pomieszczenie było w kącie budynku i na dwóch jego ścianach znajdowały się duże okna, przysłonięte błękitnymi zasłonami, obleczonymi teraz nieskromnie w światło wschodzącej gwiazdy. Pod nimi zaś stały szafki służące do przygotowywania posiłków. Z pozoru przy wykonywaniu tej czynności mogły zawadzać ilości szklanych, ozdobnych słoiczków pełnych przypraw i ziół, a także ceramiczne figurki, których fanem był Lloyd, jednak o dziwo zajmowały mniej przestrzeni, niż mogło się wydawać. W rogu kuchni znajdował się otwór w ziemi pełniący funkcję składzika, a na samym środku stał spory stół, przy którym teraz siedziały szczenięta. Za nim był otwarty łuk w ścianie, prowadzący do równie jasnego salonu.
– Nie lubię.
– Zgoda, to znajdziemy coś innego – uśmiechnęła się w odpowiedzi, nawet nie próbując wchodzić w konflikt z młodziakiem już na samym początku znajomości.
Nie był to pierwszy raz, kiedy Vallieana spotkała się z tą czwórką, jednak do tej pory nie wymienili ze sobą więcej zdań niż błyskawiczne przedstawienie się sobie, po którym Tarila wyciągnęła swoją znajomą na kolejną “ważną eskapadę” i tyle zostało z akcji zapoznawczej. Poza tym w tamtym momencie Kell był zaledwie oseskiem, który dopiero co otworzył oczy, zaś pozostała trójka była zajęta szarpaniem zabawki, na której odreagowywali świeżo wychodzące zęby. Nie mieli czasu na takie głupoty, jak obce wilki w ich domu.
Vallieana otworzyła schowek na mięso i wybrała maluchowi resztki zająca, które wydawały się być wystarczająco świeże, by mógł je zjeść. Sprawnie obrobiła tuszę ze skóry, rozdrobniła posiłek na mniejsze fragmenty i podstawiła mu pod nos, przy tym zabierając talerz z rybą.
– Może być? – rzuciła przyjaźnie.
Kell kiwnął żwawo głową i zaraz wepchnął pyszczek w mały stos mięsa. Pozostała trójka beztrosko przerzucała sobie między talerzami rybie łby, nie mogąc usiedzieć chwili bez wygłupów, całkowicie nieprzejęci obecnością wadery. 
“Niczego im nie powiesz?”
Uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła nieśpiesznie wycierać blat z pomocą szmatki. Co takiego mogałby im powiedzieć?
“Ja na przykład urwałbym im nogi za brak poszanowania do jedzenia”
W tej samej chwili zza jej pleców wyrwał się cichy pisk, a zaraz za nim warkot, więc szybko się obróciła. Przygotowana na wszystko, odetchnęła, widząc że to tylko Caen złapał Bevę za ucho, a w odwecie za siostrę Kali zacisnęła zęby na jego ogonie. Ta ostatnia odpuściła jako pierwsza, widząc mrożące spojrzenie Zerdinki i puściła speszona, a za nią podążyła reszta. Tylko najmłodsze z rodzeństwa dalej babrało się w krwawej zbitce swojego śniadania.
 – Skończyliście jeść? – spytała zielarka, a jej głos zabrzmiał bardziej niecierpliwie, niż zamierzała. Szczenięta nie miały pojęcia, że wynikało to jedynie z nagłego wyrzutu adrenaliny spowodowanego piskiem Bevy, więc spojrzały po sobie, po czym kiwnęły łebkami w milczeniu.
– W porządku… To co chcielibyście robić?
Znów ta sama wymiana spojrzeń, lecz nim ktokolwiek zdążył się odezwać, najmłodszy szczeniak najwyraźniej uznał że się najadł, gdyż odszedł od stołu, a za jego nieporadnymi łapkami pozostały tylko drobne plamy krwi na kamiennej podłodze, zresztą całe brunatne futerko szczeniaka było w niej ubrudzone, więc Valli szybko go przechwyciła, łapiąc ostrożnie za kark. Posadziła dzieciaka na blacie, by móc nieco je oczyścić i tylko rzuciła do pozostałych:
– Zastanówcie się. Mamy ładną pogodę, więc możemy wyjść na zewnątrz. 
Szczenięta za plecami wilczycy spojrzały po sobie, lecz żadne się nie odezwało. Dała im więc czas do namysłu. Sama złapała telekinezą za czystą ściereczkę powieszoną dotychczas na jednej ze ścian, zwilżyła ją w misie z wodą i delikatnymi ruchami ścierała krew z ciemnego futerka, należącego do najmłodszego ze szczeniąt, które na zmianę się oblizywało i krzywiło. Dopiero gdy opiekunka przeszła do mycia jego łapek, Kell przyglądał jej się z ciekawością. W tym samym czasie reszta młodzieży zaczęła coś między sobą mamrotać. Dopiero po chwili waderka o jasnych oczach podniosła się od blatu i zaczęła sprzątać po śniadaniu, a zaraz potem dołączyła do niej reszta ekipy. Gdy Vallieana skoczyła z Kellem, kuchnia była czysta, a szczeniaki przeniosły się do salonu. Pozostała dwójka w końcu do nich dołączyła. 
– I co, wymyśliliście coś? – rzuciła Zerdinka, uśmiechając się do wilcząt usadzonych na kanapie z niedźwiedziego futra. 
– Możemy iść na plac zabaw? – bąknęła Beva. 
– Jasne, że możemy. 
Wszystkie cztery ogonki poszły w ruch z ekscytacji, a pary oczu wesoło zalśniły
– Jeden jest tuż przy świątyni, prawda? 
Szczeniaki kiwnęły zgodnie. 
– No to idziemy – wilczyca machnęła głową na drzwi wyjściowe, a trzy wesołe kulki poderwały się bez konieczności powtarzania polecenia – Tylko cały czas trzymajcie się blisko mnie, żebym was widziała, jasne? 
– Jasne, jasne! 
Cała piątka wyszła z mieszkania. Vallieana zamknęła drzwi na klucz i podążyła za szczeniętami, które cały czas były dwa metry przed nią - cała trójka oprócz Kella, który trzymał się bliżej jedynej dorosłej. Szli chodnikiem i rozglądali się po okolicy, ciesząc pogodą i słonym powietrzem mierzwiącym sierść. Ciepły poranek był jakby przykrywką dla następnych wydarzeń, na które Vallieana nigdy nie miała okazji się przygotować. 


Słowa:1221

Od Lys i Tin - I quest z tablicy ogłoszeń

Pospieszny trucht wybijał równy rytm wśród zgiełku centrum. Cztery nogi okalane okazałymi szczotkami pęcinowymi nie zatrzymywały się, zwinnie wymijając przechodniów, którzy tak samo gonili się z czasem. Może nawet prędzej i sprawniej.
– Jeszcze tylko…
Głośne, wręcz rozpaczliwe miauknięcie wyrwało dwie wadery z trybu zadaniowego. Rozejrzały się, a ich pozłacane oczy zaraz dostrzegły niewielkiego futrzaka. Nikt się nie zatrzymywał przy czarnym ciałku, nikt nawet nie zerkał w jego stronę. Był to całkiem ładny kot, wyglądający, jakby czegoś szukał. Lys i Tin nie zdążyły zarejestrować w umyśle momentu, kiedy znalazł się pod ich łapami.
– Hej, mały – przywitały się, uśmiechając nieznacznie.
Rozległo się kolejne miauknięcie, tym razem pełne nadziei i wiary, że w końcu trafił na kogoś, kto mu pomoże. Duże ślepka patrzyły się przez chwilę wprost na pysk wilczyc, a potem zwierzak zaczął ocierać łbem o ich przednią kończynę. Uniósł ogon i zamruczał, zupełnie jak gdyby cieszył się na widok kogoś znajomego. Szkoda, że w takich okolicznościach!
– Nie mamy czasu – odchrząknęła któraś z Lerdisek, pewnie Lys.
Spróbowały wyminąć biedne stworzonko, ale oni miało inne plany. Pobiegło zaraz za nimi i nie odstępowało na odległość dalszą niż dwa kroki. I ciągle wydawało jakieś dźwięki, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– Achh, nie możemy go tak zostawić! – Tin zaprotestowała całkiem odważnie jak na nią, być może tylko odrobinkę za głośno.
Dobrze, że nikt nie zwrócił na to uwagi. Kto by tam patrzył na zabieganego wilka, co mówił do siebie? No, oprócz kota. Kiedy tylko dziewczyny się zatrzymały, bez zaproszenia wskoczył na ich grzbiet i tam usadowił się jak najważniejszy królewicz. 
– Serio? – uniosły brwi z powątpiewaniem – dobra, później wymyślimy, co z tobą zrobić.
Czas leciał! Nie miały go aż tyle, żeby się teraz zastanawiać nad losem atencyjnego sierściucha. Był uroczy, oczywiście, ale one miały też swoją robotę.
Skończyło się tak, że Lys i Tin nosiły pasażera na gapę przez resztę dnia. Udało im się załatwić wszystkie sprawy, które zaplanowały, a czarnuch jakoś zaakceptował sytuację. Poruszenie nastąpiło dopiero wtedy, kiedy przechodzili przy tablicy ogłoszeń. Znów rozległo się głośne, zawodzące miauczenie. Rogate aż zatrzymały się, w skupieniu, ze zmarszczonymi brwiami oglądając wywieszone kartki. Marna podobizna czarnej kulki zwróciła ich uwagę. Sama treść nad nią sprawiła, że niekontrolowanie parsknęły.
– Co te wilki tak często gubią swoje zwierzęta? – rzuciły w eter, kręcąc łbem.
To już druga taka sytuacja, kiedy pomagały w odnajdywaniu zbłąkanych pupili. No nic! Nie dumając już dłużej, po prostu ruszyły pod wpisany adres.
– Wrócisz do domu, Mruczku.

Nagroda: 15 KŁ + 1 punkt umiejętności

Od Sakiego - "Pierwsza przygoda życia"

Nie jestem adoratorem przygód, to raczej dość oczywiste. Wolę ciepłotę swojej własnej norki i nie wyściubiam nosa dalej niż linia drzew lasu, w którym mieszkam. Przez całe swoje dotychczasowe życie byłem przekonany, że to mi właśnie wystarczyło, że wcale nie potrzebuję więcej, bo przecież im mniej się ma tym więcej radości się przeżywa. No jak się okazuje, tak niekoniecznie. W pewnym momencie zaczyna się wilk nudzić, życie staje się zbyt monotonne i przewidywalne. Owszem, jest dobrze, ale w sercu po prostu czujesz, że najwyższa pora na zmiany. I to takie większe zmiany, nie samo poprzestawianie mebli lub pójście na spacer w innym kierunku niż zawsze. To mnie właśnie męczy, chcę coś zmienić, tylko przez długi czas nie miałem pojęcia, co to dokładnie ma być. Dzisiaj wiem. Zrobię coś, czego nie zrobiłem nigdy w życiu i nigdy nie chciałem zrobić - poszukam przygody dalej niż w lesie. Gdzieś pójdę, coś zobaczę, może z kimś powalczę, choć jako kaleka to nie mam zbyt dużych szans. Może spotkam nawet jakąś ładną waderę, którą przyprowadzę do siebie, albo zbudujemy dom od nowa. Nie wiem, wszystko się okażę, jak w końcu ruszę tą swoją przykurczoną rudą pupę i wyjdę z domu.

Najpierw się oczywiście przygotować. Każdy poszukiwacz przygód powinien być odpowiednio przygotowany, kiedy wyrusza w świat. Podstawą jest jedzenie, czyli w moim przypadku suche mięso, które sam ususzyłem. Gdzieś nazywa się to "jerky", ale nie jestem jeszcze światowy, więc nie wiem, gdzie, o ile faktycznie gdzieś się tak mówi. Potem nóż, sztylet, czy inne małe ostrze, zarówno do obrony, jak i zbierania surowców. Wiem, co czemu służy, więc można powiedzieć, że zagadki na poszukiwacza przygód mam. Tylko wybrać się muszę. Przydatna będzie też peleryna, która osłoni mnie przed warunkami pogodowymi wszelkiego rodzaju. Nie ufam swojemu własnego futru, więc nigdzie się bez niej nie ruszę. Przeglądając swoją hacjendę w poszukiwaniu czegoś jeszcze, co warto by było wziąć, zauważam kompas. Nie pamiętam, skąd wziął się w moim posiadaniu, ale fajnie, że tak się stało, bo z kompasem podróże zawsze są łatwiejsze. Jeszcze nie umiem się nim za dobrze posługiwać poza tym, że wiem, że strzałka musi wskazywać północ, ale wszystkiego nauczę się z czasem. Wieszam sobie kompas na szyi, tu będzie najłatwiej dostępny. Sztylet ląduje w tradycyjnym miejscu, przypięty na łapie, by szybko go wyjąć w razie potrzeby. Pelerynę od razu nakładam na grzbiet, a mięso wkładam do torby, którą przekładam przez plecy. O dziwo przy odpowiedniej manipulacji ciałem i wykorzystania środowiska wcale nie potrzebujesz telekinezy, by sobie poradzić w życiu, choć nie powiem, czasem by się przydała. Mógłbym wyciągać patyki ze śniegu bez szarpania się z nimi. Ech.

Robię szybką obczajkę, jak wygląda świat na zewnątrz. Słońce co prawda wisi wysoko na niebie, wskazując piękne południe, ale chyba wolę ruszyć z samego rana, jeszcze o brzasku. Żeby mnie nie kusiło wrócić. Teraz tylko będę się czuł, jakbym wychodził na spacer, a nie na przygodę, a to nie jest dobre uczucie. Nie dla kogoś, kto planuje nie wrócić do swojego domu przez co najmniej tydzień. Na razie daję sobie tydzień, choćbym miał się zmuszać, a potem zobaczę, jak mi się podobało. Może skończę jako pełnowymiarowy poszukiwacz przygód i spędzę resztę życia w drodze, a do domu będę przychodził, by spędzić parę dni z żoną i dziećmi, których jeszcze nie mam. Jeszcze. Na razie odpuszczam sobie myślenie o przyszłości i szykuję swoją obecną norkę na opuszczenie. Trzeba tu posprzątać ten ostatni raz, w razie gdyby ktoś inny chciał się tu umościć na czas mojej nieobecności. Albo gdybym miał umrzeć i miałoby to trafić w cudze łapy. Nie umiem się ani uśmiechnąć, ani zapłakać, sprzątając. Na dobrą sprawę nie czuję nic. Albo czuję za dużo, żeby to zarejestrować. W każdym razie spać kładę się wycieńczony i zasypiam od razu, cicho mając nadzieję, że jutro w ogóle nie nadejdzie.

<CDN>
Słowa:629

Od Ody

Oda niepogodna siedziała w swojej małej ciemnicy w bibliotece. Jedynie światełko gasnącej świecy towarzyszyło jej tej nocy. Jej łapy powoli przekładały kartki, prawie że automatycznie. Patrząc z boku można byłoby uznać ją za robota, mechanicznie wykonującego swoją robotę. Jednak Oda była wilkiem. Wilkiem z krwi i kości. I pomimo rytmu w jaki wpadła przy przekładaniu tego papieru, dokładnie ujmowała wzrokiem i zrozumieniem każdą literkę zapisaną na nim. W końcu nic nie mogło uciec jej uważnemu wzrokowi. Gdyby tak się stało, mogłaby wylecieć z pracy na zbity pysk, a kto inny przyjmie tak obolałą i niechętną do fizycznej roboty kalekę z jednym skrzydłem. Ktoś by się pewnie znalazł, ale zanim to pewnie musiałaby zrobić miliard ogłoszeń z tablicy, żeby zarobić chociaż na chleb. Jednak nie musiała się tym martwić. Na razie było tu i teraz. Wypoczęta, pośród książek, mogła sobie przekładać kartki do woli i poprawić każdy swój błąd. Jej szef nie był w końcu nieskończonym snobem, jak niektórzy, nie wytykając palcami oczywiście.
Wadera w końcu odetchnęła mocniej, kiedy pod jej okiem znalazły się zapiski w języku z jakim się jeszcze nie spotkała. Nie były to runy, ich system pisemny i wszystkie abominacje znała prawie na pamięć. Nie był też to język wilków Wysp, ani ich okolic. Oda obeznana w swoim terenie pisma i czytelnictwa nigdy nie widziała tylu ślaczków, obrazków i literek z kropkami, które tworzyłyby taki zgrany ciąg tekstu. Kto wie, może po rozszyfrowaniu były by na nim ciekawe informacje, a może to tylko jakaś badziewia próba stworzenia kodu zabezpieczającego informacje. Kodu, którego nie zna nikt oprócz samego twórcy, więc nie ma komu go przekazać. W każdym razie. Musiała odsunąć niechcianego gościa na bok. Co najlepsze był to jedyny taki wybryk tej nocy.

Następnego dnia o samym poranku Oda stanęła w progach biblioteki. Wielkie drzwi otwierały się mozolnie. Obok niej niespokojnie z nogi na nogę skakał sobie jakiś basiorek. Niewiele młodszy od niej, ale znacznie bardziej nerwowy przy długonogiej waderze. Ta tylko zmierzyła go wzrokiem. Słońce niedawno wstało, a on już szukał wiedzy w wielkich zbiorach. Taką miała nadzieję Oda, ponieważ nie chciała niańczyć tego młokosa o tak wczesnej godzinie.
—Właź. — prychnęła kiedy tylko otworzyła zamek. Nie zdołała nawet wyjąć kluczy z zamka, kiedy dzieciak jak cień prześliznął się pomiędzy jej łapami, nurkując w półmroku biblioteki. Weszła za nim oczywiście.
Chwilę się kręcił z miejsca na miejsce, ale chyba nie znalazł czego potrzebował.
—Przepraszam? — zagadnął Odę. Ta westchnęła ciężko. Musiała przerwać dla niego rejestrację nowych ksiąg.
—Tak? — poprawił łapą okulary na nosie, aby móc spod nich łypać groźnie na dzieciaka.
—Nie widziała pani może… takiej kartki, z rysunkiem? — widocznie bał się spytać. Jego uśmiech był tylko fasadą dla strachu. Wadera odetchnęła i chwilę się zastanawiała, aż nie spojrzała na biurko za sobą. Telekinezą przywołała dziwne pismo, które wieczorem znalazła. Jednak z obrazków i literek nie pozostało nic. Przynajmniej nie to co sądziła. Teraz te ślaczki tworzyły dość sensowny projekt jakieś maszyny. Musiała być bardzo zmęczona, żeby popełnić taki błąd. A może to była wina gasnącej świecy, która nie dawała wystarczająco światła.
—To? —
—TO! — oddała zagubiony kawałek kartki w ręce właściciela. I tak skończyła się ta dziwna przygoda. Oda w końcu jednak wymieniła tą świecę na nową i przejrzała na nowo dokumenty z tamtej nocy. Ale nie znalazła ani błędów ani dziwnych kodów.


<Koniec>
Słowa:544

Od Wenusa

Wenus zamlaskał. Zatrząsł się. Jego siostra u jego boku coś do niego mówiła, ale nie był w stanie jej słuchać. Ich dnie ostatnimi czasy były tak dobijająco nudne, że nawet cisza była znacznie ciekawsza niż ich przygody. Zwłaszcza, że bratu Jowiszowi też się pysk nie zamykał. I rozmawiali  tak z jego siostrą i tylko „jap, jap, jap”. Głośno, nieprzyjemnie i nudno. Definicja piekła dla Wenusa. Przynajmniej na ten moment.
—Czy wy możecie już utkać mordy. Zwłaszcza ty. — prychnął w końcu w kierunku starszego brata. Nie lubił go, tego mięczaka. Prostego, kochanego, ale nie dla niego. Jego łagodny charakter irytował małą, brutalną kulkę puchu.
—Oh. Ale o co ci chodzi? — Jowisz poczuł się skonfundowany, a w tym momencie w głowie Wenusa zapaliła się lampka. A gdyby tak to właśnie z niego zrobić sobie zajęcie na ta nudną porę swojego życia?
—A nieważne. — przysiadł sobie nafochany. Starszak dawał się łatwo manipulować, zwłaszcza emocjonalnie. A jaki służebny się robił kiedy lały się łzy. Trzeba było tylko te łzy z siebie wycisnąć, ale maluch nie umiał tego robić. Dlatego szybko, w myślach oczywiście, porozumiał się z siostrą.
—Właśnie! Nic! — usiadła obok niego ledwo chowając szeroki uśmiech  i usilnie próbując zamienić go na poważną minę złego dziecka. Oboje tak siedzieli delikatnie plecami do skonfundowanego braciszka. Teraz trzeba było tylko czekać parę sekund na jego reakcję. I stało się. Tak jak przypuszczali najpierw obyło się stadium niedowierzania. W końcu jego maluchy się na niego złoszczą. Walił miny i mlaskał. Potem stadium myślenia. Czym zawinił? Co mógł zrobić nie tak, że oba malce tak nagle się na niego tyłkami odwróciły. Śmiesznie patrzyło się jak krąży w miejscu.  Potem było stadium pomysłów. Najbardziej śmiesznym było, że wszystkie te idee były wypowiadane na głos i to w donośny sposób. Jak by im to wynagrodzić? „Kwiaty! Jedzenie. Oni lubią słodkości!”. Aż na końcu doszło do momentu „poddania się”. Jowisz usiadł przy nich, położył potem łeb na łapach i zaskamlał.
—Co ja biedny zawiniłem. Jak ja mogę wam to wynagrodzić. — tym samym dawał Wenusowi i Halley pełne pole do popisu.

Więc zmusili go do wysprzątania łajna po dzikiej bestii i patrzyli jak ganiają go szerszenie, których ukłucie niezwykle bolało. Śmiali się po cichu z jego prób wspięcia się na skałki, na które kazali mu wejść po kwiatka, którego nawet tam nie było. Mniej im do śmiechu było jak ich matka na tym złapała. UPS.

<Koniec>
Słowa:395

środa, 19 kwietnia 2023

Od Asmodaya CD. Xevy

Asmoday utkwił w bezruchu, nie do końca wiedząc, jak zachować się w tak nietypowej dla niego sytuacji. Jego całe ciało zostało wręcz sparaliżowane, przez pół nocy wstrzymywał oddech i wbijał wzrok w jeden punkt, zszokowany całą sytuacją. Kotik raz po raz uśmiechała się, gdy jej wzrok lądował na czarnym basiorze, który bardziej przypominał marmurową statuę niż żywą istotę. Przez długi czas tkwili w ciszy, nie do końca pewni czy mogą rozmawiać. Ostatecznie nie znali zagubionej wadery i nie mogli mieć pewności, że ich nie podsłuchuje. Jednak z czasem stawali się coraz bardziej rozluźnieni, ich pewność rosła równolegle z głośnością chrapania ich gościa.
- Lubisz się ostatnio zabawiać w damę w opałach?- wypaliła w końcu Kotik.
- Proszę?
- Nie umknęło moim uszom to, że cię porwano. Po raz kolejny- w jasnych ślepiach zatańczyła iskierka rozbawienia.
- Podoba mi się taka forma rozrywki, czysto rekreacyjnie. Mam powód, by użyć agresji i nie sprowadzić tym na siebie problemów- samiec wzruszył ramionami, na jego pysku zakwitł delikatny uśmiech.
- I na pewno nie ma to żadnego związku z tym, że w każdą z tych sytuacji zamieszany byli Krwiści- mruknęła ironicznie.
Jej uśmiech powiększył się, gdy została zmierzona zirytowanym spojrzeniem czerwonych ślepi.
- Nie patrz tak na mnie, moja praca wymaga ode mnie tego, bym wiedziała wszystko, co się dzieje w Królestwie- machnęła od niechcenia łapą.
- A czy jesteś w stanie to obrócić i sprawić, by Królestwo nie wiedziało nic?- basior spoważniał, rzucając pytanie w ciemność.
- Co masz na myśli?
- Odpowiadasz za przepływ informacji w Królestwie. Czy jesteś w stanie go zatrzymać? Albo, chociaż na moment wstrzymać.
Wadera wytrzeszczyła oczy, w pokoju zapanowała cisza, przerywana jedynie strzelaniem płomieni i odgłosami wciąż szalejącej za oknami zamieci.
- To podchodziłoby pod zdradę stanu, Asmoday.
- Twoje życie jest chyba warte więcej niż honor. Chyba że się mylę- zamruczał wilk.
Nic w jego zachowaniu się nie zmieniło. Wciąż stał bez ruchu, z pustym wyrazem na dziwnym pysku, nawet ton jego głosu nie uległ zmianie. Jednak wciąż jego słowa sprawiły, że Kotik poczuła się, jakby na jej szyi zacisnęła się pętla.


Pusty dźwięk pazurów uderzających o kość rozległ się po pomieszczeniu, a razem z nim jęk niezadowolenia ogromnego basiora. Kotik natychmiast zerwała się z miejsca, podążając za spłoszoną waderą i tym samym stając między swoimi gośćmi. Drzwi chatki stanęły otworem, zimne powietrze wtargnęło do środka z małą zaspą śniegu. Asmoday również zerwał się z miejsca i pomógł gospodarzowi wciągnąć ich zbłąkanego gościa z powrotem do ciepłego wnętrza. Wadera wyglądała na zmieszaną i przerażoną, jej oddech był płytki i szybki, jednak nie z powodu zimna czy rozwijającej się w jej płucach choroby.
- Shh, shhh- szeptała Kotik, gładząc ją po grzbiecie.
- Co się stało?- zapytał Asmoday.
- Ko-koszmar- zająknęła się Xeva, jej pełne paniki oczy nerwowo przeskakiwały między wilkami.
Basior westchnął.
- Wyprawa ci widocznie nie służy. Jeśli pozwolisz, odprowadzę cię do domu- wyciągnął łapę i z wahaniem pogładził waderę po głowie ciężką łapą.
- Oh- wilczyca zamarła na chwilę.- Ja dziękuję, Panie Asmoday. Tylko to daleko jest.
Kotik spojrzała na niego podejrzliwie, próbując rozszyfrować czego wilk chciał od odkrywczyni.
- Nie stanowi to żadnego problemu. Jestem pewien, że masz dużo historii do opowiedzenia.
Wadera uśmiechnęła się wesoło, jakby cały strach i niepokój, który męczył ją jeszcze kilka minut temu nagle zniknął. Zachichotała, energicznie kiwając głową.

Asmoday jęknął, chcąc położyć się na zimnym śniegu i zakopać się pod grunt na co najmniej kilka miesięcy. Odkąd odpuścili chatkę Kotik, Xeva nie przestawała mówić i skakać wokół niego. Był pewien, że jej głos wyrył się już w jego mózgu i gdziekolwiek by nie uciekł, wciąż słyszałby jej słowa dźwięczące w jego uszach. Nie miał zielonego pojęcia skąd wytrzasnęła tyle energii, by przez dobre kilka godzin nieustannie trajkotać, nie dając sobie nawet minuty odpoczynku. Dawno nie był tak wyczerpany przez interakcję z innym wilkiem, chociaż było w tym coś odświeżającego. Wadera nie zwracała uwagi na jego wygląd, nie płaszczyła się pod jego spojrzeniem. Był przyzwyczajony do oceniających wzroków, do tego, że wilki instynktownie przechodziły na drugi koniec ulicy kiedy spacerował po miastach. Nawet kiedy nie odczuwały przy nim strachu, wyrażały jasne obrzydzenie jego obecnością. Jednak szczebiocząca przy nim wadera całkowicie ignorowała to, jaką energię roztaczał wokół siebie. Była do tego pocieszna i przyjemna, promieniowała ciepłem, które sprawiało, że chciało mu się rzygać.
Straszliwie przypominała mu Arashi, powodując, że co chwila musiał od siebie odpędzać urywki dawnych wspomnień, które dawno odrzucił w zapomnienie. Widział w oczach Xevy tę samą życzliwość i miłość do otaczającego ją świata. Tę samą, którą sam zgasił.
- Wszystko w porządku, Panie Asmoday?- usłyszał gdzieś z boku, nieco głośniejszym tonem.
Dopiero sobie uświadomił, że od dłuższej chwili stał w miejscu, zagubiony we własnych myślach.
- Hm? Tak, jak najbardziej.
Jego wzrok wrócił do wadery, która skierowała się w stronę jednego ze stojących w alejce domków. Był biały i niewielki, bardziej przypominał ruinę niż coś, w czym ktoś rzeczywiście mógł mieszkać. Tynk odpadał od ścian, odsłaniając starą, odbarwioną cegłę, okna na drugim piętrze były wybite. Za rozsypanym i krzywym płotem krył się niewielki ogródek, całkowicie porośnięty chwastami i wysoką trawą.
- To tu- powiedziała, jednak poprzedni entuzjazm opuścił jej głos.
Na swój sposób unikała również wzroku basiora, jakby wstydziła się tego, co kryje się za jej plecami. Nie spieszyła się również z otwieraniem drzwi, przysiadając na progu niskich schodków. Asmoday odchrząknął, po czym zaczął w milczeniu przyglądać się stojącej przed nim chatce. W końcu wyciągnął sakiewkę pełną łusek i rzucił ją przed siebie. Sakiewka wylądowała pod łapami wadery z brzękiem.
- Jeśli się rozchorujesz, na pewno wystarczy na leki- oznajmił.
Wilczyca zamarła, wbijając wzrok w sakiewkę. Patrzyła na nią tak, jakby w życiu nie widziała takiej sumy.
- Nie mogę- zająknęła się, odtrącając od siebie sakiewkę.
- Jeśli nie chcesz, nie musisz z nich korzystać. Ale nie zamierzam ich zabierać, więc będą tu leżeć- rzucił pewnie.
Xeva skinęła głową, po czym przysunęła pieniądze bliżej w stronę basiora, jakby oczekiwała, że jednak je zabierze. Basior nawet nie spojrzał na skórzany woreczek, uparcie tkwiąc w miejscu.
- Dziękuję za wszystko, Panie Asmoday. W tej zamieci stracić życie mogłam- wadera uśmiechnęła się, w jej oczach zabłyszczała wdzięczność.
Podniosła się i rzuciła się basiorowi na szyję. Wilk stał bez ruchu, na jego skórze pojawiło się dziwne obślizgłe uczucie, którego chciał jak najszybciej się pozbyć. Odsunął się nagle, uciekając z objęć wilczycy, po czym otrząsnął się, jakby z odrazą.
- Miło było poznać- skinął głową, obdarzając odkrywczynię lekkim uśmiechem.
Nie dał jej szansy na pożegnanie się, rozpływając się w powietrzu i zostawiając po sobie tylko smugę cienia.


<Xeva?>

Słowa: 1062

piątek, 31 marca 2023

Od Vallieany, CD. Lys i Tin

Wadery galopowały na złamanie karku, ptaki u ich boku ćwierkały z oburzeniem, a świat przed oczami Vallieany podskakiwał nierówno wraz z każdym ruchem zadu, do którego przylgnęła całym ciałem. Hop, hop, hop. Tu gałęzie, tam kamienie, tu znowu drzewo, a nieszczęsny gronostaj musiał przytrzymywać się zębami grubego futra, żeby podczas szalonego pościgu nie zlecieć z ich grzbietu. Szczerze powiedziawszy, Zerdinka była tak zaskoczona ostatnimi wydarzeniami, że nawet nie miała czasu na stosowną reakcję pod względem emocjonalnym. Była po prostu ekstremalnie zdziwiona. 
Niespodziewanie w powietrzu rozniosło się urwane jęknięcie, a w tym samym momencie Valli gwałtownie podskoczyła wraz z tyłkiem Lys i Tin. 
– Takie to zabawne, co?! – wypluły rozgniewane, kiedy gronostajka na ich plecach dochodziła do siebie.
Naprawdę go dopadły?!
Szybko się otrząsnęła i wskoczyła na głowę wader, żeby zorientować się w sytuacji. Z tyłu głowy miała na uwadze sprawdzenie stanu kamieniarek, jednak tym razem ciekawość wygrała. I rzeczywiście, przed masywnymi łapami kózek widniały dwie tylne nogi i kawałek czarnego ogona, gdyż pozostała część… napastnika..? Valli nie wiedziała do końca kto w tamtym momencie był napastnikiem, ale na pewno reszta tamtego drugiego tkwiła nieruchomo w kupie śniegu. Lerdiski ciężko westchnęły między kolejnymi sapnięciami.
– Wszystko dobrze, Valli? – zapytały, unosząc lekko łepek ku górze.
– Tak, nic mi nie jest. 
Pogładziła głowę Lys i Tin w zamyśleniu.
– A ty tam, żyjesz? – Lys znów przybrała gniewny ton, kierując go w stronę nieznajomego. 
Nagle niedługa, czarna kitka poruszyła się na boki. Wadery schyliły się na łapach, gotowe do ewentualnej obrony, a Vallieana schowała się za grafitowymi rogami. 
– Mmfmf!
Ucho kózek drgnęło, a powietrze przeszyło krótkie “huh?”. Nie straciły jednak czujności.
– Wyłaź z tego śniegu, a potem mów! I nie próbuj żadnych sztuczek, bo pożałujesz!
Minęła chwila, po której czarne nóżki schowały się w śniegu, a potem znad białej powłoki wychyliła się mała głowa, czarna jak u jakiegoś diablęcia. Najpierw rozejrzała się przed sobą, a dopiero potem obróciła się w stronę wader (to znaczy, wadery i gronostaja), mierząc Lys i Tin z najbardziej obrażoną miną, na jaką było ją stać. Mina ta kontrastowała jednak z płaczliwością tonu, z jakim się wypowiadała
– Dźgnęłaś mnie w plecy, to boli – burknęła.
– A ty prawie zabiłaś naszą Vallieanę! Należało ci się! – wykrzyczała Lys natychmiast, nie pozwalając zrobić z nich “tych złych”.
– Ale nikogo nie zabiłam, więc nie, wcale mi się nie należało! 
– Właśnie, że należało!
Wadery zaczęły się ze sobą kłócić i choć młode diablę nie wyglądało do końca jak wilk, głównie ze względu na abstrakcyjnie duże uszy, nos przypominający ten nietoperza i błoniaste skrzydła, wyrastające z jej boków niczym dodatkowa para łap, zdecydowanie mogło podchodzić pod Lerdisa. Było też waderą, ewidentnie nieletnią. Wykorzystując chwilę zamieszania, Vallieana zsunęła się z powrotem na grzbiet Lys i Tin, a stamtąd do koszyka z kamieniarkami, żeby sprawdzić stan ptaków. 
– Nic im nie jest? – spytały kózki, nagle wytrącając się z dyskusji z drugą Lerdiską. 
– Na szczęście nie ale powinnyśmy iść dalej.
Obca waderka zmarszczyła brwi.
– Twój zwierzak naprawdę gada? Cool. 
Lys i Tin wymieniły porozumiewawcze spojrzenie z Vallieaną. Młoda albo udawała, albo rzeczywiście to wcale nie ona była winna zmiany formy niebieskookiej. Kozy jednak szybko się wyprostowały i skonfrontowały z ciemnoszarymi ślepiami.
– Nawet gdyby nie gadała, to i tak nie dawałoby ci pozwolenia żeby rzucać w nią szyszkami! 
Młoda obruszyła się.
– Nie jesteś moją matką.
– Dlatego wracaj do swojej matki i przestań zagrażać innym!
I cisza. 
A potem szare oczy wypełniły się łzami. 
– H..Huh, co… 
Młoda nietoperzyca zaczęła wyć, przy czym na zmianę marszczyła gniewnie brwi i uparcie ocierała oczy łapami z tymi długimi uszami rozciągniętymi wzdłuż karku. I choć Lys i Tin wyglądały na ekstremalnie zagubione, Vallieana nie mogła powstrzymać się od współczucia. Młoda zapłakała głośno i złośliwie
– Tak się skł…składa… że wyrzucili mnie z domu! Więc nigdzie nie wrócę!
Lys i Tin zastrzygły uszami z niepewnością
– Valli… ja...
Zerdinka nadal była nieufna, więc nie zeszła z bezpiecznego miejsca jakim było ciało towarzyszek, jednak wspięła się na ich kufę i pochyliła w przód, by mieć pewność, że czarnowłose stworzenie ją usłyszy.
– Masz jakąś rodzinę? Ktoś na pewno ci pomoże.
Waderka pokręciła przecząco głową, nawet nie podnosząc wzroku na czarno białe stworzenie. 
– A byłaś w jakimś mieście? Nie możesz tak się błąkać po lesie w nieskończoność i zaczepiać obcych. 
Nietoperzyca znów brzydko się zmarszczyła.
– Właśnie, że mogę.
 Zapadła cisza. Zerdinka oceniła młodą waderę wzrokiem, lustrując ją od góry do dołu. Wtedy dostrzegła u jej boku przetartą torbę, do tej pory schowaną za skrzydłem.
– Jak długo już tak żyjesz?
Znów milczenie.
– Eh, dobra, nie zostawimy cię tak – westchnęła gronostajka i obróciła się przodem do oczu Lis i Tin, czując jak te poruszają pyskiem.
– Nie zostawimy?
Niebieskooka wzruszyła ramionami.
– Wolałabym nie zostawiać, ale nikogo do niczego nie zmusimy. Myślę, że w zamian za pomoc w dźwiganiu kilku rzeczy mogłybyśmy się odwdzięczyć pomocą ze znalezieniem jakiegoś bezpiecznego miejsca, przynajmniej tymczasowo… I może czymś do zjedzenia... Oczywiście tylko jeśli wy się zgodzicie.
Vallieana nie mogła tego zobaczyć, ale na pyszczku młodej pojawił się szok, a potem zapłakała jeszcze głośniej. 


<Lys i Tin? Adoptujemy dziewczynkę? XD>
Słowa: 821 = 47 KŁ

Od Rosa - Nim bezdzień przeminie, cz. III

W mieszkaniu garbarza unosił się charakterystyczny, intensywny zapach skór i środków służących do ich bezpiecznego zachowywania, którymi przez upływ czasu zdawało się przeniknąć całe wyposażenie tego miejsca. Zapach na tyle intensywny, że Vay czuł go nawet przez całkowicie odłączony od użyteczności nos, a była to pierwsza rzecz którą poczuł tym zmysłem od paru tygodni. 

Budynek był w całości wykonany z kamienia, jednak wewnątrz było przyjemnie ciepło za sprawą rozpalonego kominka na jednej ze ścian. Całe pomieszczenie było spore i zaskakująco dobrze oświetlone, choć porozwieszane było wyłącznie parę pochodni, a prócz nich i licznych półek zapchanych przez szklane naczynia i pojemniki, ściany zdobiły również wieszaki, z których zwisały narzędzia, w tym białe struktury, wydające się być w pojedynczym oku wielkimi żebrami. Podłoga również była z kamienia i nie leżał na niej żaden dywan, jakby właściciel obawiał się, że w miejscu jego pracy podobna ozdoba nie wytrzymałaby zbyt długo. Zresztą to wcale nie było dziwne. Patrząc na ilość skór wywieszonych na specjalnym stole i stojakach, a także po szczelnie zamkniętych beczkach umiejscowionych pod przeciwległą od wejścia ścianą, łatwo można było się domyślić że to zajęcie nie było najczystszym z możliwych. 
Pośród tych wszystkich futer, szali, narzut i płaszczy okazały się być jeszcze jedne drzwi, o czym Vay przekonał się w momencie, w którym te zaskrzypiały, a po chwili basiorom objawił się starszawy Malisabis. Wilk zaskakująco wysoki jak na swoją rasę – prawdopodobnie zmieszany z jakimś Merith, jego sierść była jednak jednolicie beżowa, z charakterystycznymi ciemniejszymi odmianami na uszach i łapach oraz siwizną przypruszającą pysk i okolice oczu. Wyraz twarzy wilka wskazywał na zaskoczenie, które nabrało pozytywnego kształtu, gdy ciemne oczy wyłapały postać wesoło uśmiechniętego Arcykapłana.
– Błogosławionego dnia, Arcykapłanie! – przywitał się gospodarz, a jego wzrok od razu przeskoczył na młodego Lerdisa, który już prawie zdążył się wycofać za znajomego sobie Meritha.
– Błogosławionego dnia i tobie, panie Lothain – Erwin ukłonił się z grzecznością, nie zwracając uwagi na zachowanie młodzieńca. Przynajmniej przez chwilę, bo zaraz potem odsunął się na bok, odsłaniając zdezorientowanego szczeniaka – Vay, co robisz? Powiedz “dzień dobry” i przedstaw się. Ile ty masz lat? 
Głos basiora nie był zły, a jednak jasno wskazywał na to, że młodzieniec nie zachowuje się poprawnie. Schowany pod grubym futrem szczeniak przełknął ślinę. Z jakiegoś powodu nie chciał się pokazywać, ale jego dusza wojownika szeptała do ucha, że znowu się ośmiesza. Nie lubił się ośmieszać. Wstał, zdjął kaptur i stanął dumnie (no, może nadal lekko skwaszony) obok Arcykapłana, który wciąż uśmiechał się z boską wręcz łagodnością. 
– Przepraszam. Moje imię to Vay, pochodzę z rodu Sineoriginis. Moi rodzice zginęli w…
Fioletowooki szturchnął go bokiem.
– Już, wystarczy.
Jednak Lothain nie wydawał się być urażony ani pierwszym wrażeniem, ani drugim wrażeniem zaprezentowanymi przez Lerdisa.
– To w porządku. Moja godność to Lothain z rodu Carodoc. Miło mi cię poznać – Malisabis skinął głową na powitanie – Zapraszam panów do środka, zaraz poproszę małżonkę o zaparzenie herbaty i porozmawiamy.
Gospodarz zaginął za drzwiami którymi uprzednio wszedł, a goście podążyli za nim w milczeniu. Vay jednak wciąż był skonsternowany manierami na powierzchni. W jego stronach wilki zazwyczaj się na siebie rzucały – albo w uścisku radości, albo w tym ostatnim, po którym następowała nagła dekapitacja; nie wspominając już o ujawnianiu swojego nazwiska przy pierwszym spotkaniu, bo to tylko prosiło się o atak na bliskich. Na ukłony i szacunki także zasługiwało parę wilków, ale na pewno nie jednookie sieroty. Nie rozumiał tej przesadnej grzeczności, podążał jednak za poleceniami kapłana jak cielę prowadzone przez matkę, zakładając bezmyślnie, że ta nie wepchnie go do paszczy drapieżnika. A mogłaby. Chyba. Vay wiedziałby więcej o matkach, gdyby kiedykolwiek jakąś miał.
– Proszę, siadajcie.
Garbarz wskazał na nieduży, okrągły stolik znajdujący się w pokoju przylegającym ścianą do tego poprzedniego, a sam odszedł w stronę schodów znajdujących się na rogu, by zaraz zniknąć pod linią drewnianej podłogi.
Tutaj także była masa gotowych futer, jednak w odróżnieniu, można było je znaleźć zarówno na ścianie, jak i na podłodze, a co cieńsze i mniejsze fragmenty znalazły dla  siebie miejsce nawet na stole czy półkach. Vayowi to miejsce przypominało grotę, ale bardzo przytulną i ciepłą grotę. Ze względu na ilość sierści, ognia nie mogło być tu wiele, więc w zamian, z sufitu zwisał żyrandol wysadzony magicznymi kamieniami, na którym pojedyncze białe oko zatrzymało się na dłużej. Zaraz jednak stracił i nim zainteresowanie, a spojrzenie przesunęło się w miejsce, w którym zniknął beżowy Malisabis. Na dole pewnie była kuchnia i sypialnia. Przez myśli wilczka przechodziły przypadkowe uwagi co do życia ogólnie. Na przykład to, że sam spał kilka razy w podobnych domach, ale nie lubił tego. Czuł się za bardzo wyeksponowany bez zgrai towarzyszy z którymi spał we wspólnej komnacie, nawet jeśli czasem było gorąco, duszno i śmierdziało – tak podobało mu się dużo bardziej, niż gdy musiał siedzieć nocami sam na sam z Ivo. Potem jednak doszło do napadu na Verdisów… Też było późno, a on przecież był razem z watahą; też śmierdziało. Jakieś pięćdziesiąt wilków w jednym miejscu. Bezdzienni wpadli i urządzili sobie rzeźnię, zabijając i raniąc wszystkich, którzy brutalnie byli wyrywani ze snu i natychmiast stawiani przed wyborem – gryź albo zagryzą ciebie. Przynajmniej na początku to mogło tak wyglądać, bo w rzeczywistości nikt nie dostał tego wyboru. Wszyscy byli gryzieni lub zagryzani, ale po tylko jednej stronie. Nie miało znaczenia, czy byli we wspólnej komnacie, w magazynach, czy samotnie w gabinecie dowódcy. 
Gryzieni lub zagryzani.
– Wszystko w porządku?
Szczenię poderwało się, gdy poczuło szturchnięcie przy karku. Natychmiastowo zjeżyło się i kłapnęło zębami, wydając z siebie wysoki kwik. Otwierając oko szeroko jak lunatyk odchylił się w tył w bezwarunkowym odruchu. Wiedział, że zaraz drugi basior złapie za skórę i przygniecie całą swoją masą do ziemi, by wymierzyć mu karę, a Vay bardzo, bardzo tego nie lubił. 
Arcykapłan jednak szybko się odchylił w drugą stronę, a jego uszy powędrowały w górę razem z brwiami. Nie spodziewał się takiej reakcji, więc w pierwszej chwili był zaskoczony, jednak zaraz zrozumiał, że to on głupio postąpił. Zorientował się, że nie powinien zaczepiać w ten sposób szczeniaka z głową pokrytą otwartymi ranami, z których wciąż sączyła się gęsta ropa wspomnień.
– Przepraszam. Nie chciałem cię straszyć – powiedział szybko, na powrót się prostując, a jego mimika wyrażała zakłopotanie. 
Mina szczeniaka zaś sugerowała, że basior powinien się odpierdolić i najlepiej odpierdolić szybko i daleko stąd. Przynajmniej przez chwilę. Poszarpane uszy, do tej pory sztywno położone po karku nieco się rozjechały na boki, spojrzenie srebrnej tęczówki na powrót zmiękło, a niebieski język wylądował na opatrzonym przez medyków nosie. Chwilę mu zajęło powrócenie do poprzedniej pozycji, jednak oko nie spoczęło więcej na Arcykapłanie, a uszy nie wyprostowały się do swojej typowej pozycji. Wyglądał, jakby nigdy nie wrócił do rzeczywistości, a poprzednia reakcja wynikała wyłącznie z nawyku. Erwin nie mógł jednak spuścić z niego wzroku, zahipnotyzowany. Aż nie westchnął. Sam nie wiedział czemu. Nie powinien tak się przejmować, a jednak poczuł ukłucie gdzieś w głębi serca. Dziecko z podziemi w jego oczach stało się nagle tylko dzieckiem, choć nieco skrzywionym… a może skrzywdzonym.
W końcu Lothain wrócił na parter z czterema kubkami herbaty, a za nim przyszła jego partnerka. Merith musiał ściągnąć swój wzrok przyklejony do szczenięcia i poświęcić go waderze, która nie zamierzała ukrywać, że jest zachwycona widokiem Arcykapłana w jej mieszkaniu. Uśmiech na jej postarzałym pysku kwitł jak kwiatek z młodziutkiego pączka, a przed jej nosem sunęła taca ze świeżymi ciastkami. Biały basior oczywiście od razu odwzajemnił uśmiech, zaś Vay wbił nieco zamroczony wzrok w parę. Gdy jednak ci skończyli wymieniać uprzejmości z Arcykapłanem, młody również wyprostował się i patrząc waderze w oczy, lekko pochylił głowę.
– Vay z rodu Sineoriginis. Miło mi Panią poznać.
Zupełnie jakby nie był sobą, a może właśnie był sobą aż za bardzo. Wadera, Agropius o kolorze futra w jasnych i ciemnych odcieniach niebieskiego, również kulturalnie mu skinęła, mrużąc przyjaźnie zielonkawe oczy oddzielone od świata za parą okularków.
– Eipura z rodu Carodoc. Mi także jest bardzo miło cię poznać, Vay. Wiele o tobie słyszałam.
Wilczek na chwilę zamarł, nim rzucił kątem oka na siedzącego u jego boku Arcykapłana. Zaczął się intensywnie zastanawiać co Eipura mogła usłyszeć i dlaczego. To spojrzenie nie było jednak szczególnie dyskretne, więc atmosfera zmieniła się w coś między napięciem, a rozbawieniem. Bardzo dziwny rodzaj atmosfery, jakby ktoś próbował zawiadomić o radosnej nowinie, która wcale nie musi okazywać się równie radosna dla obu stron. Na ratunek przybył jednak zupełnie nieporuszony Erwin. Uśmiechnął się pogodnie i podniósł filiżankę do pyska całkiem zrelaksowany.
– W rzeczywistości to było tylko parę rzeczy. Sam nie znam zbyt dobrze Vaya, spędziłem z nim zaledwie kilka godzin, a to o wiele za mało, aby móc kogoś ocenić. Szczególnie mając na wzgląd jego przejścia, wiele też nie pamięta ze swojej przeszłości.
– Ah tak, oczywiście, oczywiście – naprostowała szybko wilczyca, wciąż wpatrując się z zauroczeniem w basiora. Dla odmiany Lothain spoglądał na szczeniaka, a jednooki nie wiedział gdzie powinien patrzeć. Wciąż nie wiedział dlaczego miałby podlegać tematom rozmów, ani dlaczego został przyprowadzony w to miejsce. Miał ochotę wrócić do szpitala. Lekarze przynajmniej mu o wszystkim mówili, nawet jeśli nie pytał. Ivo też mu zawsze wszystko mówił wprost. 
– Tak czy inaczej, proszę, czuj się tu swobodnie, Vay. 
Młodzieniec zastrzygł uchem, a za nim poszedł wzrok. Patrząc tak na waderę, przypominał kopniętego szczeniaka. Wszyscy nagle odnieśli wrażenie, że to spotkanie miało potoczyć się inaczej – w szczególności troje dorosłych, którzy ewidentnie mieli problem z dojściem do sedna sprawy. Nie doszli. Lothain odchrząknął.
– Może chciałbyś dowiedzieć się czegoś o mojej pracy?
Jednooki zamrugał.
– O wyprawianiu skór?
– Mhm.
– Tak, bardzo… bardzo chętnie… – szczenię kontrolnie spojrzało na Erwina, który zachęcająco pokiwał głową, chcąc niewerbalnie go wesprzeć.
Tymczasem Maisabis odszedł od stołu i skierował się do pierwszego pokoju, który poznali wchodząc do budynku. To tu było najwięcej narzędzi, które mogły wskazywać na fach starego basiora, i które od samego początku zaintrygowały Vaya. Młodzieniec z ciekawością podszedł do zawieszonych na ścianie długich, zaostrzonych na jednej krawędzi kości.
– Czy to żebro? – zapytał odważnie, zwracając łebek na basiora, który już zdejmował wyprawione materiały z jednego ze stołów i odkładał na kolejny. Słysząc jednak cienki, lekko ochrypnięty głos zareagował niemal natychmiast.
– Tak, ze specjalnej, mięsnej odmiany renifera. Można nimi łatwo ściągać wszystkie miękkie tkanki spod skóry.
Beżowy wilk odsunął jeden ze stojaków i kiwnął głową, żeby jednooki podszedł bliżej i się przyjrzał. Przed nimi stał kolejny stojak, a raczej pionowo stojąca drewniana rama z haczykami na linkach skierowanymi do wewnątrz. Zaczepiona na nich była nieduża sarnia skóra pokryta białym osadem.
– Widzisz? Ta już jest czysta – starzec pogładził łapą kawał ciała, który kiedyś stanowił dla jakiejś istoty zewnętrzną okrywę. Wbrew temu co powiedział, pod jego dotykiem biała skorupa zaczynała się kruszyć – Musi się rozciągnąć, a sól wydobędzie wilgoć. Potem trzeba będzie nasmarować tym.
Wilczek słuchał każdego zdania, chłonąc pobieżnie przekazywane mu informacje jak gąbka. Choć na początku nie czuł się szczególnie zobowiązany do zapamiętywania czegokolwiek, po pewnym czasie zaczął traktować te ćwiczenia niemal jak misję – za cel postawił sobie dowiedzieć się jak najwięcej, a potem powiedzieć o tym wszystkim Erwinowi. Chciał go zaskoczyć i zobaczyć jego reakcję, usłyszeć słowa aprobaty.

I choć wewnątrz siebie spodziewał się tego, co miało nadejść, nigdy nie zdołał się do tego przygotować. Kończył opowiadać o żebrach, a kapłan, który do tej pory słuchał z zaciekawieniem, w końcu podjął rozmowę.
– Chyba ci się spodobało garbarstwo, skoro tak dużo pamiętasz.
– Możliwe – rzucił młodzieniec, zerkając czujnie na starszego, szukając jakichś oznak zadowolenia. Tym bardziej kolejne zdanie było ciosem. Punktem bez odwrotu.
– Myślę, że byłoby ci tu dobrze. A ty jak myślisz?
Głos Erwina był tak ciepły, jak odcień nieba, które widniało przed ich nosami, gdy wracali do szpitala. Jak pomarańczowo-różowe, wieczorne kolory, przy których aura rannego Rosa, jakby na przekór dla dobrych zamiarów Meritha, drastycznie pociemniała. Niemalże sam odczuł gruby cierń, który wrzynał się w resztki tej niepewnej, szczenięcej stabilności. Cierń złożony z całego narostu stresu, obaw, który przebił duszę Vaya gdzieś w połowie całej tej pewności siebie i bezsilności, które mu towarzyszyły, i z którymi próbował przetrwać realia życia na powierzchni. Arcykapłan jednak nie chciał patrzeć w taki obrazek. Wiedział, że nie zobaczyłby tam niczego poza niewypowiedzianym “i ty też mnie zostawisz?”, więc wygodnie nie patrzył.
– A oni w ogóle mnie chcą?
– Co?
Pytanie i bezduszny ton z jakimi to pytanie padło uderzyły Erwina z podobnym impetem, z jakim sam zadał cios jednookiemu zaledwie chwilę wcześniej.
– Co mam im do zaoferowania w zamian? Wyżywienie, miejsce do spania, bezpieczeństwo - to wszystko kosztuje, prawda? Zwykłe wyrabianie futer wystarczy?
– Vay… Tak, to wystarczy, naprawdę.
Młodzieniec wpatrywał się przez chwilę w fiołkowe oczy, po czym odpuścił.
– To jest starsza para, która nie ma nikogo innego. Twoja obecność i praca będą wystarczającą zapłatą, uwierz mi na słowo. 
Jednooki nie chciał dyskutować, albo raczej chciałby, ale nie potrafił. Nie miał słów, by się sprzeciwić, więc po prostu odrzucił to wszystko w niebyt. Podpiął pod zakładkę o nazwie “zło konieczne” i znów się poddał. 

Słowa: 2108 = 151 KŁ

Od Sakiego - "Życie krętymi ścieżkami wodzi"

Życie krętymi ścieżkami wodzi
Jakby nie chciało nas, byśmy doszli do końca
Jakby chciało nas wpuścić w maliny
I nigdy nie wypuścić

Tak stoję teraz ja
Saki Dalais
Na rozstaju dróg, gdzie jedna idzie dalej
A druga prowadzi do malin

Wiem, że chciałbym zostać
Tu jest mój dom, przyjaciele, moje maliny
Ale czego nauczę się w świecie
Gdzie wszystko wiem?

Może nie jestem gotów
Postawić ten pierwszy krok
Prosto lub w stronę owoców

Może nie jestem gotów
Zadecydować
Czy wolę odejść
Czy może zostać

Jeśli odejdę, to daleko
I nigdy nie wrócę
Nie zobaczę więcej tych śnieżnych zasp
Tego białego lasu
Który był dla mnie całym życiem

Tęsknić oczywiście będę, bo jakby tu
Nie tęsknić?
Za domem, za życiem, które się kochało?
Za przyjaciółmi, których się poznało?
Choćbym miał świat wielki zobaczyć
Najpiękniejsze cuda spotkać
Serce nie zapomni, nawet gdyby chciało

Ja, Saki Dalais, syn Amerna Dalais
Co poświęcił całego siebie, by mnie wychować
Złamię serce i odejdę
Nie. Nie mogę.

To nie ten dzień i nie ta droga
Nie ta pora, nie te gwiazdy
Może jeszcze się coś zmieni
I będę świadkiem, by to zobaczyć

Żegnaj, ścieżko w nieznane
Witajcie z powrotem, zmrożone maliny
Jeszcze nigdzie się nie wybieram
Nie ma tak łatwo!

Pewnie będę ledwo koniec z końcem wiązał
I co z tego?
Jest coś ekscytującego w niepewności jutra

W obawie, czy na jutro starczy
Czy się nora nie zawali
Czy mnie nikt zaraz nie zje
Dreszcz emocji! Co się zdarzy?

Na podróży to bym wiedział
Będę iść, o tej zacznę polować
A tutaj może ktoś wpadnie na herbatę
Albo znowu to ja wpadnę, tylko że do zaspy

Nie obchodzą mnie podróże
I cudy tego świata
Niech mnie pocałują w... nos
Ja się jeszcze nie wybieram
Niech mnie wołają, ile chcą, ile mogą
Ja jeszcze kija włóczykija nie przyodziewam

Słowa: 301 = 20 KŁ
Layout by Netka Sidereum Graphics